Moja ukochana uczennica
Od jakiegoś czasu uczę w Chinach języka angielskiego. Dostałam również kilka propozycji pracy w tutejszych przedszkolach. Wystarczyło dłużej się pokręcić na mieście a propozycje same się pojawiły. Przypomina mi się artykuł (pojawił się na początku roku w Angorze) na temat łatwości znalezienia przez Europejczyka pracy w Chinach. Przekonałam się na własnej skórze, jak bliski jest on prawdy.
Z nauką małych dzieci (5-6 lat) wiąże się pewna historia. Długo zastanawiałam się czy wątek ten poruszyć na blogu. Pragnę nadmienić, że są to moje subiektywne odczucia i historia ta nie musi mieć bezpośredniego przełożenia na wszystkie chińskie szkoły czy przedszkola. Gorąco wierzę w to, że uczą w Chinach europejscy nauczyciele, którzy stanowią inspirację dla tutejszych dzieci (i ich rodziców).
Okazało się bowiem, że przeprowadzona przeze mnie lekcja ang dla dzieci (5-6 lat) bardzo spodobała się maluchom, ale niekoniecznie ich rodzicom.
Rodzice, przyzwyczajeni do dyscypliny panującej w szkole, zażądali ode mnie surowości, wydawania komend i poleceń, co więcej stosowania kar! A wszystko to w czasie prywatnej lekcji angielskiego!
Nauczycielom przyjeżdżającym uczyć w chińskich szkołach, narzuca się chińskie standardy nauczania. Zastanawia mnie celowość zatrudniania takiego nauczyciela, który w gruncie rzeczy powiela te same schematy. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, iż spośród wszystkich rodziców, znalazł się tylko jeden, gotowy zaoferować swojemu dziecko coś więcej niż komunistyczna papka serwowana na co dzień w szkołach. Ogarnęła mnie ogromna frustracja na myśl, iż zagraniczni nauczyciele mogą zgodzić się (zgadzają?) na takie praktyki.Co więcej w lekcjach ang przeznaczonych dla małych dzieci udział biorą również rodzice, którzy skrzętnie robią notatki dla swych pociech. Moja skromna sugestia! - proszę samemu zapisać się na lekcje a pociechy jak najszybciej odesłać do domu!
Cała ta historia nauczyła mnie jednego, Chińczycy mimo korzystania z zachodnich wzorców (co raz częściej sięgają po zachodnie marki, jeżdżą europejskimi samochodami, stołują się w KFC czy McDonnalds), nie są gotowi na jakiekolwiek zmiany, w systemie nauczania, podejściu do dziecka (jak do przyjaciela), w sposobie myślenia. Ponieważ nie chcę i nie mogę się nagiąć, nie ma mowy o nauczaniu w sektorze publicznym. Najsmutniejsze w tej historii jest to, że stosowane przez mnie metody, nauki na wesoło, przynosiły efekty. Cóż, najwyraźniej dzieci i ryby głosu w Chinach nie mają.