poniedziałek, 3 sty 2005 Pruszków,
1000 Pillared Hall (Sala 1000 kolumn)
Na początku był chaos... Tak najczęściej rozpoczyna się opis początku świata. Równie dobrze można powiedzieć, że na początku byli mieszkańcy Indii. Tak jak pisaliśmy dwa lata temu, tak i teraz trzeba powiedzieć, że tego co tu się dzieje, nie jest w stanie zrozumieć osoba, która nigdy wcześniej nie odwiedziła Indii. Kraj ten zaskakuje, rozbawia, denerwuje, a często przeraża i doprowadza do rozpaczy lub całkowitej rezygnacji. Turyści, którzy tu przybywają, dzielą się na dwie grupy. Jedni to ci, którzy mają zorganizowane wycieczki z rodzimego kraju, którzy przemieszczają się klimatyzowanymi autobusami, są pod stałą opieką indyjskiego przewodnika - tłumacza, na śniadanie jedzą tosty z dżemem i mają święty spokój. Drugą grupę stanowią turyści plecakowcy, i to tylko tacy, którzy z pełną świadomością decydują się na przyjazd i pobyt w tym kraju, którzy są cierpliwi, wyluzowani do granic możliwości i otwarci na wszelkie dziwactwa orientu. Wydaje się, że pośredniej formy nie ma.
Indie potrafią być miłe i przyjazne, by w krótkiej chwili stać się koszmarem. Jednak zawsze potrafią zaskoczyć. Kilka dni temu przebywając w recepcji jednego z hoteli, ukradkiem podpatrzyliśmy w telewizorze zwiastun walentynkowego bloku programowego kanału HBO. Zapowiadano maraton romantycznych komedii. Agnieszka zobaczywszy to, powiedziała mi (oczywiście żartem): "Chcę mieć w walentynki pokój z telewizorem, kablówka i HBO" i co...
zdobienia na gopurach świątyni Sri Meenakshi
dzisiaj są walentynki, jesteśmy w Madurai na południu Indii i mamy nędzny pokoik w starym mieście z wielkim telewizorem i oczywiście HBO. Oczywiście specjalnie go nie szukaliśmy. To był pierwszy odwiedzony i jeden z najtańszych hoteli w mieście. Mało tego. Wczoraj w nocy zamiast odsypiać podróż, oglądaliśmy film "Helikopter w ogniu"...
Indie to kraj nieprzeciętnej biurokracji. Jako że zamieszkaliśmy w hotelu pare kroków oddalonego od stacji kolejowej, postanowiliśmy spróbować swoich sił w kupowaniu biletów kolejowych. Robiliśmy to już dwa lata temu, wiemy trochę na ten temat, przez co myśleliśmy, że łatwo pójdzie... Zamiar był prosty. Kupić bilet na poranny pociąg z Madurai do oddalonego o 6 godzin jazdy na południe Kannykumari. Po krótkim krążeniu po budynku dworca dowiedzieliśmy się, że rezerwacja biletów odbywa się w budynku obok. Po dotarciu tam ujrzeliśmy tabuny Indusów walczących o miejsce w kolejce do jednego z kilku okienek. W Indiach nie można od tak kupić sobie biletu (zwłaszcza na miejsce leżące). Najpierw należy odnaleźć booking office, poźniej papierowy formularz, który to poprawnie wypełniony jest podstawą dopiero do stanięcia w długim zwykle "ogonku" do okienka. Wypełnienie formularza też nie jest proste. Najważniejszą rubryką nie jest miasto docelowe, lecz numer i nazwa pociągu.
zdobienia na gopurach świątyni Sri Meenakshi
Na mniejszych stacjach jest z tym problem, bo rozkłady jazdy są pisane tylko w Hindi lub Tamil i na podstawie ich znaków trudno zorientować się, który pociąg gdzie jedzie. Dodatkowe - obowiązkowe - rubryki to między innymi: nazwiska i imiona podróżnych, płeć, wiek, narodowość, adres, telefon, podpis, data, godzina, miasto wyjazdu, miasto przyjazdu. Z tak wypełnionym formularzem stanęliśmy w kolejce. Oczywiście białas stojący osobiście w booking office to rzecz nieprzeciętna, tak więc setki par czarnych oczek wpatrywały się w nas przez długie minuty. Gdzieś po godzinie stania i po kolejnym upewnieniu się, że dobrze mamy wypełniony formularz, stwierdziliśmy, że pociąg, który wpisaliśmy, jeździ tylko w środy, a jutro jest wtorek... Po szybkiej weryfikacji rozkładu jazdy, wypełniliśmy kolejny formularz, tym razem na nocny pociąg. Wszystko wyglądało nieźle do momentu, gdy od kasy dzieliły nas już tylko 2 osoby. Wybiła godzina 14. Czas przerwy. Nic, czekaliśmy dalej. W końcu po ponad 2 godzinach mieliśmy w dłoni upragniony kartonik. Coś mnie jednak tknęło, bo nie mogłem się doszukać numerów prycz. Udaliśmy się jeszcze do jednego okienka i tu rozczarowanie. Po tej calej walce, oczekiwaniu i nadziejach mieliśmy w garści coś, co się nazywa "lista oczekujących". Nawet nie wiemy, co to w praktyce oznacza. Mamy znówy się stawić przy okienku po godzinie 18. Chyba po "werdykt": jedziemy na siedząco, leżąco czy stojąco... lub nie jedziemy wcale. Dziwny kraj...
W Indiach jesteśmy już tydzień. Jak pisaliśmy już wcześniej, przylecieliśmy najpierw do Chennai zwanego kiedyś Madrasem. Spędziliśmy tam 3 dni. Jest to potężna, niespełna 7 milionowa metropolia, stosunkowo przyjazna turyście. Plątanina szerokich dróg i arterii miejskich z trudnym do opisania ruchem. Miasto nie ma wiele do zaoferowania turyście, a miejsca warte odwiedzenia rozsiane są po całym jego obszarze. Aby nie wydawać zbyt dużo pieniędzy na przemieszczanie się po miejscu, nie użerać się z miejscowymi i mieć ogolnie święty spokój, zdecydowaliśmy się na zwiedzanie miasta zorganizowane przez Stanową Izbę Turystyki. Takie wycieczki organizowane są dwa razy dziennie i trwaja 6 godzin. Autokarem przejeżdza się od jednego do drugiego miejsca bardziej lub mniej wartego zobaczenia. Impreza jest miła, wężowa, lekka i przyjemna. Miejsc wartych zobaczenia nie ma zbyt dużo, ale jest to doskonała możliwość do podpatrywania życia miasta i jego mieszkańców z okna autobusu. Koszt takiej imprezy to zaledwie 110 Rs, co jest naszym zdaniem dobrą ceną. Impreza przypadła nam na tyle do gustu, że następnego dnia zdecydowaliśmy się pojechać w ten sam sposób na całodzienną imprezę do Mammalapuram i Kanchipuram. Są to miejscowości oddalone od Chennai o kilkadziesiąt kilkometrów. Wcześniej planowaliśmy odwiedzenie tylko nadbrzeżnej świątyni w Mammalapuram, ale po przekalkulowaniu stwierdziliśmy, że jadąc na własną rękę dużo nie zaoszczędzimy, a tak to przy okazji odwiedzimy jeszcze jedną miejscowość. Nie bez znaczenia był fakt, że w cenę imprezy wliczone było śniadanie, lunch i wieczorna kawa. Kanchipuram to miasto słynące ze świątyń i produkcji jedwabiu. Świątynie są albo w rozsypce, albo w remoncie, tak więc naszym zdaniem nie ma najmniejszego sensu jechać tam na własną ręke, chyba że z zamiarem kupna jedwabiu. Co innego Mammalapuram. Bardzo ładne, dobrze zachowane świątynie, płaskorzeźby i budowle na piasku robią duże wrażenie.
Z Chennai pojechaliśmy do oddalonego o 320 km na południe miasta Tiruchirapalli (Trichi), a stamtąd jeszcze do Tanjavur i dalej do Madurai. Jutro może uda nam sie dotrzeć do Kannykumari lub nawet do Kerali.