Wodospad
Kolejny raz pobudka przed 6 rano, bo o 6.30 ma się już po nas zjawić nasz przewodnik po Sapulocie. Kolejne 4 dni mamy spędzić w odległej części prowincji Sabah (do niedawna można się tam było dostać tylko rzeką). Jak się okazuje naszą 4 godzinną podróż odbywamy w raczej nowiutkim Nissanie Navara w skórzanych obiciach. Oprócz nas w samochodzie są jeszcze dwie Szwajcarki. Nasz przewodnik okazuje się przemiłym 30 letnim chłopakiem, który swoje wykształcenie zdobywał za granicą więc zna angielski bardzo dobrze. Po pierwszych dwóch godzinach zatrzymujemy się na śniadanie w ostatnim większym miasteczku (Keningau). Silas, bo tak ma na imię, tłumaczy co możemy zamówić i dodatkowo zamawia jeszcze rzeczy do podziału. Od tej chwili wszystko mamy all inclusive. Ewidentnie było to najsmaczniejsze śniadanie jakie zjedliśmy w Malezji. Do podziału Silas zamówił cudowne wręcz tosty z masłem i czymś na kształt syropu kokosowego. Niebo w gębie! Do tego nasi lemak, jedno z najpopularniejszych tu dań, czyli ryż gotowany w mleku kokosowym do tego jajko sadzone, prażone orzeszki, prażone małe anchois i pasta sambal. No bardzo to wszystko smaczne :) No ale dość o jedzeniu, dalsza podróż mija nam na dyskusjach wszelakiej maści, podczas gdy zapuszczamy się coraz głębiej po szutrowej drodze. Przy okazji dowiadujemy się, że w wiosce jest dziś wesele, w którym będziemy mogli uczestniczyć!
I my
Wow takiej bonusowej atrakcji się nie spodziewaliśmy.
Pierwszym przystankiem jest wodospad. Gdy dochodzimy na miejsce czeka już na nas gotowy lunch, podczas którego poznajemy ojca Silasa i właściciela - Ryśka (Richard) i mnóstwo dzieciaków (przerwa wakacyjna), a potem ruszamy w górę wodospadu. Jest to rozgrzewka przed tym co czeka nas jutro. Na górze jest miejsce do pływania, i tu zaczynają się wygłupy i wszyscy wskakują do baaarzo orzeźwiającej wody. Razem z lokalesami zjeżdżamy do wody naturalną zjeżdżalnią, chociaż dzieciaki włażą tam same nas muszą wciągać (a spróbujcie sobie na boso wbiec w górę wodospadu cwaniaki!). Gdy schodzimy w dół szansa na kolejną kąpiel tym razem w innej części wodospadu i tym razem ze skokami z 4-5m głazu wprost do wody! Następnie wracamy do jak się okazuje domu rodzinnego Silasa, gdzie mamy tylko chwilę aby ogarnąć się przed weselem!
Richard jest tak miły że użycza dziewczynom Sarongi, czyli tradycyjne spódnice. W domu oprócz nas jest jeszcze jakieś 6 osób, więc koniec końców sporą grupą białych człowieków ruszamy na imprezę. Na miejscu oprócz wielkich oczu całej wioski, która już chyba dawno nie widziała na raz tylu białych w dodatku przebranych w tradycyjne stroje, witają nas chyba wszyscy i to z wielką serdecznością. Wyznaczone nam zostaje miejsce w pierwszym rzędzie, a wszyscy fotografują z taką samą częstotliwością nas co my ich. Wszędzie pełno ludzi, a my zupełnie nie ogarniamy o co chodzi. Tradycja jest tu bardzo skomplikowana, a zaślubiny ekstremalnie drogie, dlatego bardzo rzadko odbywają się tu wesela. Ludzi Murut po prostu na nie nie stać. Nie dość, że Pan Młody musi złożyć ogromy posag (właściwie wykupić dziewczynę z jej rodziny, jak również zapewnić prezenty dla gości - normalnie wszystko na odwrót!). A my generalnie siedzimy sobie na ławecze gdzie podają ciepłą czekoladę i ciasteczka, potem sfermentowaną rybę (tej nie tykamy) i wino ryżowe (taki lokalny samogon - słabizna). Siedzimy tak nie do końca wiedząc co się dzieje i odwzajemniając kolejne uśmiechy i uściski dłoni. Podaliśmy sobie ręce chyba z całą wioską :). Nie odmawiamy sobie również tańców, taka lokalna wariacja znanego z polskiej remizy pociągu). Następnie idziemy na kolację, gdzie jak się okazuje mamy dwie kolacje bo dostaliśmy dania weselne jak i nasz gospodarz wziął przygotowane przez siebie potrawy. Jesteśmy oczarowani ludźmi Murut, którzy okazują się ekstremalnie gościnni, przesympatyczni. Zdecydowanie swoją gościnnością przewyższają Polaków, którzy podobno z niej słyną. Po kolacji wracamy jeszcze na chwilę na wesele (znów troszkę wina ryżowego - tym razem mocniejsze), a potem do łóżka. Jutro znów pobudka 6:30.