sobota, 28 paź 2006 Mumbaj, Indie
Dworzec Victoria - perła kolonialnej architektury
Lot trwał 10 godzin. Było co prawda trochę problemów logistycznych ale udało się je rozwiązać - przy boardingu okazało się, że zamienili nam siedzenia i jesteśmy na różnych końcach samolotu. Miły Hindus zgodził się jednak przesiąść także ostatecznie siedzieliśmy razem. Lądowanie o 21.30 czasu miejscowego (+4,5 h vs. Polska), kilka kontroli dokumentów, bagażu i możemy szukać prepaid taxi counter. Znaleźliśmy bez trudu - cena chyba niezła - 380 RPS za kurs do hotelu (25 km od lotniska). Aktualny kurs 100 RPS = 7 PLN. Trzeba tylko znaleźć taksówkę z odpowiednim numerkiem.
Po wyjściu z lotniska uderza nas fala gorąca, specyficznego smrodu, charakterystycznego dla południowych krajów (ten sam co w Egipcie czy Tunezji tylko intensywniejszy) i tłum Hindusów czekających na podróżnych. Taksówkarz znalazł nas sam w ciągu mniej więcej pół minuty. Okazał się sympatycznym kierowcą zajebistej taksówki - wiek ok. 40 lat, żadnych lusterek, dźwignia zmiany biegów przy kierownicy, taksometr na zewnątrz. Po zapakowaniu plecaka Kaśki do bagażnika resztę rzeczy trzeba było upchać do środka bo więcej się nie zmieściło. Fajne jest to, że wszystkie taksówki wyglądają tak samo.
Pierwsze zetknięcie z miastem zgodne z oczekiwaniami, choć na żywca przerasta nieco wyobraźnię - mega chaos na ulicach, tłum ludzi z których część siedzi na chodnikach czekając nie wiadomo na co, inni gotują jedzenie, jeszcze inni śpią wprost na ziemi, niekiedy o metr od pędzących samochodów.
Brama Indii wraz z hotelem Taj Mahal - dwie najbardziej znane budowle w Mumbaju
Nie przeszkadza im wszechobecny brud i śmieci. To chyba jeszcze nie slumsy, ale ciężko sobie wyobrazić, że w posklecanych z desek chatkach mieszkają ludzie. Mijamy osiedla bloków i pseudosecesyjnych willi, które nie wyglądają aby były kiedykolwiek remontowane.
Po niecałej godzinie jazdy hotel. W sumie?da radę,czyste łóżko, kibelek i prysznic, klima.
1380 RPS ze śniadaniem (tost z dżemem i herbata). Można polecić - Bentleys, dzielnica Colaba.
Rano spacerkiem dotarliśmy do Gate Of India, Całkiem fajne, podobnie jak stojący obok hotel - Taj Mahal. Wszędzie tłum czarnych, białych praktycznie zero. Z namolnością ulicznych sprzedawców na razie w normie. Pstrykneliśmy parę fotek i zdecydowaliśmy się popłynąć na Elephant Island, gdzie są jaskinie z rzeźbami Shiwy i innych hinduskich bóstw. Rejs w obie strony kosztuje od osoby 120 RPS. Na wyspie zajebisty upał i niestety trzeba schodami zapieprzać wśród straganów z badziewiem pod górę. Mega kicz, chyba trzeba będzie kupić jakiś posążek do pracy :)
Ciekawa sprawa z wejściem na teren świątyni - miejscowi bulą 10 a obcokrajowcy 250 RPS - niezła przebitka. Ogólnie w sumie chyba nie warto, jakoś mnie takie posążki nie ruszają. Na wyspie biegają małpy które są też chyba dużą atrakcją dla Hindusów bo walą im fotki. Przypomniało mi się to co czytałem na necie - po wypiciu wody trzeba zniszczyć i wyrzucić butelkę. Inaczej zbierają je miejscowe handlary, nalewają wodę z kranu i sprzedają jako mineralną. Złapanie syfa gratis. Ogólnie pobyt na wyspie nas nieco osłabił, mi w dodatku jakieś syfy na głowie wyskoczyły. Czas wracać do Bombaju.