niedziela, 13 sty 2008 Hanoi, Wietnam
Dziś postanowiliśmy w ramach odpoczynku wyrwać się (już po raz kolejny) poza miasto. Obejrzawszy mapę dokładnie, zaproponowałam Jankowi wyjazd do Soc Son. Soc Son to jeden z huyen - dzielnic zewnętrznych Hanoi (słowem, włączony do Hanoi na jakiejś bliżej nieznanej zasadzie zbiór wiosek). W Soc Son mieści się bowiem znany kompleks świątyń, buddyjskie seminarium duchowne, a także - i to nas interesowało najbardziej - wzgórza. Czy wręcz - góry.
Do świątyni Soc Son jest pewnie z centrum miasta ze 30 kilometrów, a może i więcej? Mieści się ona na północny wschód od lotniska Noi Bai. Jechaliśmy początkowo przez most Long Bien i dalej, dalej proosto przed siebie do mostu Duong na rzece Duong. I za mostem w lewo, wśród osad, wsi i różnych nieregularnych zabudowań huyen Dong Anh, a potem - huyen Soc Son. Krajobrazy były nam już dość znajome - płasko, po obydwu stronach drogi zieleniejące pięknym odcieniem zieleni pola ryżowe, brzydkie, brudnawe zabudowania, pracujący na polach ludzie w trójkątnych kapeluszach, bawoły, krowy, mnóstwo barków-restauracyjek z pho, bun, mien, potrawami z psa itp. Pogoda była nienajlepsza - było bardzo wilgotno, od czasu do czasu mżyło, albo nawet z lekka kropiło. Ale w końcu przed nami, po lewej, wśród tej mgły zaczęły zarysowywać się wzgórza. Słowem, zaczęło być naprawdę ładnie! Minąwszy osadę Soc Son, trafiliśmy na drogę odbijającą od głównej w lewo, oznaczoną jako droga dojazdowa do świątyni. Droga była świetna - jakość taka sobie, co nieco "polna" - ale przez to natychmiast budziła wakacyjne skojarzenia. Bardzo podobała mi się rudawoceglana nawierzchnia, niespotykana w Polsce. Mijaliśmy typowe wiejskie zabudowania; staw, w którym zanurzeni po uda w wodzie rybacy wyciągali ryby za pomocą wielkich sieci; a także tereny wojskowe, ozdobione ściennymi malowidłami sławiącymi żołnierzy wietnamskiej armii.
Dojechaliśmy wkrótce (po 3 km) do owego zespołu świątyń. Zostawiliśmy motorek na parkingu. Miejsce było dość ludne, ale bez przesady - ot, trochę niezbyt natarczywych handlarzy wodą, słodyczami i kadzidłami, nieco zwiedzających, czy też pielgrzymujących Wietnamczyków. Na miejscu było wiele dróg prowadzących w różne strony; nie udało nam się dostrzec żadnego ogólnego planu terenu więc niezbyt wiedzieliśmy gdzie iść, ale po pobieżnym zajrzeniu do dwóch świątyń stwierdziliśmy, że największą ochotę mamy przybliżyć się do gór. Świątynie owszem, ciekawa rzecz, ale w Hanoi są setki świątyń - lasu natomiast się nie uświadczy. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy - znaleźliśmy ścieżkę (dobrze utrzymana, stopnie z kamieni) prowadzącą w górę. Po drodze jeszcze jakaś sympatyczna pani porządkowa nas ostrzegła (po wietnamsku oczywiście) że to wysoko, daleko, idzie się aż dwie godziny i się zmęczymy.
Oczywiście i tak poszliśmy. Co było ciekawe - po drodze ludzie również zagadywali nas po wietnamsku i kompletnie się nie dziwili, że im po wietnamsku odpowiadam. Bardzo mi się to podobało ("Co xa khong?" "Khong xa lam, 10 phut nua...") Owszem, wspinaczka była dość męcząca (choć bynajmniej nie dwugodzinna, może z 45 minut...) Ale było naprawdę ładnie: naprawdę górsko i naprawdę nie-miejsko! Po drodze widzieliśmy niezmiernie malownicze widoki: pasma pagórków rozciągające się ku zachodowi (te górki w Soc Son to końcówka pasma Tam Dao, tworzącego park narodowy na północny zachód od Hanoi). Wreszcie oddychaliśmy świeżym powietrzem wśród bujnej, dzikiej zieleni. Chyba pierwszy podczas pobytu Wietnamie z Jankiem, a samodzielnie - pierwszy raz od czasu wizyty w Cuc Phuong w październiku, byłam w lesie! Piękna sprawa.
A na szczycie góry czekało na nas coś ciekawego - polowy ołtarz i kadzidelnica, ozdobione furkocącymi na wietrze czerwonymi płachtami i trzema flagami - buddyjską wielokolorową, wietnamską i jakąś inną niezidentyfikowaną... Oprócz nas - ni żywej duszy, staliśmy więc tak sobie wśród łopocących flag, próbując odgadnąć, z okazji jakiego święta umieszczony został na szczycie efektowny plakat - billboard. Zresztą, jest to uwiecznione na zdjęciach.
A potem zeszliśmy na dół, poszliśmy na parking i pojechaliśmy sobie. No i ja wpadłam na genialny pomysł: że może by tak wracać inną trasą, to będzie lepsza i szybsza droga. A mianowicie - pojechać obok lotniska. Tak też zrobiliśmy, pytając się jeszcze jakichś panów o drogę. Ale niestety, ów wspaniały pomysł nam wyszedł bokiem, kolokwialnie mówiąc. Droga była owszem, lepszej jakości - momentami jechaliśmy wręcz dwupasmową autostradą (!), poprowadzona gdzieś przez pola (nie sądziłam, że w bezpośredniej okolicy Hanoi istnieją tak "odludne" tereny, że człowiek jedzie i przez 500 metrów nie ma zabudowań :-)). Co gorsza, mżawka zamieniła się w deszcz, a momentami nawet - w ostry deszcz, zrobiło się szaro i nieciekawie. Janek żałował, że nie kupił kasku z zakrytą szybką - bo taki deszcz bardzo wali po oczach w czasie jazdy. W końcu dojechaliśmy do drogowskazu, który oznajmił nam: lotnisko 4 kilometry, Hanoi (przez most Thang Long) - 27 kilometrów. Hm... Daleko. Ale dojechaliśmy w końcu, przemoknięci, brudni i zziębnięci, ale z miłymi wspomnieniami (tyle, że sandały mi zgniły, ale i tak były zniszczone, trzeba kupić nowe). Zjedliśmy kolację w Pepperoni i dojechaliśmy do domu.