poniedziałek, 7 wrz 2009 Warszawa, Polska
Śniadanie przyzwoite. Głównie chińskie potrawy, ale coś zachodniego było. Próba dogadania się z recepcją nt. biletów - lotniczych i kolejowych. Oni nic nie wiedzą! Najprostsza rzecz wywołuje panikę - że muszą coś odpowiadać. Choć niby się do tego ojciec przyzwyczaił... Tego, że nawet informacje turystyczne nie posiadają często podstawowych informacji spoza swojej wąskiej działki, że nie tylko nie mają informacji, ale że nie mają bladego pojęcia o np. pociągach, o ile nie są informacją kolejową. Ale po światowej marki hotelu można się było spodziewać się, że po prostu gościowi pomogą. Niby zaoferowała pani, że zadzwoni i sprawdzi. Niby to zrobiła, ale się dowiedziała jedynie wycinka tego o co była poproszona i to takiego, że pytający sam? to wiedział. Że trzeba jechać na stację i bilety samemu wymienić... Ale gdzie, u kogo, na jakich warunkach... A gdyby mógł ojciec wiedzieć, że w jego skrzynce mailowej czeka już zaproszenie od członka 'Hospitality Club' z Shenzhen... I to nie tylko gotowego wspomóc radą, ale i przenocować całą trójkę...? Stary dowiedział się o tym dopiero w W-wie, mimo że do skrzynki swej wchodził. Wchodził - po to żeby coś wysłać, a jeśli czytał przychodzące wiadomości - to tylko takie, na które czekał. Czym jest 'HC'? To coś podobnego do np. 'Coach Surfing'. Platforma internetowa, gdzie można zalogować się i określić czy jest się w stanie przenocować (lub udzielić innej pomocy) podróżnych przyjeżdżających do miasta członków klubu. Rodzice Krzysia przyjmowali w ten sposób w Warszawie gości ze świata, ale gdy sami gdzieś jeżdżąc o takową pytali - zazwyczaj nie dostawali nawet odpowiedzi. Raz - w Porto - mieszkający tam Brazylijczyk zaoferował oprowadzenie po mieście (które zresztą oni nieźle znali), przenocować ich nie był w stanie. Przed wyjzadem do Chin ojciec też wysłał kilkanaście 'zapytań' ale podobnie jak w Porto - otrzymał jedynie odpowiedź z Szangahju - z tym że szanghajski hospitalityklubowicz nie zjawił się... A tu - ktoś chciał ich przenocować... Szkoda okazji do znacznie bliższego spotkania z miejscowymi zwyczajami...
Spakowali się więc i w drogę. Na dworze łaźnia turecka (chińska raczej). Szybko doszli do stacji. Metro w Shenzhen i w Kantonie - czyściutkie, sterylne. Napisy - oczywiście też po angielsku - typu 'quiet please!', 'nie jeść i nie pić' itd. Podobnie jak w Pekinie sprawne automaty do biletów, łatwo się kupuje bilet - na dotykowym ekranie dotyka się stacji docelowej i pokazuje się cena. Metrem przejechali więc do stacji kolejowej, gdzie jest granica z Hong Kongiem. Eskapada z biletami - próbowali rodzice dowiedzieć się o inny rodzaj biletów. Albo nie ma - albo nie zrozumieli. Zrozumieli tylko, że są pytani o możliwość zwrotu - jest możliwy z 20% stratą. Więc do Hong Kongu. Kupa formalności. Stanie w kolejkach, deklaracje. Najdłużej trwało wypełnianie deklaracji wjazdowych do HK. Problemów żadnych nie było, tylko czas trwania... A szelki plecaka wbijają się w ramiona. Choć bardziej martwił się tata Krzysia i jego Mamy komfortem niż swoim. W końcu znalazł się Krzyś w lepszym świecie. Ale nie chłodniejszym. I nie mniej tłocznym. Metro zawalone ludźmi. Mama panikuje, że jak Ona pojedzie do Szanghaju tym hard sleeper. Ów straszliwy 'hard sleeper' to kuszetka. I to taka, że cały wagon jest otwarty, nie ma przedziałów, tylko rusztowania z łóżkami. A podróż miała trwać od 13.30 do rana następnego dnia. I to Krzysia Mamę (która w dodatku obawiała się trudniejszych dla Niej dni miesiąca) przeraziło. Dla ojca to byłby 'lokalny koloryt'... A Ona chciała te bilety wymienić choćby na zwykłe siedzące. Ogółem więc podróż ubiegła w minorowym nastroju. W metrze dwie przesiadki. Hongkońskie dolary wymienił ojciec z euro tuż po przekroczeniu granicy. 'Evergreen Hotel'. blisko stacji Jordan. Wcześniej popadywało, podczas marszu (krótkiego) ze stacji do hotelu - nie. Hotel ok. Pokój dostał Krzyś na IV piętrze, na które nie dociera winda, obok pralni - to ewidentnie tańsze piętro niż inne. Ale jest ok. Wszystko czego im trzeba mieli. Była lodówka. Na zewnątrz pralnia. A hotel tani - jakieś 120 PLN za dobę za pokój dwuosobowy (dziecko - free) i ze śniadaniem.
Ojciec wyprał ciuszki, wsadził pranie do suszarki i poszli. Gdy schodzili wcześniej dwa razy do recepcji - na dworze lało. Piszę o schodzeniu na dół, bo z okna w Krzysia pokoju nie było widać co się dzieje na zewnątrz. Okno było z grubego szkła i było zamknięte na stałe. Ale gdy w końcu wyruszyli - nie padało. Miasto - rewelacja. To już nie są Chiny. To już jest wielki świat. Krzyś po raz pierwszy zobaczył ruch lewostronny i takie ilości autobusów piętrowych. I kolejki na przystankach autobusowych. Oczywiście Krzyś i Mama byli głodni, więc chcieli najpierw znaleźć coś do jedzenia. Restauracji - skolko ugodno - ale ceny wysokie. Więc poszli do McDonalda. A tam... taniej niż w Polsce! Potem do nabrzeża. Na Tsim Sha Tsui doszli akurat przed ósmą, gdy zaczyna się największe na świecie widowisko 'światło i dźwięk'. Mama była oszołomiona. O ile wcześniej porównywała wszystko do Manhattanu stwierdzając, że to wszystko mu nie dorównuje, to tutaj... 'stanęła z otwartą buzią'. Oczywiście Krzysiowi i ojcu też się to podobało (choć sam pokaz świateł nudnawy). Mama podjęła też decyzję, której ociec do teraz nie może się nadziwić. Gdy jeszcze byli w hotelu, poszli do tamtejszego biura rezerwacji biletów itp., żeby obliczyli im ile kosztować będzie bilet z HK lub z Shenzhen do Szanghaju. Otóż ok. 5.500 HK$, czyli prawie 2.000 zł (1 HKD = 0,38 PLN). I Ona chciała lecieć!!! Tak się Jej spodobał Hong Kong (lecenie stąd oznaczałoby 2 dni więcej w HK), ale przede wszystkim tak się bała tej podróży kuszetką. Ojciec miał ambiwalentne uczucia. Jasne - chętnie zostałby tam dłużej, chętnie zaoszczędziłby czas, który mieli spędzić w pociągu. Chętnie zobaczyłby hongkońskie lotnisko. Ale to jednak kupa kasy! 2.000 zł plus koszt już kupionych biletów na pociąg (z 400-500 zł), których w HK przecież nie byli w stanie oddać. Taty nie przerażała ta jazda, ale cóż... Nie wypowiadał się. Skoro to dla jego Żony taki problem i skoro tak się Jej HK spodobał - a przecież była więcej niż sceptycznie nastawiona do przyjazdu tam (to eufemizmy - była wściekła, że tam jadą) - to stwierdził stary, że niech tak będzie. Dla niego samego HK znany tylko z lektury i ze zdjęć był zawsze miejscem wyjątkowym, magicznym.
Krzyś już wcześniej zdecydował, że nie będzie w Hongkongu jechał do Disneylandu. 'Za duży już jest na to', jak stwierdził. Z kolei ojciec nie mówił mu o kolejkach górskich itp. - uznając, że na tego typu rzeczy jest za mały (bo zna swego syna i wie co mu się podoba:-).
Wrócili piechotą (Krzyś częściowo niesiony na barana), wiedzieli wieżę zegarową, hotel 'The Peninsula', z Rolls-Royce'ami pod nim. Krzyś odkrył sposób na ochłodzenie się (nawet późnym wieczorem był upał) - szedł tuż przy ścianie budynków gdzie były sklepy przy sklepie, wszystkie klimatyzowane, więc wylatywało z nich zimne powietrze. Faktycznie przy samej ścianie było chłodniej. Obsługa hotelu więcej niż miła - usłużna wręcz. Na Nathan Rd. naganiacze wszystkiego. Wąskie uliczki Koulunu bajeczne. Pranie suche, ktoś je też włożył do kosza poukładane.