środa, 6 sie 2008 Wieliczka,
Po szybkiej pobudce, szybkim zwinięciu namiotów, szybko ruszyliśmy w trasę. Słowo "szybko" nabrało w tym dniu wyjątkowego znaczenia, ponieważ był 18 wrzesień - dzień, w którym wygasała ważność naszych mongolskich wiz. Jesteśmy w czarnej dziurze - żadnej cywilizacji, benzyna powoli się kończy, tugriki już dawno się skończyły, tymczasem do pokonania wciąż około 200 km po górzystym terenie pozbawionym dróg w naszym rozumieniu tego słowa. Ekipa jednak nie traci ducha i jedziemy dalej. Podczas pokonywania jednego z licznych w tym dniu wzniesień w białym maluchu następuje mała awaria - zacina się linka gazu - więc zatrzymujemy się by usunąć usterkę, wyciągamy przy okazji ostatnie, jakie nam zostały produkty spożywcze w postaci puszki szprotek, słoika miodu, puszki fasolki i słoika z sałatką ogórkową. Podczas sprzątania po jedzeniu zużywamy ostatni litr wody. Teraz czujemy się naprawdę wolni!
Odpalamy fury i jedziemy dalej, pełni nadziei, że los pozwoli nam dotrzeć na czas na przejście graniczne. Po kilkunastu kilometrach żmudnej jazdy po kamienistym stepie, dostrzegamy pracujących na ciężkim sprzęcie Mongołów, którzy za pomocą spycharko-koparki ładowali węgiel na ciężarówki. Zagadujemy ich o benzynę i po chwili z dwustu litrowej beczki chłopaki spuszczają nam niskooktanową ciecz za ostatnie z ostatnich tugrików jakie posiadaliśmy - od tej chwili nie mamy przy sobie już złamanego mongolskiego grosza.
Na szczycie zasłużony odpoczynek (2500m n.p.m.)
Jak mawiają "pieniądze to nie wszystko", więc z nową dawką optymizmu ruszamy naprzód. Droga, a raczej ścieżka prowadzi nas tym razem pod skaliste wzniesienia otaczające jezioro. Nie wiemy co robić, ponieważ do celu prowadzi kierunek północno wschodni, a my wciąż przemieszczamy się na południowy zachód gdyż górska grań po naszej prawej uniemożliwia zmianę marszruty. Jedziemy już jakiś czas, z myślą że lada chwila trzeba będzie zawracać i szukać innej drogi, co wiązałoby się z utratą paliwa i nie dotarciem na czas na granicę. Z racji że "jadący maluchem przez Mongolię" zawsze ma szczęście zauważamy w oddali osadę! Wysyłamy jednego malucha na zwiad, okazuje się, że jest to obóz Chińczyków wykonujących w tym rejonie odwierty geologiczne. Tłumaczymy im o co chodzi i po chwili jeden z nich odpala swojego busa by pokazać nam drogę, która doprowadzi nas do celu. "Droga" to oczywiście znów eufemizm na to, po czym przyszło nam jechać. Tym razem ku przełęczy pomiędzy dwoma skalistymi szczytami wspinaliśmy się po trawiasto kamienistej powierzchni upstrzonej wysokimi kępami stepowej trawy. W odróżnieniu od poprzedniej autostrady górskiej, tu nie było śladów UAZa ani innych samochodów, ale też kąt nachylenia nie był tak wielki, więc do przełęczy dotarliśmy w miarę szybko - kilometr w zaledwie godzinę to spory sukces!
Od przełęczy droga prowadziła prosto w dół w stronę kolejnej osady, do której mieliśmy się dostać. Dojechaliśmy do niej na oparach, więc od razu rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania stacji benzynowej, na której chcieliby przyjąć dolary albo ruble. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że jest tu taka stacja! Po całkiem zadowalającym kursie, za pomocą ręcznie nakręcanej korby zalaliśmy maluszki i wyruszyliśmy - tym razem już ze stu procentową pewnością gdzie jechać - w stronę granicy. Dojeżdżamy powoli do ostatniej przed granicą miejscowości, zaznaczonej na mapie największą w rejonie kropką. Zadowoleni, że w końcu uda nam się znaleźć jakiś bankomat, zasięg telefonu może nawet internet, wjeżdżamy do mieściny z niemałym zdziwieniem i rozczarowaniem. Domy, a raczej to, co z nich zostało przypomina krajobraz po ostrym bombardowaniu. Zawalone dachy, pokruszone ściany, walające się cegły, gruz... Jedziemy przez to pobojowisko kilkaset metrów, gdy naszym oczom ukazuje się coś, co już bardziej przypomina osadę ludzką, lecz w żaden sposób nie odzwierciedla naszych wyobrażeń na temat tego miejsca. Po prostu kilkadziesiąt budynków, stacja benzynowa, pewnie jakiś sklep - nic więcej. Wjeżdżamy z powrotem na główną drogę prowadzącą do granicy by po kilku minutach mocno się zdziwić. W poprzek drogi stoi potężne ogrodzenie, które przecinając drogę biegnie z ukosa w kierunku wschodnim aż po horyzont! Wracamy pewni, że pomyliliśmy drogę, lecz po chwili okazuje się, że w kierunku zachodnim rozciąga się dokładnie taki sam płot. Zbici z tropu kompletnie nie wiemy, co jest grane. Ponad miesiąc odcięci od świata i wszelkich informacji zastanawiamy się czy przypadkiem nie wybuchła tu jakaś wojna... Z pomocą przychodzi dopiero pewien Mongoł, który przyjechał autem z kierunku, w który my się wybieramy. Pokazuje nam, że daleko w stepie kończy się płot i można wjechać na drogę. Jest już ciemno, a step nie wygląda zbyt przyjaźnie dla naszych wymęczonych maluszków, pomimo to decydujemy się jechać ponaglani przede wszystkim wygasającą wizą. Na granicę dojeżdżamy ok. 22 i jest już niestety zamknięta. No nic, o naszą wizą będziemy się martwić rano, tymczasem znajdujemy nocleg u Kazachskiej rodziny mieszkającej w przygranicznej osadzie i kładziemy się do snu.
Więcej o wyprawie:
na oficjalnej stronie pod adresem http://www.dzicz.pl