sobota, 22 paź 2016 Rangun, Myanmar
Birmanki
Wydaje nam się, że tempo naszego podróżowania po Birmie znacząco się zwiększyło w ostatnich dniach. W zasadzie trudno w to uwierzyć, ale zdecydowanie mniej czasu spędzamy w hotelach, mniej śpimy i jeszcze więcej się przemieszczamy. Tak... czujemy zmęczenie i to nawet całkiem duże - odpowiadamy wszystkim tym, którzy myślą że coś z nami jest nie tak. Z tego wszystkiego brakuje czasu na pisanie oraz selekcję fotografii.
Jednak abyście byli w miarę na bieżąco, dzisiaj parę zdań na temat mini-trekkingu, jaki mieliśmy przyjemność odbyć dwa dni temu.
W zasadzie każdy, kto wysiada na przystanku autobusowym w niewielkim, górskim miasteczku Kalaw, robi to z zamiarem ruszenia na jedno, dwu lub trzydniowy spacer po okolicznych górach, zamieszkałych przez kolorowe grupy etniczne zasiedlające południową część stanu Shan.
Stan Shan, to jedna z najważniejszych prowincji w kraju. To w zasadzie spichlerz Birmy, zaopatrujący państwo w zdecydowaną większość produktów rolnych. O ile główne zagłębie produkcji ryżu zlokalizowane jest na południu, w delcie rzeki Irawadi, to poza ryżem, większość zbóż, warzyw, owoców oraz roślin przemysłowych uprawianych jest właśnie tu. Żyzne czerwonoziemy oraz doskonały klimat, sprawiają, że ziemia rodzi tu cztery razy w roku.
Już samo Kalaw jest ciekawym miasteczkiem.
Kobieta z plemienia Pa-Oh, Shan State
Zbudowane przez Brytyjczyków jako górska osada, służyło im jako schronienie przed żarem lejącym się z nieba na nizinach. Do budowy drogi oraz linii kolejowej, Brytyjczycy zatrudnili hindusów, Sikhów oraz nepalskich Ghurków. Po dziś dzień, znaczna ich populacja zamieszkuje Kalaw, czyniąc je bardzo oryginalnym miejscem na mapie Birmy. Takie miejsca jak restauracja Everest Nepali Food Center cieszą się ogromną popularnością pośród turystów.
Kalaw jest nieformalnym miejscem startu lub końca trekkingów. Najpopularniejsze są dwu lub trzydniowe trasy prowadzące z Kalaw nad brzeg Jeziora Inle. Czy taki trekking jest egzotyczny? Nie, zdecydowanie nie. Trasa wiedzie przez kolorowe pola, ścieżkami oddzielającymi poszczególne uprawy. Raz na parę godzin przechodzi się przez wioski, zamieszkałe przez jedną z dwóch lub trzech grup etnicznych mieszkających na trasie. Na pierwszy rzut oka, brak w tym elementu, jaki mógłby nas zaskoczyć. Jednak, gdy ma się dobrego przewodnika, znającego doskonale teren oraz posiadającego wiedzę i umiejętność dzielenia się nią, to nawet - wydawałoby się - "oklepany" trekking może zafascynować i zauroczyć. Tak było w naszym przypadku.
9 lat temu, wybraliśmy się na dwudniowy spacer po wioskach okalających Kalaw. Nie było wtedy w zasadzie innych turystów, a my mieliśmy przyjemność podróżować z nieformalnym lekarzem, roznoszącym lekarstwa i udzielającym podstawowej pomocy mieszkańcom.
Kobieta z plemienia Pa-Oh, Shan State
Poziom biedy jaki wtedy obserwowaliśmy był szokującym doświadczeniem. Skraje ubóstwo, brak dostępu nie tylko do elektryczności, ale także do wody pitnej, sprawiał, że średnia długość życia w skrajnych przypadkach nie przekraczał 55 lat.
Teraz jest inaczej. Wioski tętnią życiem i optymizmem. Widać rozwój i inwestycje. Ziemia rodzi plony, a te są dobrze zagospodarowywane.
Teraz podróżowaliśmy w towarzystwie dwóch uroczych Birmańczyków: Twina - przewodnika oraz Modżjego - kucharza. Twin, nie tylko znał doskonale wszystkie ścieżki i zabłocone koryta potoków, ale przede wszystkim miał wiedzę i chęć dzielenia się nią z nami. Do tego posługiwał się nienaganną angielszczyzną, co znacząco ułatwiało konwersację. Przez dwa dni poruszyliśmy dziesiątki tematów. Od upraw, przez zwyczaje plemion na polityce skończywszy.
Modżiego z kolei zapamiętamy jako utalentowanego kucharza oraz zawsze szeroko uśmiechniętego faceta. Ma obecnie 40 lat i przez 18 lat chodził na trekkingi z ojcem Twina. Nie mówił w zasadzie po angielsku, ale jego uśmiech oraz życzliwe usposobienie zastępowało w całości mowę.
W sumie, w ciągu dwóch dni pokonaliśmy pieszo 36 km (pierwszego 16,6 km, drugiego 19,4 km). Trasa wiodła po lekko pofalowanym terenie, czasem tylko zmuszając nas do nieco bardziej forsownego marszu w górę lub dół.
Nocleg spędziliśmy w dużej wiosce Part Tu, zamieszkałej przez wszystkie plemiona z okolicy. Byli tam ubierający się na czarno i wybierający wysoko położone tereny Pa-Oh, kolorowi Birmańczycy z nizin oraz Taung-Yoe - zamieszkający wioski pomiędzy Pa-Oh i Birmańczykami.
W wiosce, w samym jej środku, od przynajmniej 80 lat stoi dość potężny klasztor. Gdy dotarliśmy tam na noc, okazało się, że kobiety z wioski odprawiają pewnego rodzaju rytuał, związany ze zbieraniem darów dla mnichów. Ciekawe i niezwykle kolorowe doświadczenie.
Trekking zakończyliśmy schodząc bezpośrednio do słynnego Jeziora Inle, jednak o nim samym postaram się napisać następnym razem.