niedziela, 13 sty 2008 Hanoi, Wietnam
(znów mówi Grażyna):
Od czasu poprzedniego wpisu, na naszych zajęciach zaszła pewna istotna zmiana. Otóż, na prośbę koleżanki Asi, vicedean - czyli thay Chinh - zmienił nam nauczycielkę. Panią Nhung zastąpiła pani Ngoc. Panią Ngoc można bez wątpienia okreslić jako osobę ekscentryczną. Jest zawsze wesoła, uśmiechnięta i mocno odleciana; wydaje się, że nie docierają do niej żadne negatywne bodźce. Dała się zapamiętać, kiedy przychodząc do nas na zastępstwo w zeszłym semestrze, przyniosła kolorowanki i kredki. Pokolorowanie owoców oraz rysunku przedstawiającego kuchnię, miało nam pomóc w utrwaleniu w pamięci nazw kolorów. Niewątpliwie utrwaliła nam się w pamięci ta lekcja - tak zresztą jak i kolejna, gdzie przy okazji zapoznawania się ze zwyczajami dotyczącymi święta Tet, rysowaliśmy drzewka brzoskwiniowe i kumkwatowe. Rysowanie, jak dla mnie, jest czynnością bardzo odprężającą, a ponadto pozwala wprawić się w stan kompatybilny z nastrojem nauczycielki: mianowicie, lekką głupawkę. Obecnie, lekcje z panią Ngoc wyglądają bardziej standardowo i całkiem mi odpowiadają: przerabiamy nieco łatwiejszy materiał, sporo mówimy, a przede wszystkim, na zajęciach panuje rozluźniona atmosfera, co mi osobiście bardzo pomaga, zwłaszcza w swobodnym wypowiadaniu się.
Dziś jednak, jak - teoretycznie - w każdą środę, czekały nas zajęcia z thay Chinhem. Teoretycznie, gdyż vicedeana częściej na naszych zajęciach nie ma, niż jest. Częstokroć albo przysyła na zajęcia kogoś innego, albo w ogóle nie przychodzi, oczywiście bez uprzedzenia. Dzisiaj thay Chinh jednakże przybył. Wszedł do klasy, gdzie siedziało czworo studentów, i zadał sakramentalne pytanie: ilu dzisiaj jest studentów w klasie?
Nie dało się nijak zafałszować rzeczywistości, więc odpowiedzieliśmy, że czworo. Padło dalej zadane ze śmiertelną powagą pytanie: gdzie są pozostali studenci?
Grażyna postąpiła lekkomyślnie i odpowiedziała: dwoje jest na wycieczce (jakoś podświadomie licząc chyba na to, że skoro wśród owej dwójki jest Asia, ulubienica thay Chinha, która do tej pory przez cały rok nie opuściła ani jednych zajęć, to nie będzie sprawy).
Jednakże thay Chinh się wściekł. I zaczął wykrzykiwać: są na wycieczce bez pozwolenia! Żeby wyjechać na wycieczkę, trzeba mieć pozwolenie! Grażyna, wpadając w lekką irytację, stwierdziła zgodnie z prawdą, że studentki uprzedzały o przyszłej nieobecności panią Ngoc. Na to thay Chinh wkurzył się jeszcze mocniej i powiedział, że pani Ngoc nie ma żadnej władzy, a władny do zezwalania studentom na jakiekolwiek wycieczki, jest wyłącznie on.
Koleżanka spytała, czemu w zasadzie nauczyciel pyta nas o to, jak ma się sprawa z nieobecnymi studentami - przecież każdy jest dorosły i odpowiada za siebie. Uzyskała odpowiedź, że jesteśmy grupą polską. I jako grupa z Polski, powinniśmy wiedzieć, co robią inni członkowie grupy z Polski. Co więcej, powinniśmy za nich odpowiadać - bo grupa to grupa.
Mocno podirytowana, stwierdziłam, iż studentki nie wiedziały, iż istnieje konieczność uzyskiwania jakichkolwiek pozwoleń, bo w Polsce nie ma tego zwyczaju. Jak można było się tego spodziewać, usłyszałam: Jesteście w Wietnamie. Skoro zaś jesteście w Wietnamie, musicie przestrzegać reguł wietnamskich. Gdy będziecie w Polsce, możecie postępować po polsku. A tu jest Wietnam - i to kończy dyskusję.
Cały smaczek owej konkluzji thay Chinha tkwi w tym, iż owe "wietnamskie reguły", do których mamy się stosować - nie są regułami wyeksplikowanymi. To nie jest tak, jak w Polsce, kiedy to prowadzący zajęcia ustala mniej lub bardziej klarowne reguły, których studenci powinni przestrzegać, aby zaliczyć zajęcia. W naszej wietnamskiej szkole, całość ustaleń dotyczących zajęć sprowadzała się do kwestii terminów i godzin, padły też jakieś ogólniki na temat egzaminu. Kwestia nieobecności nie była w ogóle poruszana. Słowem, powinniśmy niejako z natury wiedzieć, jak się w tej kwestii zachować - bo jest to sprawa oczywista, element powszechnie podzielanej wiedzy potocznej. Co więcej, nie zostały - również dzisiaj - określone żadne formalne sankcje za nieodpowiednie zachowanie w kwestii nieobecności. Najpoważniejszą sankcją jest to, że thay Chinh się wnerwił.
O czym to wszystko świadczy? Relacja nauczyciel - uczeń wydaje się tu być relacją osobową, w małym stopniu sformalizowaną. Stąd kontrola społeczna opiera się w dużym stopniu na sankcjach emocjonalnych. U nas oczekuje się raczej wykluczenia emocji; nauczyciel - a już z pewnością nauczyciel akademicki - może uczniowi nie przestrzegającemu wymogów postawić zły stopień; raczej nie będzie mu robił wyrzutów. W Wietnamie zaś - przerabiając ćwiczenia z podręcznika często natrafiamy na zdania typu: Nauczyciel nie lubi ucznia, bo uczeń jest samolubny i zarozumiały. (Nie widziałam do tej pory rzecz jasna zdania: uczeń nie lubi nauczyciela :-) ).
Relacja ta jest również w oczywisty sposób hierarchiczna; "u nas" też zresztą ma ona hierarchiczny charakter. Jednakże, "u nas", jak w przypadku każdej władzy, także i przy władzy nauczycielskiej wskazuje się na konieczność ograniczeń jej potencjalnie absolutystycznego charakteru. Istnieją rozmaite regulaminy i rozporządzenia, określające ramy działania wszystkich stron. Jeśli regulamin zezwala studentom na dwie nieobecności, nauczyciel nie ma prawa im owych nieobecności odmawiać. Z drugiej strony, nauczyciel jest formalnie zobowiązany do obecności na zajęciach, i jego niezapowiedziana absencja jest postrzegana jako coś niewłaściwego. Tutaj zaś, tego rodzaju ograniczenia władzy nauczyciela nad uczniem nie istnieją. Słowem, szkoła nie przeszła procesu weberowskiej racjonalizacji, gdzie nauczyciel staje się pewnego rodzaju urzędnikiem, działającym w ramach obowiązujących przepisów.
Przed przyjazdem do Wietnamu, nigdy nie sądziłam, że będę tęsknić za ową formalną biurokratyzacją Zachodu; za istnieniem określonych reguł działania, reguł, w których wszyscy aktorzy są na pewnym fundamentalnym poziomie równi. Tak, tęsknie za swoistą bezosobowością Zachodu - za ideą, nie zrealizowaną do końca, ale obecną "u nas" tysiąc razy mocniej niż w Wietnamie - że rację w dyskusji ma ten, którego argumenty są bardziej przekonywające, nie zaś ten, którego pozycja w hierarchii jest wyższa. "U nas" nie do pomyślenia jest instytucja społeczna, w którym jedna strona z racji swojej zwierzchniej pozycji ma całkowity monopol na władzę, prawdę i moralną wyższość. No, może poza Kościołem katolickim z chwalebnym wyjątkiem niektórych zakonów :-) Całkiem możliwe, że idealizuję ten aspekt Zachodu t- ak jednakże jawi się on z wietnamskiej perspektywy.