środa, 4 lip 2007 Babu, Chiny
dookoła same lasy
Wybrałam sobie nie lada trasę, po bezdrożach i lasach. Okazało się, że jedyną możliwością wydostania się z Mohe (poza pociągiem, którym przyjechałam) jest autobus następnego dnia do Mangui już w Mongolii Wewnętrznej (32Y-150km) a dopiero stamtąd dalej pociąg zwykły na południe. Był to najzwyklejszy autobus, zatłoczony do granic, ale ja poszłam po bilet z samego rana, więc miałam miejsce siedzące. Jako takie, bo ludzie ze wszystkich stron mnie przyciskali. Wyruszyliśmy dopiero o 13. a podróż trwała 3.5h. Zaraz za Mohe kierowca wjechał w las na piaszczystą drogę i tak już jechaliśmy do końca. Droga była doskonała, trochę utwardzona. Żadnego ruchu. W tajdze zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie w małych koloniach, gdzie zmieniali się pasażerowie. Przed każdą taką "kolonią" jest szlaban i strażnik i autobus musiał się zatrzymywać.
Ludzie tu mieszkający pracują przy wyrębie lasu i budowie dróg. Oczywiście mieszkają w bardzo prymitywnych warunkach, z dala od cywilizacji. Czasami myślę, że są dużo szczęśliwsi od nas, bez tych wszystkich zdobyczy cywilizacji. Jednak komórki mają prawie wszyscy i starzy i młodzi. To istny obłęd.
Kiedy przybyliśmy na miejsce, miałam nadzieję, że o 6. będzie pociąg. Okazało się, że tak, ale rano. Jakaś kobieta zwinęła mnie od razu do swojego "hotelu" za 5Y !
w maleńkim i ciasnym pokoju stały aż 3 łóżka
!! Hotel Nam Bei Ton, przy samym dworcu okazał się być po prostu barakiem z kilkoma dziuplami jak w melaminie i z wychodkiem na zewnątrz. Było tam kilka "pokoi" i do wieczora wszystkie łóżka zapełniły się gośćmi udającymi się w podróż tym samym co ja pociągiem. Jak się okazało, część pasażerów jechała do Hajlar i dalej do Mongolii do pracy i na handel. Wieczorem wybrałam się na spacer po osadzie (7000 mieszkańców) i okolicy. Wszędzie to samo, biedne domki, jakaś dymiąca fabryka, sterty drewna i okropne śmieci. Ale ludzie uśmiechnięci, zaczepiali mnie na każdym kroku i pytali skąd i dokąd jadę i co tu robie. A kiedy weszłam do restauracji, otoczył mnie tłum i dopiero zaczęła się "rozmowa". Jadłam najlepsze w życiu szaszłyki baranie popijając zimnym piwem. Je się tu sporo mięsa i widziałam mnóstwo otyłych ludzi, to nie to co na południu, gdzie wszyscy są drobnej budowy. Ciastka, słodkie bułki i słonecznik są na każdym straganie. Nie mówiąc już o piwie.
Pod wieczór grzmi i zrywa się wiatr, lecę więc na kwaterę. Udaje mi się jeszcze zobaczyć i sfotografować zachód słońca (7.10) ale ciemno robi się dopiero o 9.
Rano zrywam się już przed 5. i stwierdzam, że jest już całkiem widno. Na śniadanie kupuję sobie najprawdziwsze w świecie poziomki. Są tu bardzo tanie. Kupuję bilet do Yakeshi (32Y, około 500 km) i wsiadam do pociągu. Nikt tu nie sprawdza biletów ani nie prześwietla bagażu. Tym razem jest to pociąg zwykły i zatrzymuje się na każdej najmniejszej stacji. Na początku jest dosyć tłoczno ale po kilku godzinach mogę się już wyciągnąć i pospać. Jest nawet czysto i konduktorzy co chwilę zamiatają i ścierają podłogę. Podróż trwa 10 h. Za oknem znane mi już krajobrazy, ale jakieś 2h przed przyjazdem do celu znikają lasy i pagórki a zaczynają się łąki, pastwiska i coraz większy upał. Z Yakeshi chcę jechać dalej już na zachód, jednak jest to niemożliwe. Stąd przerwa 4. godzinna i oczekiwanie na następny pociąg do Baicheng.