poniedziałek, 3 sty 2005 Pruszków,
ruch uliczny
Peshawar - stolica Zachodniej Prowincji Granicznej, zaledwie 58km od granicy z Afganistanem i niecałe 200 od jego stolicy - Kabulu. Dotarliśmy tam po zachodzie słońca z myślą że musimy jeszcze zjeść kolację. Jako że było już dosyć późno przystanęliśmy obok lokalnej jadłodajni znajdującej się na przeciw hotelu w którym zamieszkaliśmy. Bardzo zachęcająco wyglądało grillowane mięso. Gdy tylko zobaczyła nas obsługa od razu zgarnęła nas do środka.
W Pakistanie panuje ścisła segregacja płci. Główne sale lokalnych restauracji przeznaczone są wyłącznie dla mężczyzn, kobiety nie mają prawa tam siedzieć. Dla nich, oraz dla mężczyzn w ich towarzystwie wydzielone są oddzielne sale, często na uboczu, a czasem nawet nieco droższe. Z tego powodu nas również zaprowadzono na pięterko, gdzie po uprzednim zdjęciu butów trafiliśmy do niewielkiej klitki - family room. W klitce oprócz wentylatora znajdowały się dwa materace na których usiedliśmy a także miska kubek i dzbanek z wodą. Po minucie przyszedł kelner który jedyne co zrobił to zapytał czy mówimy w Urdu. Oczywiście jeszcze nie mówimy, dopiero dzień wcześniej kupiliśmy książkę "Jak nauczyć się Urdu w 30 dni". Ale jak się okazuje przyswoiliśmy sobie wystarczającą liczbę słów by sobie poradzić. Po chwili przyszedł drugi kelner który również nie mówił po angielsku ale za to trzymał świstek papieru z anglojęzycznym menu. Mięliśmy ochotę na mięso z grilla wiec postanowiliśmy je zamówić. Brzmiało to mniej więcej tak:
- do naan (do - 2, naan - rodzaj pieczywa)
- chaar "mieso na ogniu przed restauracja" (chaar - 4)
- do tea, green tea (dwie herbaty zielone)
kelner chyba zrozumiał, powtórzył zamówienie, ale nie był tylko pewien o co chodzi z tym "mięsem przed restauracja" wiec zapytał:
- chaar kebab?
- tak, kiwnęliśmy głowami ze chaar kebab
Po paru minutach podano jedzenie:
- 4 wspaniale kebaby
- 2 naany
- 2 talerzyki z warzywami
- 2 talerzyki z jogurtem
plus cos czego nie zamawialiśmy - 2 pakistańskie kotlety mielone smażone na głębokim tłuszczu. Chyba cos namieszaliśmy z tym "green tea". Wiec próbowaliśmy dalej:
- Czy możemy dostać "do chai"?
na to kelner:
- dudh (z mlekiem?)
kiwnęliśmy głowami ze tak i po chwili dostaliśmy jeszcze dzbanuszek aromatycznej herbaty i chińskie miseczki. fot.Krzysztof Stępień - PeshawarWszystko było już na stole a właściwie na podłodze. To była na prawdę smaczna kolacja... Mocno pikantna ale zdążyliśmy się trochę do tego przyzwyczaić. Rachunek do zapłaty - 85Rs (4,6 PLN)
PS
Niestety smaczna kolacja wyszła nam na drugi dzień bokiem (a raczej tyłem). Sprawa była na tyle poważna ze cały następny dzień leżeliśmy na łóżkach z gorączką, wpatrując się w wentylator i wsłuchując w odgłosy wydawane przez nasze jelita... Znowu nieplanowane opóźnienie...
Pakistańczycy których poznajemy są niesamowici. Zupełnie inaczej wyobrażaliśmy ich sobie przed przyjazdem. Oto kilka przykładów.
Będąc w Islamabadzie postanowiliśmy odwiedzić największy meczet - fot.Krzysztof Stępień - PeshawarFaisal. Przewodnik opisuje to miejsce jako bardzo konserwatywne i zwraca uwagę na właściwy ubiór. Gdy byliśmy na terenie meczetu, z minaretów rozległ się głos muezinów nawołujących do modlitwy. Po chwili zewsząd zaczęli się schodzić mężczyźni na wieczorne modły. Krzysiek był akurat wewnątrz głównej sali (kobiety maja oddzielna galerie na górze) i chciał przyjrzeć się modlącym. Podszedł do niego starszy, brodaty mężczyzna:
- będziesz się modlił?
- Nie
- Czy jesteś muzułmaninem? (Krzysiek miał na sobie salwaar kamiz - pakistański strój)
- Nie, jestem chrześcijaninem.
- Ale to nie przeszkadza abyś się modlił. Bóg jest jeden a każdy modli się do swojego wyobrażenia Boga.
Takie zdanie w ustach muzułmanina, zmierzającego na modły, w największym meczecie Islamabadu, stolicy muzułmańskiego Pakistanu robi duże wrażenie i ma się nijak do wizerunku Islamu jaki kreują media.
Inny przykład.
Podroż autobusem ze Skardu do Islamabadu zajęła 26 godzin. 26 godzin w autobusie z samymi mężczyznami, ciasnymi siedzeniami i zepsuta klimatyzacja. Przed nami siedziało 2 mężczyzn. Panowie wracali ze Skardu z jakimś towarem odkupionym od wojska do swojego miasteczka położonego pomiędzy Islamabadem a Lahore. Jakieś 100km przed Islamabadem odważyli się do nas przemówić. Jeden znał trochę angielski i tłumaczył wszystko drugiemu który angielskiego "w ząb" ale to właśnie on zadawał pytania. Początkowo bardzo standardowe: jaki kraj, zawód, imię itp. ale kiedy dowiedzieli się że jesteśmy z Polski uświadomili sobie ze nic o tym kraju nie wiedzą, nawet gdzie się znajduje. W kilu zdaniach próbowaliśmy opowiedzieć tyle ile byli w stanie zrozumieć. Pomimo problemów językowych rozmowa przebiegała bardzo przyjemnie.
Na jednym z postojów, ten co angielskiego "w ząb" wysiadł. Po chwili wrócił dzierżąc w dłoniach dwie butelki pepsi. Wtedy ten pierwszy powiedział:
- Mój przyjaciel pupil Wam cos do picia. - zaniemówiliśmy...
To było na prawdę ogromne zaskoczenie i bardzo miły gest z ich strony. Na następnym postoju przyszedł z przysmakiem w tej części świata - świeżo obranym ogórkiem... W międzyczasie zaprosili nas tez do swojego miasteczka. Niestety z braku czasu musieliśmy odmówić.
Bardzo lubimy arbuzy. Stosunkowo często kupujemy połowe by wieczorem zjeść go w pokoju. Parę dni temu w Islamabadzie chcieliśmy kupić arbuza na jednym ze straganów. Wybraliśmy odpowiedni owoc, sprzedawca przekroił go na pół, zważył i wycenił. Niestety mieliśmy cale 500Rs wiec jedno z nas poszło rozmienić pieniądze. Wybrany owoc wyglądał trochę dziwnie. Miał bardzo jasny miąższ. Ale co my tam wiemy o arbuzach... Rozmienianie pieniędzy trochę trwało wiec sprzedawca usiadł na murku i zajął się własnymi sprawami, raz po raz zerkając jednak w stronę bladawego arbuza. Po chwili wstał, wyrzucił go do śmietnika, wybrał nowego i przekroił go po czym powiedział:
- To był niesmaczny owoc - a następnie wskazując palcem niebo dodał "Allach patrzy..."
Będąc w górach Karakorum jeden nocleg spędziliśmy we wsi Minapin w dolinie Nagar. Jest to miejsce gdzie można zobaczyć wielki lodowiec Minapin spływający ze stoków Rakaposhi. Oczywiście można go zobaczyć jeśli ma się siłę wspinać 3-4 godziny pod górę. My nie mięliśmy... fot.Krzysztof Stępień - wieś PassuZatrzymaliśmy się w najbardziej polecanym przez LP hotelu. Był jakiś problem z salą wieloosobową w której chcieliśmy się zatrzymać więc panowie ulokowali nas w pięknym, dwuosobowym pokoju z łazienką, częstując uprzednio dzbankiem powitalnej, darmowej, zielonej herbaty. Wieczorem poznaliśmy menadżera. Miło sobie z nim porozmawialiśmy poczym zapytał nas co chcemy zjeść na kolację. Jako że nie było konkretnego menu poprosiliśmy coś lokalnego. Menadżer wymienił nam szereg miejscowych potraw a my zdecydowaliśmy się na zupę morelowa oraz chap sharo (wołowe mięso z cebulą i przyprawami zamknięte w chapati i upieczone w piecu). Do tego 4 dzbanuszki herbaty. Jedzenie było absolutnie doskonale a jego ilość prawie przekraczała nasze możliwości. Jako że następnego dnia chcieliśmy o 6 rano wyjechać do Gilgit poprosiliśmy o rachunek. Menadżer najpierw zapytał czy jesteśmy zadowoleni z pokoju i czy nie mamy nic przeciwko aby wycenił go na 200Rs (normalnie chodzi za 600). Jedzenie wycenił na 170 Rs (duuuzo za mało) dodając ze herbaty są wliczone w cenę.
Następnego ranka kiedy zmierzaliśmy w stronę parkingu znowu przechwycił nas menadżer i kazał usiąść przy recepcji dodając że nie wypuści nas bez filiżanki pożegnalnej herbaty. Doskonała, różana herbata o 6 rano - tego właśnie potrzebowaliśmy... Na koniec dostaliśmy jeszcze po dwie pocztówki z lodowcem jakiego nie udało się nam zobaczyć.
W południe, po 24 godzinach jazdy autobusem z Peshawaru dotarliśmy do Quetty. Stad już jest tylko "rzut kamieniem" do Afganistanu. Ma się wrażenie że na ulicach więcej jest Afgańczyków niż Pakistańczyków. Miasto wydaje się mało ciekawe choć ładnie położone w górskiej kotlinie.
Jutro wieczorem ruszamy do Taftan - miasta graniczącego z Iranem. Podroż tam zajmie kolejne 12-14 godzin. Czas opuścić gościnny Pakistan...