poniedziałek, 18 lip 2005 Baku, Azerbejdżan
sklep z makaronami w Quetta
Podróż z Kerman do Bam przebiegła szybko i bezproblemowo (200 km, 14500R, 2.5h autobusem Volvo) poza tym, że nie odjechaliśmy punktualnie, co byłoby tutaj chyba czymś nienormalnym. W Bam zainstalowałam się w AKBAR Tourist Guest Hous, albo w tym, co po nim pozostało (30000R za łóżko w dormitorium) i szybko pobiegłam obejrzeć ruiny twierdzy.
Po drodze jakiś facet podwiózł mnie motorem i zdążyłam jeszcze przed zamknięciem i zachodem słońca. Arg e Bam częściowo jest zachowane, a szczególnie jego górna część. Prace posuwają się powoli i prowadzone są przez Włochów. Na teren twierdzy może wejść każdy, bez żadnej opłaty. Niestety jest tylko jedna wyznaczona ścieżka prowadząca środkiem ruin. Po wyjściu z twierdzy stwierdziłam, że ten sam facet ciągle na mnie czeka, więc siadłam na jego motor i poprosiłam o podwiezienie do centrum. On chciał, abym jechała do niego do domu, ale nie dałam się namówić. Woził mnie po centrum, szukał kawiarenki internetowej i tak się rozglądał, że bałam się, że spowoduje wypadek. Zresztą oni wszyscy tutaj tak jeżdżą... Poprosiłam, aby się zatrzymał. Łaził jeszcze za mną po mieście i koniecznie chciał mi pokazać ten internet a ja próbowałam go zgubić, co nie było wcale łatwe. W końcu dał sobie spokój. Część miasta zawaliła się, ale życie toczy się dalej i główna ulica tętni życiem.
mieszkańcy Quetty
Większość sklepów mieści się w kontenerach, lub też towary sprzedaje się bezpośrednio z plastiku rozłożonego na chodniku.
Jest podobno duża pomoc z zagranicy i np. właściciel hotelu dostał dofinansowanie na jego odbudowę. Na razie jest tylko prymitywne pomieszczenie z kilkoma łóżkami i 2 toalety z prysznicami.
Jeszcze późnym wieczorem w Bam, poszukując czajkhane i fajki wodnej, spotkałam starego człowieka, opowiedział mi o swojej tragedii: stracił w czasie trzęsienia ziemi całą rodzinę i od tej pory nie może spać ani normalnie funkcjonować. Przestrzegał mnie przed chodzeniem samej po nocy po Bam, twierdził, że to niebezpieczne i przywołał mi taksówkę, a faktycznie do hotelu było daleko.
W grudniu 2003 w czasie trzęsienia ziemi zginęło 34 000 ludzi.
Następnego dnia rano właściciel hotelu odwiózł mnie i 2 Japońców na szosę na przystanek autobusowy do Zahedanu. Dworzec zawalił się w czasie trzęsienia ziemi. Czekaliśmy około godziny, nim zabrał nas jakiś autobus. Odległość ponad 300km pokonaliśmy w 4h (bilet kosztował 14500R). Droga prowadziła przez pustynię, półpustynię i góry.
W Zachedanie na dworcu autobusowym natychmiast otoczyła nas chmara taksówkarzy, ale my nie zważając na nich, udaliśmy się do budynku. Tu spotkałam wcześniej poznanych studentów z Polski i w piątkę (po wielu targach) pojechaliśmy taksówką do granicy (100km płacąc 25000R od osoby). Czwarta osoba z tyłu musiała co pewien czas chować się, gdy zbliżaliśmy się do punktów kontrolnych. Za miastem, na jezdni zaczął się "taniec" samochodów. Na wzajem się wyprzedzali, z każdej dowolnej strony, niektórzy zajeżdżali drogę innym w poprzek. Nasz kierowca, wcale się tym nie przejmował, gnał mimo niebezpieczeństwa wypadku. Zastanawialiśmy się, co to wszystko miało znaczyć.
Granicę irańską przekroczyliśmy bardzo szybko (czynna jest do 17 lub 18)
Pakistańscy pogranicznicy przyjęli nas bardzo serdecznie, wpisali nas do księgi (obowiązek dokładnej rejestracji, i tak jest co kawałek w tym kraju) pozwolili zrobić zdjęcia, nawet poczęstowali herbatą z mlekiem i cukrem.
Na granicy musiałam wymienić pozostałe Riale i dolary, ale można też w miasteczku Taftan, gdzie jest kilku cingciaży. (10 000R= 55 Rupii, 1$ = 53-56R). Dużo lepszą cenę można uzyskać w Quettcie. Za 1Euro dostałam dzisiaj prawie 73 Rupie.
Ponieważ autobusy do Quetty odjeżdżają dopiero po południu (250 R, 650 km) poszliśmy coś zjeść, wzbudzając niemałą sensację w miasteczku. Przyglądano nam się na każdym kroku, a kiedy wyciągnęłam aparat, to każdy chciał być w obiektywie. Załadowywanie autobusu trwało bardzo długo i dopiero o 19ej wyruszyliśmy w drogę. Wcześniej powiedziano nam, że odjazd nastąpi o 16ej.
Mimo późnej pory było bardzo gorąco i duszno. Droga cały czas prowadziła przez pustynię (Beludżystan). Po godzinie zatrzymaliśmy się na modlitwę (pobiegli wszyscy z wyjątkiem nas i Japońców) a po kilku był postój na posiłek. W środku nocy popsuło się koło i pasażerowie wylegli na zewnątrz i poukładali się na asfalcie. Naprawa trwała ponad godzinę. Kierowca i jego pomocnicy cały czas walili młotkiem w łożysko. Czy chcieli go w ten sposób naprawić? Co jakiś czas przejeżdżał autobus, zatrzymywał się na chwilkę, pozdrawiał i odjeżdżał.
Dopiero następnego dnia po 13ej dotarliśmy do celu. Bajecznie kolorowym autobusem miejskim podjechaliśmy do hotelu MUSLIM 100R za lóżko w pokoju 5 osobowym z łazienka.
Samo miasto i jego mieszkańcy są niezwykle kolorowe i egzotyczne. Ciągle nas pozdrawiają "Hallo Mister, how are you", również do mnie, prawie wszyscy mówią tu po angielsku. Ciągłe raczymy się sokiem z granatów, mango i trzciny cukrowej, po prostu pycha, nie mówiąc już o specjałach kuchni pakistańskiej. Kończę już dzisiejszą relację i lecę jeszcze na somosę i soczek.