wtorek, 20 cze 2006 Babu, Chiny
czarna stupa w klasztorze Samye
Autobus do Samye mamy o 6:30 spod Jokangu. Wstajemy więc już o 5:30. Bilety kupiliśmy dnia poprzedniego w budce na przeciwko Snowland Restaurant (40 Y za osobę, podróż ma trwać 4 godziny, 180 km). W autobusie oprócz nas są sami pielgrzymi. Wyjeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem. Początkowo jedziemy tą samą drogą, która prowadzi na lotnisko. Większość pasażerów śpi, bowiem jest jeszcze ciemno, a kiedy zaczynają się serpentyny i droga prowadzi raz w górę raz w dół niektórzy z nich wymiotują. Cały czas jedziemy wzdłuż Brahmaputry. Na brzegach wielkie ławice piachu i wielkie wydmy. Rzeka jest bardzo szeroka, wcześniej widzieliśmy ją z samolotu. Przejeżdżamy przez małe wioski, jakieś chińskie miasteczko i przez most na drugą stronę rzeki.
Koło 10-tej wjeżdżamy na teren klasztoru. Stoi tu już mnóstwo autobusów, które przywiozły pielgrzymów. Kiedy wchodzimy do klasztornego hotelu zatrzymuje nas policjant. Wypytuje o zezwolenie, a my udajemy "Greka" i pokazujemy bilety lotnicze. Zaprasza nas na górę do siebie do pokoju- biura, w którym jest jeszcze jeden policjant (roznegliżowany Tybetańczyk), a jak się później okazuje jego zwierzchnik. Sprawdzają nasze paszporty i powtarzają ciągle słowo "permit". Jedno z okien pokoju wychodzi na dziedziniec, na którym parkują autobusy, a na parapecie leży lornetka, drugie okno na wejście do klasztoru.
biala stupa
Jednym słowem wieża obserwacyjna i nie przemknie się tu nawet mysz bez zezwolenia.
Policjanci pytają się kto jest naszym przewodnikiem i w jaki sposób dostaliśmy się do Tybetu i kto nas odebrał na lotnisku. Cały czas udajemy głupków, a jedna z koleżanek szykuje się już do płaczu. Policjant pokazuje nam ksero zezwoleń, mandaty innych turystów z czerwonymi odciskami palców i cytuje prawo. Grozi nam skasowaniem wizy i natychmiastowym powrotem do Chengdu. Tłumaczymy mu jak chłop krowie na łące, że o niczym podobnym nie słyszeliśmy (oczywiście to nie prawda) i że mamy permit w bilecie autobusowym, który zabrał nam konduktor i że przecież nie chcieliśmy łamać prawa. Wszyscy mamy poważne miny i czekamy na rozwój wydarzeń. Policjanci spisują nasze dane i każą napisać "wypracowanie" po angielsku na temat: Jak tu trafiliście?. W treści wypracowania wrzucamy słowa pełne skruchy, obiecujemy informować innych podróżnych o obowiązku posiadania permitu.
W międzyczasie część z nas wypala papierosa z szefem, zachwala piękno Chin, ja daję mu moją lornetkę (wątpliwej jakości ), która zresztą bardzo mu się podoba, a Kasia daje mu też kilka polskich monet. Chiński policjant jeszcze raz nas poucza, stwierdza, że mamy bardzo dobre maniery i w związku z tym obciąża nas opłatą w wysokości tylko 50Y za osobę (w zasadzie tyle kosztuje zezwolenie, ale jego załatwienie ponoć trwa 2 dni).
mnich nalewajacy wrzatek do termosow w klasztornej kuchni/Samye
Przesłuchanie przeradza się w koleżeńską rozmowę i na koniec zostajemy zaproszeni na tsampę (prażona mąka z masłem jaka i cukrem wrzucona do herbaty z mlekiem), a mnie nawet zaprasza na tybetańskie piwo. Z tego zaproszenia na piwo jednak się nie wywiązuje.
Wynajmujemy pokój 6- osobowy i dostawiają nam siódme lóżko (1 osoba została w Lhasie) za 15 Y/ osobę. Pokój znajduje się na parterze, a okno wychodzi na dziedziniec, na którym znajduje się pompa z wodą do mycia. Ściany brudne i obdrapane, posmarowane masłem jaka a pościel mocno przechodzona ale co tu można wymagać za tę cenę. WC na zewnątrz, tybetański - brudny, śmierdzący, pełen much. Zresztą much jest tu wszędzie pełno. Są też łóżka za 30Y i więcej ale smród i muchy i "atmosfera" taka sama.
Zwiedzamy klasztor, najstarszy w Tybecie (a nie ten w Drepungu), wcześniej spotykamy 3 Niemców (jedna osoba jest pochodzenia polskiego), którzy też są bez permitow, dają nam bilety wstępu do klasztoru, w zamian za nasze info dot. Drepungu i wejścia za darmo. Kupujemy 2 bilet dla niepoznaki i dzielimy się kosztami. Jeden bilet kosztuje 40Y. Zniżek nie ma. Klasztor jest cały czas w renowacji, a cała wioska to jeden plac budowy. Tubylcy są szczęśliwi, że mają pracę i pracują po kilkanaście godzin dziennie (14-16h). Za rok lub dwa będzie tu już niesamowita komercja.
kasa biletowa w klasztorze Samye
Wszystko na pokaz i w zw. z olimpiadÄ…. Jest tu bardzo cicho i atmosfera jest bardzo sielska.
Za murami klasztoru jest tez Friedship Snowland Restaurant i hotel. Jemy tu pyszne pierogi i pijemy tybetańskie piwo. Spotykamy tez Kanadyjczyka, buddystę, który ukrywa się w tymże hotelu i opowiada o wycieczce pod Mt. Kajlash. Pojechał jeepem w 4 osoby za 16000Y, całość trwała 2 tygodnie. Wieczorem przychodzi do nas jeszcze kierowca ze sprzedawcą biletów autobusowych aby umówić się na wyjazd dnia następnego. Zresztą jesteśmy chyba cały czas pod obstrzałem. Rano budzą nas odchrząkiwania i poranna toaleta pielgrzymów na dziedzińcu "hotelu".
To pielgrzymi szykują się na msze do klasztoru. My szybko biegniemy do autobusu zająć najlepsze miejsca. Tym razem jedziemy po wertepach i drodze szutrowej i z biegiem rzeki tylko 40 minut (15Y). Na "przystani" czeka na nas duża barka i szybko się do niej lądujemy (10Y). Przeprawa trwa następne 40 minut, widoki robią na nas olbrzymie wrażenie a pod koniec przeprawy dostajemy kapoki i nagle podpływa druga łódź i część pasażerów przesiada się do niej. Chyba to ze wzgl. na przeciążenia lub na przepisy. Na drugim brzegu czeka już autobus do Lhasy (20Y), 110 km, 2.5h. Nie ma tu już żadnych niespodzianek, prosiliśmy policjantów aby ewentualnie powiadomili tutejszy posterunek o naszym przybyciu.
Tą część drogi odbyliśmy już dnia poprzedniego. Tym razem kierowca jechał bardzo pewnie i przestrzegał przepisów w przeciwieństwie do poprzednich. Przyjeżdżamy na jakiś dworzec autobusowy skąd miejskim autobusem wracamy do tego samego hotelu. Tu spotyka nas niemiła niespodzianka, noclegi nieco podrożały, przybyło mnóstwo turystów, którzy juz przyjechali nowym pociągiem.