środa, 22 lut 2012 Besi Shahar, Nepal
Symboliczny koniec trekingu - powrót na asfaltową drogę...
Pierwszy raz w Nepalu byłem w 2003 roku. Odbyłem wtedy pełny treking z Jiri do bazy pod Mt. Everestem. Obiecałem sobie wtedy, że obejdę Annapurnę tak szybko jako to będzie możliwe. Od tego czasu wielokrotnie byłem w Nepalu, ale marzenie trekingu w regionie Annapurny spełniło się dopiero dziewięć lat później. Treking ten, to absolutnie wspaniałe doświadczenie. Z jednej strony ogląda się majestatyczne górskie panoramy, ale jest to równocześnie duża lekcja pokory, rozsądku, sprawdzian własnych możliwości, siły charakteru i samozaparcia. Idąc wąskimi górskimi szlakami ma się czas na rozmyślania, można zadać sobie wiele pytań, poszukać odpowiedzi na palące problemy. W pewien sposób jest to głębokie doświadczenie duchowe. Czy warto? Zdecydowanie tak. Polecam taką przygodę każdemu, bez względu na wiek i wcześniejsze turystyczno-górskie doświadczenia.
Z mojego punktu widzenia, treking okazał się trudniejszy fizycznie niż pierwotnie się spodziewałem. Ekwipunek ważący w sumie około 18kg był zwyczajnie za ciężki, a odległości do pokonania czasami wydawały się niedorzeczne. Wspięcie się na Thorung La było sporym wyzwaniem dla mojego organizmu, ale o tyle większa jest duma z ukończonego zadania.
Bardzo pozytywnie oceniam wybrany termin trekingu. Przełom zimy i wiosny, tuż przed rozpoczęciem się wiosennego sezonu wydaje się optymalny. Na szlakach jest wtedy niewielu turystów, ceny są jeszcze negocjowane, a pogoda już wystarczająco stabilna i słoneczna by wyjście w góry miało sens.
Raczej negatywnie oceniam za to kontakty z lokalnymi mieszkańcami ? choć trudno oceniać coś czego faktycznie prawie nie było. Pamiętam gdy w 2003 roku, idąc do Everestu czułem pewnego rodzaju sympatyczną więź z mieszkańcami mijanych wiosek. Pamiętam że przesiadywaliśmy w ich kuchniach poznając kolejnych członków rodziny. Pamiętam też błogosławieństwa na dalszą drogę uzyskiwane od gospodarzy przed wyruszeniem rano na szlak. Tego wszystkiego chyba już nie ma na szlaku dookoła Annapurny. Jedyna interakcja z mieszkańcami sprowadza się do porannego poproszenia o rachunek i poczekaniu na wydanie reszty. Dość smutne, bo to powinna być mocna strona tej przygody.
Nie odczuwam również jakieś wielkiego zagrożenia ze strony budowanej drogi w regionie, zwłaszcza we wschodniej jego części, przed przełęczą Thorung. Droga jest faktycznie kawałkiem płaskiej ścieżki wykutej nad urwiskiem, po której parę razy dziennie suną wolno terenowe pojazdy. W okolicy powstają alternatywne ścieżki dla turystów i tragarzy, a droga paradoksalnie wpływa na zmniejszenie się cen produktów oraz na zwiększenie bezpieczeństwa.
Irytującym elementem są ceny jedzenia. Niby 40zł na całodniowe jedzenie to śmiesznie mało, ale musimy pamiętać że to Nepal a nie Unia Europejska i ceny należy porównywać przynajmniej z cenami w Kathmandu. Gdy spogląda się w kartę menu i widzi się łyżkę dżemu za 1,5zł, mały kubek herbaty za prawie dolara czy zupę w proszku za 10zł to ma się wrażenie że coś tu jest nie tak. Gdy dodamy do tego ujednolicone ceny jedzenia w całych wioskach - i to bez względu na wysokość nad poziomem morza - to mimowolnie zaczynamy zadawać sobie pytanie czy czasem jakiś komisarz ze skórzaną teczką, siedzący pod czerwoną flagą z namalowanym sierpem i młotem nie doprowadzi do sytuacji, w której to turyści wybiorą indyjski Ladakh, Zanskar czy Sikkim jako cel swoich odwiedzin. Czas pokaże.
Zaraz po zejściu do Pokhary twierdziłem, że raz wystarczy, nigdy więcej tam się nie zapuszczę. Co więcej, obiecywałem sobie że góry powyżej 5000 metrów nie są dla mnie. Minęły dwa miesiące i jestem pewien, że ciąg dalszy nastąpi?