poniedziałek, 3 sty 2005 Pruszków,
Pustynny Radżastan. Kraina radżpudzkich macharadżów, pałaców i fortów. Potężny obszar i prawie 60 milionów mieszkańców. Co roku turyści przyjeżdżają tu tłumnie (od października do marca), by na własnym ciele doznać uroku safari na wielbłądach w Jaisalmerze, zobaczyć słynny pałac na jeziorze w Udajpurze, czy przespacerować się gwarnymi ulicami starego, różowego miasta w Jaipurze.
W Radżastanie byliśmy dwa lata temu, niestety z braku czasu odwiedziliśmy tylko Jaipur i Jaisalmer (z safari). Jodhpuru, który dwa razy był miejscem przesiadki z jednego autobusu do drugiego, i to w środku nocy, nie widzieliśmy. Do Udajpuru, położonego najdalej na południe, wtedy w ogóle nie dotarliśmy. Tym razem postanowiliśmy to nadrobić.
Udajpur
Nocny sleepper z Delhi do Udajpuru byłby wygodnym środkiem lokomocji, gdybyśmy znowu nie zmarzli, pomimo ciepłych nakryć i polarów. Poza tym, w autokarze oprócz nas i pary Niemców jechali sami Indusi i niestety w nocy zachowywali się tak głośno, że o spaniu prawie nie mogło być mowy. Cóż... taka karma. Tak czy owak była to nasza najdłuższa autokarowa podróż - 660km w 14 godzin.
Udajpur okazał się być czystym, wesołym i jasnym miastem. Czystym - oczywiście jak na indyjskie możliwości. Chłopak w hotelu z dumą pokazując nam pokój, zaznaczył, że będziemy mieli przez okno piękny widok na pałac i jezioro. Taaak, cóż oczom naszym ukazało się duże pastwisko z dziesiątkami sztuk bydła i ludźmi spacerującymi w różnych kierunkach wydeptanymi ścieżkami. Pałac, a owszem, na samym środku tej łąki z małą sadzawką obok. Gdybyśmy do Udajpuru dotarli miesiąc wcześniej, woda by jeszcze była. Teraz miasto czeka na monsun. Sztuczne jezioro, które kilka miesięcy w roku jest całkiem suche, jest bardzo ważnym miejscem na terenie starego miasta. Na jego brzegach znajdują się liczne świątynie, hotele, restauracje, a także ghaty służące zarówno do kąpieli, jak i do prania odzieży.
Na jednym z brzegów znajduje się City Palace - największy w Radżastanie kompleks pałacowy. Częściowo udostępniony jest jako muzeum. Ceny wstępu niestety nie zgadzały się z podanymi w przewodniku (zdecydowaliśmy się nie brać aparatu do środka - 200Rs), tym bardziej że wewnątrz nie wszędzie można robić fotografie i za 50 Rs od osoby zwiedziliśmy muzeum i pomieszczenia, w których maharadżowie Udajpuru kiedyś pracowali, spali, jedli, a nawet te, do których chodzili piechotą...
Do Udajpuru przyjeżdża się głównie po to, by zobaczyć odbijający się w jeziorze, migocący tysiącem świateł Lake Palace. Zbudowany w II. połowie XVIII wieku służył jako letni pałac maharadży. Dzisiaj jest luksusowym hotelem. Niestety gościom nie można go zwiedzać, no chyba że ktoś ma ochotę zakosztować luksusu i wybrać się na lunch lub obiad, płacąc od 1000Rs wzwyż. My skorzystaliśmy z tańszej propozycji, restauracji obok naszego hotelu i to nie był dobry pomysł. Posiłki były niezjadliwe, a skutki odczuwamy do dziś. Lake Palace, mimo braku wody w jeziorze, robi wrażenie, zwłaszcza wieczorem, gdy jest pięknie oświetlony.
Co roku w Udajpurze odbywa się Marwar Festival i tym razem hinduscy bogowie spojrzeli na nas łaskawie - festiwal zaczął się w dniu naszego przyjazdu. Wieczorem, kolorowe i bardzo fotogeniczne procesje kobiet i małych dziewczynek, w towarzystwie głośnej muzyki i śpiewów przemaszerowały ulicami miasta na główny ghat, gdzie odbyła się cała impreza. Festiwal jest połączeniem święta wiosny i okresem, gdy kobiety proszą boginie Durge o szczęście w małżeństwie i szczęście dla swoich mężow. Śpiewy, taniec i opowieści trwały do późnych godzin wieczornych, imprezę transmitowała indyjska telewizja, a całość zakończył pokaz fajerwerków. Trochę to przypominało duży, wiejski odpust w Polsce, tylko oczywiście znacznie bardziej egzotyczny. Aha, i nikt nie był pijany...
Ranakpur
Pięć godzin jazdy pustynnymi górami z Udajpuru w stronę Jodhpuru znajduje się cicha miejscowość Ranakpur, w której mieści się przepiękny kompleks świątyni dżinijskich. Z zewnątrz przypomina świątynie hinduskie, jednak wewnątrz wszystko w białym marmurze, z pięknie rzeźbionymi kolumnami, ścianami i sufitem, sprawia wrażenie sterylnie czystego i bardzo kruchego. Serdecznie polecamy odwiedzenie tego miejsca.
Z Ranakpuru postanowiliśmy od razu jechać do Jodhpuru. Nie jest to takie łatwe, gdyż jedyny, popołudniowy autobus jeździ tam około 17:30. My byliśmy na przystanku już o 14, a stanie w pełnym słońcu i w dodatku w towarzystwie licznych, ciekawskich małp nie było zbyt miłe. Do tego Agnieszka bardzo źle się czuła - efekt zimnej nocy w slepperze. Ale w ramach polsko-niemieckiego pojednania przegadaliśmy te kilka godzin z młodym Niemcem Normanem, z którym udaliśmy się w dalszą droge.
Jodhpur
Niebieskie miasto. Po raz pierwszy zobaczyliśmy je za dnia i na własne oczy, mogliśmy sprawdzić, czy rzeczywiście jest niebieskie. Jest. Przynajmniej budynki na Starym Mieście. Kiedyś tym kolorem oznaczali swoje domy bramini, dzisiaj na terenie Starego Miasta każdy może pomalować mury swojego domu. Nad Jodhpurem góruje fort Meherangarth - niegdyś siedziba maharadży Jodhpuru. Dzisiaj znajduje się tu muzeum. Ceny wstępu znowu nie zgadzały się z podanymi w przewodniku (trochę to nas już wkurza) i za wejście musieliśmy zapłacić 250Rs od osoby. Na legitymację studencką można wejść 50Rs taniej. W cenę biletu wliczony jest "wirtualny przewodnik" - słuchawkowy system audio, który pozwala zwiedzać komnaty słuchając lektora, opowiadającego o każdym mijanym miejscu i o eksponatach. Niestety jeszcze nie po polsku, więc angielski musiał nam wystarczyć. Jest to bardzo wygodne i po raz pierwszy spotkaliśmy się z tym w Indiach - a szkoda. Tak więc 250Rs to nie jest wygórowana cena. Z murów fotru można oglądać panoramę Jodhpuru i karmić wielkie drapieżne ptaszyska, latające nad głowami.
Co nas zaskoczyło w błękitnym mieście, to mówiąc zwięźle - upierdliwość ludzi, a zwłaszcza dzieciaków. Gdy osmarkany, bezdomny maluch prosi o rupie na chapati, to jesteśmy to w stanie zrozumieć. Takich ludzi w Indiach są miliony. Ale jeśli dobrze ubrany nastolatek, w okularkach, z ładnie ułożonymi włosami i do tego z rowerkiem podchodzi do Ciebie i pokazuje, co masz mu kupić w sklepie (to, to i to i jeszcze to), to zaczyna Cię trafiać, a jeśli takich dzieciaków jest kilkanaście w ciągu godziny, to ciekawe co biedny turysta ma zrobić z nagromadzoną adrenaliną. Najgorsze jest to, że jeśli nie dasz takiemu nic, to jest gotowy czymś w Ciebie rzucić, nie mówiąc już o przedrzeźnianiu. W Jodhpurze nastała era "school pena", ciekawe na jak długo.
Jaisalmer
Zanim wyjechaliśmy z fot.Krzysztof Stępień - JaisalmerJodhpuru do Jaisalmeru, odwiedziliśmy jeszcze w szpitalu Normana, który znalazł się tam z powodu poważnego zatrucia pokarmowego. Na szczęcie było już z nim lepiej. Przy okazji zobaczyliśmy, jak wygląda szpital w Indiach. Ten był czysty i robił całkiem dobre wrażenie, zwłaszcza śliczna dziewczyna w recepcji. A wszystko to za "jedyne" 5000Rs na dobę dla zagraniczego turysty.
Droga z Jodhpury do Jaislameru ciągnie się przez pustynię. Asfaltowa wstążka szybko pokonuje się ponad 300km (5 godzin) mijając wydmy, oazy i mieszkańców pustyni - zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Kobiety w bardzo kolorowych sari, a mężczyźni z równie barwnymi turbanami pieczołowicie zawiniętymi na głowach. Można zobaczyć dzikie wielbłądy błąkające się po piasku, a także wszędobylskie i wszystko jedzące, sympatyczne kozy. Dziwiło nas, gdy pasażerowie autobusu wysiadali od czasu do czasu po środku pustkowia, kiedy z jednej i z drugiej strony nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Po wyjściu z autobusu zaatakowali nas riksiarze. Naciągacze pojawili się w autobusie jeszcze w połowie drogi, ale nie daliśmy im szansy i szybko wysiedli. Jednak hotel wybraliśmy sobie sami i z pokoju byliśmy zadowoleni.
Jaisalmer - miasto słońca lub słoneczne miasto to kolejne miasto fort w Radżastanie. Położone jest pośrodku Wielkiej Pustyni Indyjskiej (Thar). Dwa lata temu właśnie stąd pojechaliśmy na safari. Tym razem chcieliśmy dokładnie zwiedzić fort, a także zobaczyć kilka typowych radżpudzkich budowli rozsianych po okolicy. Spacerując krętymi, wąskimi uliczkami fortu, mijając co jakiś czas sklepy z odzieżą, krowy i kolorowych mieszkańców można wczuć się w atmosferę sprzed kilkuset lat. Aby tylko nie było tak gorąco.
Krzysiek uwielbia to miasto. Nawet pomimo bardzo dużych problemów żołądokowych (nie jadł nic przez 3 dni), nic go nie było w stanie powstrzymać od podziwiania jego uroków.
Niestety czas naglił, więc ponownie - tak jak dwa lata temu - stanęliśmy przez wyzwaniem powrotu do Delhi. Z Jaisalmeru do Delhi jeździ codzienny pociąg, jednak bardzo trudno dostać na niego miejsca. Poprzednim razem próba kupienia bezpośredniego biletu na autobus do Delhi zakończyła się porażką, pyskówką, nerwami i stresem. Chcieliśmy tego tym razem sobie oszczędzić. W hotelu zaproponowano nam, że pomogą nam kupić bilet kolejowy. Wiemy, że w Indiach są sposoby na pozyskanie takiego biletu, więc uzgodniliśmy prowizję i postawiliśmy swoje warunki. Przede wszytskim stwierdziliśmy, że zapłacimy wyłącznie za potwierdzone miejsce w wagonie. Lista oczekujących w ogóle nie wchodziła w grę. Co dostaliśmy następnego dnia? Znacznie droższy (bo łączony) bilet z przesiadką w Jodhpurze i do tego z listą oczekujących na odcinek z Jodhpuru do Delhi. Oczywiście znowu skończyło się pyskówką, ale po zagrożeniu policją hotelarze nieco zmiękli i oddali nam zaliczkę.
Autobusem sprawnie dotarliśmy przed 17 do Jodhpuru, gdzie kupiliśmy bilet na autobus sleepper do Delhi. Wyszło w sumie taniej, szybciej i w bardzo dużym komforcie (tym razem nie zmarzliśmy w autobusie).
Obecnie znowu jesteśmy w Delhi...