środa, 6 sie 2008 Wieliczka,
Pustynia
Kolejnego dnia, po mocnej konfrontacji mapy z kompasem i GPS'em obieramy właściwy kierunek. Przynajmniej tak nam się z początku wydaje. Droga szutrowa, szeroka, ostro pnąca się w górę. Maluchy mozolnie pokonują kilometr za kilometrem po stromym podjeździe. Dojeżdżamy do przełęczy na wysokości 2200m i tu do wyboru mamy kilka opcji, żadnych drogowskazów, żadnych ludzi. Znów mapa, kompas i wybieramy kierunek, który wydaje nam się właściwy. Od tego momentu zaczęły się dwa dni, które chyba najbardziej zapadną w pamięci każdemu z uczestników wyprawy. Była to bardzo ciężka próba dla samochodów i ludzi. Po kilkudziesięciu minutach jazdy po w miarę równym stepie droga zmieniła się w coś, co przypominało ścieżki wydeptane przez kozice w Tatrach, z tą różnicą, że gdzieniegdzie widać było ślady kół UAZa lub innych terenówek. Zawrócić nie mogliśmy, gdyż byliśmy przekonani, że jest to właściwa trasa - przecież wszyscy mówili, że będzie ciężko - a poza tym, zawrócenie wiązałoby się z koniecznością powrotu do Ułan Bator i granicy, którą przyjechaliśmy, a na to nie było ani czasu ani pieniędzy. Tak, więc do przodu! Pokonanie 400 metrów najcięższego odcinka, o nachyleniu co najmniej 30 stopni, slalomem pomiędzy kamieniami o wysokości dochodzącej do 40cm zajęło nam ok. 4 godziny. Kiedy przyszedł moment, w którym zaczęło brakować jedynki doszliśmy do wniosku, że czas podjąć odpowiednie kroki.
Maluszek i jego nowy spojler
Z samochodów powyjmowaliśmy najcięższe rzeczy, zdemontowaliśmy filtry powietrza, do paliwa dodaliśmy dodatek oktanowy - każde nawet pół konia więcej było na wagę złota. Co chwilę trzeba było dawać odpocząć maluszkom, ponieważ czuć było swąd przypalonego sprzęgła. W miejscach gdzie ścieżka robiła się nieco szersza pokonywaliśmy wzniesienie skosami. W połowie podjazdu, gdy auta zdawały się mówić stanowcze dość, każdy z nas zaczynał się zastanawiać, w którą stronę zepchać swojego malucha i jak wracać do domu, które rzeczy zabrać, które zostawić. Radości z postawienia czterech kół na szczycie nie da się opisać - byliśmy jak dzieci, które dostały najnowsze zabawki. Po krótkiej chwili podjechała w naszą stronę terenowa Toyota. Kierowca - mówiący po rosyjsku, sympatyczny Mongoł - pokazał nam na mapie gdzie się znajdujemy. Okazało się, że zamiast jechać głównym traktem wiodącym przez ałtajskie przełęcze my pojechaliśmy na skróty wprost przez skalną grań biegnącą nieopodal szczytu o wysokości niemalże 3000mnpm. Popatrzyli z niedowierzaniem na nas, na nasze maszyny i zgodzili się poprowadzić nas na dół, do najbliższej osady, do której również się udawali. Tym razem droga była o tyle lepsza, że prowadziła w dół. Co do jakości - żadnych zmian. Na miejsce dojechaliśmy po zmroku i po krótkiej rozmowie z naszymi mongolskimi przewodnikami rozbiliśmy obóz - jak się rano okazało, w wyschniętym korycie rzecznym.
Więcej o wyprawie:
na oficjalnej stronie pod adresem http://www.dzicz.pl