Plaża jak to plaża
Och nasze ciężkie życie - znów trzeba wstać o świcie :-)
Już rano Wojtek dokładnie opisał czego możemy się spodziewać na nurkach na Mataking tym samym umilając oczekiwanie na łódź. Czego nie powiedział, to że na powierzchni będzie równie ładnie. Tym razem jest nas trochę więcej (+ więcej sprzętu) i z tego względu dostajemy też większą łódź co znacznie poprawia komfort dotarcia na nurki. W końcu nie mamy wrażenia że odbijemy sobie nerkę na falach. Po drodze nasi dzisiejsi przewodnicy (dwóch chłopaków z Holandii) umilają nam czas opowieściami o komunikacji pod wodą z Chińczykami. Generalnie rzecz biorąc na całym świecie każdy kolejny palec oznacza, że zostało nam 10 bar powietrza. Ale nie dla Chińczyków, gdzie każda wartość to inny znak, który do intuicyjnych nie należy. Jak to stwierdził Robin - jeśli pokaże coś dwoma rękoma to znaczy, że jest ok :). Mamy też ze sobą divemasterkę z Chin - to przez nią złośliwcy tak się przekomarzają. Później poproszą ją o poprowadzenie "briefingu" przed nurkami, biedna dziewczyna mocno się zestresowała.
Dopływając na wyspę już z daleka widzimy jaka jest urokliwa. Znajduje się na niej jeden, raczej wyższej klasy, resort i mnóstwo bielutkiego piasku (patrz nasze sweet focie). Pierwsze zejście to nurkowanie na wraku łodzi, w której można nadać pocztówkę podwodą pocztą - ot taki gadżet :-) nie wiemy jak ze sprawnością działania tej instytucji ale można?
I znów troszkę piachu
Można! Sam wrak nic nadzwyczajnego ale zawsze to jakaś odmiana, dalej już ogrody koralowe, mnóstwo żółwi, też tych naprawdę sporych, do tego oczywiście makro takie jak ślimaki nagoskrzelne, mureny, rozdymki, malusieńkie krabiki, krewetki i czego tam jeszcze nie było.
Po prawie godzinnym nurkowaniu wracamy na łódź - tym razem szał bo kanapki z sałatką z tuńczyka są na prawdę dobre, nie wspominając o zielonych bananach, które potraktowaliśmy z dużą dozą nieufności, a okazały się najlepszymi jakie jedliśmy! Jutro będziemy szukać takich na targu. Kolejnego nura dajemy w miejscu o nazwie jetty (jak sama nazwa wskazuje chodzi o molo), gdzie jak się okazuje króluje wielka barakuda, a za nią ławica jackfishy. Barakauda jest na prawdę ogromna, dla wtajemniczonych powiemy, że nawet większa niż ta z Tulamben! Od razu było widać kto tam rządzi - nawet Ci z aparatami, co się zawsze pchają pod sam nos wszystkiego, zachowali rozsądną odległość. W końcu z takimi zębiskami nie ma co się próbować. Dalej znów skupiamy się na makro, a tam pełno homarów, ślimaczków, murenek i krewetek - wszystko w rozmiarze XS (jakie to azjatyckie). Nam z kolei bardzo podobały się rozgwiazdy, które były wyjątkowo kolorowe i różnorodne. To jedno z lepszych nurkowań tzw macrodive jakie mieliśmy - do tego o dziwo prawie całe współpracowaliśmy jak na dive buddy przystało i nawzajem wyszukaliśmy najwięcej atrakcji.
Na ostatniego nurka zostaliśmy namówieni na kolejną porcję marko - w miejscu które ponoć zna tylko nasz kapitan (brak zębów i pensja 600-800 zł nie przeszkadza mu mieć 3 żon - tylko musi odsypiać na łodzi :P). Tym razem dokucza nam zimna woda (zaledwie 26 stopni :P) więc i frajdy z nurka mniej. Ale i tak uratowaliśmy twarz naszemu przewodnikowi wynajdując mu prześlicznego ślimaczka nagoskrzelnego.
Po powrocie po raz kolejny postanowiliśmy odwiedzić knajpkę z western cusine, ponieważ po poprzednim razie ciężko nam było przyjść koło niej obojętne. Do picia oczywiście orzeźwiające owocowe smoothies, choć hitem knajpy okazała się lemon, ginger & honey tea. Naprawdę najlepsza herbata jaką w życiu piliśmy. Na pewno spróbujemy odtworzyć ją w domu. Zamówiliśmy też pomidorową i lasagne. Nie pogardzilibyśmy tą knajpą w Warszawie - wszystko było genialne!
Posiłek popsuli nam panowie prowadzący dezynfekcję miasta, chodząc z rurami dmuchali po wszystkim i wszystkich bez wyjątku. To co że w knajpie na zewnątrz siedzą ludzie i jedzą, ich też należy spryskać (totalne bezmózgowie). Całe szczęście udało nam się uratować naszą lasagne :). Kolejny dzień z przygodami. A jutro wracamy do akwarium!