środa, 4 lip 2007 Babu, Chiny
główny "namiot" Grassland Hotel (tu mieści sie restauracja, recepcja,. sklep itd.)
Są tu pokoje od 20-118Y, z tym że te po 20 i 30 Y to takie dziuple, bez łazienki i bardzo małe. I kiedy tak się zastanawiam, na który pokój się zdecydować, Bob (tak ma na imię ten Chińczyk) wynajmuje dla mnie pokój 2 os. z łazienką. Oczywiście nie chcę się zgodzić, ale on oponuje i nie da sobie nic powiedzieć. Pewnie to jego firma za to zapłaci. A nie wierzyłam, że piątek 13ego może być szczęśliwym dniem. Zresztą nic podobnego w życiu jeszcze mi się nie przytrafiło, więc w rewanżu zapraszam go wraz z kolegą na kolację. Obaj są z Kantonu i opowiadają mi dużo ciekawych rzeczy o swojej pracy i o Chinach. Okazuje się też, że on już trochę jeździł służbowo po świecie (Pakistan, Niemcy, Algieria), więc nie jest taki "ciemny". A poza tym normalnie można się z nim porozumieć. Pokój jest luksusowy z TV i nawet mam CCTV9, chiński program po angielsku.
Następnego dnia wstaję już o 4ej, aby nie spóźnić się na autobus. Niestety miejsce mam całkiem z tyłu autobusu, więc trzęsie mną i o robieniu zdjęć mogę zapomnieć. Nawet na nogi jest niewiele miejsca. Kierowca, gburowaty człowiek a konduktor też podobny, nie bardzo rozumieją, kiedy tłumaczę im, że chciałabym siedzieć z przodu, aby móc robić zdjęcia. Dopiero na postoju podchodzi do mnie jakaś młoda dziewczyna, studentka z Xilinhot mówiąca po angielsku i tłumaczy kierowcy o co mi właściwie chodzi.
po drodze mijamy miasteczka w których wre życie
Ten zadaje dziesiątki pytań, po czym łaskawie godzi się, abym zmieniła miejsce. A krajobrazy są cudowne, step i góry, ale ciągle brak nomadów. Tylko wspaniałe drogi, autostrady.
W Xilinhot decyduję się od razu jechać gdzieś w plener, gdzie mam nadzieję spotkać "prawdziwych" Mongołów i zasięgam języka przy pomocy tej właśnie studentki. Okazuje się, że jest takie miejsce i to całkiem blisko -10km. Ładuję się więc na taxi motorowe z przyczepą (20Y) i już po 20 minutach jestem na miejscu. Jednak to nie jest to, czego się spodziewałam. To po prostu restauracja i kilka jurt w których są stoliki. Wszystko dla zmotoryzowanych turystów zdążających do Hohhot. Jestem rozczarowana i tracę nadzieję. Cały obiekt znajduje się tuż przy samej szosie. Właściciel restauracji pyta mnie, czego szukam a kiedy mu wyłuszczam sprawę, mówi, że to żaden problem, bo ma tu niedaleko (10 km) przyjaciela, który mieszka w wiosce mongolskiej i zaraz po mnie przyjedzie. Nadzieja wstępuje we mnie ponownie, że jeszcze tego dnia będę spała w jurcie i być może pojeżdżę konno. Po 15 minutach przyjeżdża Chińczyk - Chevroletem i zabiera mnie do wioski, ale "wioski turystycznej" (Shi Lin He Grassland Hotel), pięknie stylizowanej, położonej na stepie, z dala od drogi. Są jurty, sklep z pamiątkami, restauracja i konie. Jest zdziwiony, że nie chcę spać w hotelu (hotel wygląda jak wielki namiot mongolski), tylko w jurcie i wynajmuje mi całą jurtę za... jedyne 100Y (utargowałam z 160Y), taniej się niestety nie dało. Nie ma tu prawie żadnych gości, niewielu przyjeżdża w to miejsce, jedynie na weekend. Na jazdę konną się nie decyduję, za droga impreza - 80Y/1h. Mam za to piękny zachód i wschód słońca i wspaniałe stado koni. Fotografuję więc do woli.
Następnego dnia postanawiam jechać do Hohhot, nie będę już szukała przygód w Mongolii Wewnętrznej, czas nagli a droga do kraju daleka. Po wschodzie słońca wyruszam na piechotę do drogi z nadzieją, że złapię stopa. Wcześniej widziałam jak grupa młodych ludzi przyjechała do tego ośrodka, podziwiali konie i robili zdjęcia. Są to pracownicy z fabryki mięsa z Xilinhot. I właśnie wracają do pracy (pracują 10 dni i mają 1 dzień przerwy). Podwieźli mnie na sam dworzec kolejowy, daleko za miasto (na autobus już nie było biletów). Jest stąd tylko jeden zwykły pociąg dziennie (55Y, 600 km, ponad 11h).