Godzina 4:20. Budzik bezlitośnie zmusza nas to wstania. Chwilę po 5 jesteśmy na lotnisku, gdzie jest już tłum ludzi. Kolejki jeszcze większe. Nasze "najcudowniejsze" lotnisko na ziemi zafundowało nam na wstępie kilkudziesięcioosobową kolejkę. A potem kolejną. Najpierw stoimy żeby wydrukować self-checkin (brak języka polskiego stanowi dla sporej części tego społeczeństwa istotną barierę co znacznie wydłuża kolejkę). Jak już szczęśliwie udało nam się udowodnić maszynie gdzie lecimy i że bombę zostawiliśmy w domu, przy kolejnym okienku (zrzutu bagażu) Pani radośnie drze nasze z trudem zdobyte Boarding Passy i drukuje nowe. 200% normy. Tak się to wszystko skumulowało, że dochodząc już do Gate'u możemy od razu ładować się do samolotu.
Dwie godziny później wita nas zachodnia cywilizacja. Tak akurat wyszło, że lecimy zachodem na wschód. Jest czysto, schludnie, tłumnie i drogo. Tym razem udowadniając kolejnej maszynie, że my to my (straż graniczna to komputer machający do ciebie ręką), po pół godzinie spaceru docieramy do kolejnego Gate'u. To będzie dłuuuuuga droga.