sobota, 22 paź 2016 Rangun, Myanmar
Shwedagon Pagoda, Yangon
Ulica Maha Bandoola w południowej części niegdysiejszego Rangunu. To jedna z ważniejszych ulic tej części miasta, ale przejście nią choćby 1000 metrów wymaga czasu... dużo czasu. Jest gwarnie, wręcz tłoczno. Z nieba leje się żar, choć niebo jest niemal całkowicie zasnute chmurami. Odczuwalna temperatura powietrza to dzisiaj 46stC, przy ponad 96% wilgotności. Koszula dokładnie przylega do spoconego ciała, zupełnie jakby została założona zaraz po wyjęciu z wody. Coraz czuć stróżkę potu spływającą po czole, brzuchu, czy między łopatkami. Niebo jest tak ciężkie, że ma się wrażenie że zaraz spadnie z hukiem na ziemię. Każdy krok wymaga wysiłku.
Skąd taka pogoda? Czy to normalne o tej porze roku? - zadaję to pytanie każdemu z kim rozmawiam. Za każdym razem słyszę tę samą odpowiedź. Normalnie powinno być pięknie i słonecznie, ale akurat Birma znalazła się pod wpływem dwóch cyklonów. Jeden właśnie spustoszył parę miast na Filipinach, drugi z kolei rozwija się nad Zatoką Bengalską, na Oceanie Indyjskim. Stąd te ciężkie od wody, ciemne chmury nad miastem.
Idziemy powoli dalej ulicą Maha Bandoola. Tu każdy centymetr chodnika został dawno temu zaanektowany przez ulicznych sprzedawców. Krocząc nią, w zasadzie kroczy się po niekończącym się targowisku, przepełnionym najróżniejszymi towarami i usługami.
Na niewielkich schodach w zasadzie prowadzących donikąd, rozstawiła swój mały kramik sprzedawczyni portfeli.
Wielki siedzÄ…cy Budda, Ngahtatgyi Paya, Yangon
Na niewielkiej przestrzeni poupychała dziesiątki ich rodzajów, z niezwykłą uwagą poukładanych według rodzaju, koloru i wielkości.
Obok stoi ze swoim kramikiem sprzedawca pasków do zegarków. Ma w ofercie skórzane, plastikowe, materiałowe i metalowe. Damskie, męskie, kolorowe i jednobarwne. Zastanawiam się ile musi on sprzedać takich pasków aby przeżyć oraz jakie może być dzienne zapotrzebowanie na ten produkt...
Kawałek dalej rozstawili się sprzedawcy owoców. To już bardziej zorganizowana grupa. Mają liczne stoiska i nieważne że na każdym znajdują się te same owoce. Ważne że siedzą razem i jak co dzień handlują. Ich stragany są bogate, dobrze zaopatrzone. Nad każdym znajduje się parasol lub zadaszenie, skutecznie chroniące od deszczu i słońca. Sprzedają chińskie jabłka, tajskie smocze owoce, arbuzy, melony, pomarańcze, mandarynki, winogrona i szereg takich, które gdzieś, kiedyś widziałem, ale nazwy i smaku nie znam lub nie pamiętam. Owoce są idealnie poukładane na straganie. Część z nich jest fikuśnie rozkrojona, aby pokazać ich wnętrze i tym samym przyciągnąć kupca.
Z boku targu owocowego rozsiedli się sprzedawcy wyjątkowych owoców - durianów. Pysznych w smaku, ale rozsiewających niezwykle charakterystyczny, mdły, przesłodzony, wręcz nieprzyjemny zapach. W zasadzie, do ich stoiska można byłoby trafić po omacku.
Mijamy kolejne sekcje targowiska: klapki, torby, lungi, betel, prażona szarańcza, artykuły metalowe, telefony komórkowe, akcesoria do nich, kwiaty, zegarki, parasole, artykuły piśmiennicze, kartki okolicznościowe...
Nigdy nie zrozumiem fenomenu azjatyckiego handlu.
Birmańskie Kyaty
Dziesiątek stoisk, wręcz całych ulic wypełnionych po brzegi jednym i tym samym towarem, sprzedawanym wszędzie po tej samej cenie. W jaki sposób działają? W jaki sposób ze sobą konkurują? Czy w ogóle konkurują? Na przykład 200 metrów ulicy zajmowanej po obydwu jej stronach przez sklepy papiernicze. We wszystkich to samo: ryzy papieru, kartki okolicznościowe, tonery do drukarek, pisaki, długopisy, linijki, ołówki, etc... Wszędzie takie samo wejście. Przy każdym wejściu takie same produktu wystawione jako reklama. Zupełny brak barwnych bannerów, szyldów czy ogłoszeń, a jednak jakoś funkcjonują i żyją ze sobą.
Co kilkadziesiąt metrów, nozdrza atakuje nieprzyjemny, męczący zapach. To aromat rosołu z chodnikowej mini-restauracji. W ofercie mają w zasadzie tylko jedną potrawę: rosół z warzywami i mięsem. Niestety, brzmi to lepiej niż pachnie, bo wszystkie te wywary gotowane są na podrobach i dookoła nich, w powietrzu czuć czasem wręcz obezwładniającą woń. Nie brakuje im jednak klientów. Przycupnięci, kilkanaście centymetrów nad ziemią, siedząc na plastikowych krzesełkach, zjadają rosoły, nie szczędząc obwicie dodawanych ziół i zieleniny.
W odróżnieniu od bazarów indyjskich, tu jest inaczej - spokojniej, przyjemniej, miło... Nikt tu nie zaczepia, nie nagabuje, nie proponuje, nie namawia do zakupu.
Największy w Birmie posąg leżącego Buddy, Chauk Htat Gyi Pagoda, Yangon
Wszystko sprowadza się do szczerego uśmiechu i czasem powitania. Cudowne miejsce.
Spoglądam nieco w górę. Wszędzie, jak okiem sięgnąć widać przeżarte wilgocią i grzybem mury. Ma się wrażenie, że każdy z nich domaga się rozpaczliwie wyżymania. Nie pomoże tu już żadne malowanie, czy tynkowanie. Tak jakby wyrok już zapadł. Mur będzie stał tak długo jak będzie mógł. Później się zawali. Niektóre domy kiedyś musiały być piękne. Z licznymi podcieniami, zdobieniami czy pięknymi elementami elewacji. Na kilku, daje się wciąż dostrzec brytyjskie lwy Kompanii Wschodnioindyjskiej, z dumnie wyrytą datą z końca XIX wieku. To niegdyś miała być kolejna perełka w brytyjskiej koronie.
Dochodzimy do Sule Paya - buddyjskiej świątyni mającej ponad 2000 lat. W bardzo odległych czasach, świątynia ta znajdowała się daleko poza miejskimi murami. Obecnie, stała się głównym rondem miejskim oraz miejscem, od którego liczona jest numeracja ulic i budynków. Od 1886 roku, Brytyjczycy - jako nowi zdobywcy Birmy - to właśnie miejsce uczynili centrum administracyjnym swojego panowania, budując przeróżne budynki, kształtem i funkcjonalnością do złudzenia przypominające podobne, zbudowane w indyjskim Chennaju, Kolkacie, Mumbaju czy Delhi. Tak jak i tam, znajdziemy zbudowany z czerwonej cegły budynek sądu, fikuśny w swoim kształcie ratusz miejski, budynki dawnych ministerstw, białe, anglikańskie kościoły czy gmach poczty głównej.
Grobowiec ostatniego, mogolskiego władcy Indii - Zafara Shaha, Yangon
Wszystko to obecnie zrujnowane, brudne, zagrzybione, cierpliwie oczekujące albo swego końca, albo ratunku. Do tego, po odzyskaniu niepodległości w 1948 roku, Birmańczycy dorzucili do krajobrazu okolicy Park Mahabandoola, z prostym monumentem upamiętniającym odzyskanie suwerenności. Wszystko to sprawia, że spacer po tej okolicy jest jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem estetycznym.
Yangon to wreszcie miejsce, gdzie dawni Birmańczycy zbudowali Shwedagon - jedną z najważniejszych świątyń buddyjskiego świata. Jak stary jest Shwedagon? Tego w zasadzie nikt nie wie. Może ma 2000 lat, może nawet 2600 lat. Wierzy się, że jest relikwiarzem, w którym przechowuje się 8 włosów samego Buddy Śakjamuniego oraz relikwia trzech wcześniejszych Buddów. To nie tylko jeden z najstarszych obiektów tego typu na świecie, ale także jeden z najdroższych. Róże źródła wyliczają kolejno: 27 ton złota, które pokrywają niemal 100 metrowej wysokości główną pagodę, 5448 diamentów, 2317 rubinów i ponad 2000 innych kamieni szlachetnych. Całość wieńczy pojedynczy, 76 karatowy (ok. 15g) diament, umiejscowiony na samym szczycie budowli.
Yangon to gwarne, zabiegane, duszne i przesiąknięte wilgocią miasto, które próbuje szybciej niż inne miasta regionu nadgonić dziesiątki lat zaniedbania, powodowanego polityką i izolacją. Jest to miasto, które intryguje, bo ma w sobie coś takiego, co pozwala je polubić lub choćby chcieć mu się bliżej przyjrzeć.