poniedziałek, 7 wrz 2009 Warszawa, Polska
Kolejnego dnia budzik obudził towarzystwo o ósmej. Nie chciało się wstawać, ale zebrali się, w łazience było już sucho. Śniadanie podają do 9:30 - to było świetnym pretekstem do wczesnego wstania - ale też chcieli dotrzeć do centrum przed największymi upałami. Śniadanie - bufet. Z europejskich potraw... kawa (od razu z mlekiem i cukrem). I tosty (tzn. chleb tostowy z tostera) + zdaje się drzem. I jogurty. Reszta chińska. Nienajgorsza, ale nie na śniadanie. Pierożki zawijane jak cebulki - z mięsem. Ryż z warzywami. Warzywa. Jakiś wywar, który smakował jak woda po ugotowaniu ryżu (to była tradycyjna chińska zupa, która nabiera właściwy smak dopiero po wrzuceniu do niej różnych składników). Herbaty nie było, napojów nie było. Arbuz był. Ale się najedli (choć Mamę rozbolał brzuch). Krzysia, który pierogi z mięsem popijał jogurtem i zagryzał arbuzem - nie, ojca też nie. Do pokoju dopakować się (dużo napojów przede wszystkim) i na Tiananmen.
Autobusem tym razem podjechali do stacji. W metrze (nie pierwszy raz) Krzysia zaczepiali, uśmiechali się do niego, a nawet ustąpiono mu miejsca. Nie Mamie, nie innym paniom - dziecku. Plac Tiananmen... cóż... Typowe miejsce do zaliczenia. Wielki. Pełno ochrony, która jednak kontroluje tylko Azjatów (celowo nie piszę 'Chińczyków', bo Bóg wie kogo oni i na podstawie jakich kryteriów kontrolują) na wyrywki. Mauzoleum Mao - nieczynne do odwołania. Przy wyjściu z przejścia podziemnego na północnej części placu zaczepiła Mamę (nie pierwszy raz się to przydarzyło) sympatyczna Chinka. Z Xianu (jak twierdziła). Pogadali chwilę, zaproponowała obejrzenie galerii prac studentów malarstwa (ona też była malarką). Why not? Weszli. Pogadała jeszcze trochę, obowiązkowo pozachwycała się Krzysiem, poopowiadała, zaproponowała napisanie w prezencie imion chińskimi znakami podobnie brzmiącymi. Ale gdy (bez żadnej nachalności) zaproponowała kupno obrazów starzy wyczuli pismo nosem. Trwało to długo. Gdy pisała kaligrafię kapnęła jej kropla atramentu - powtórzyła pisanie. Ale gdy w końcu (wcześniej facet namalował Krzysiowi smoka) rodzice skierowali się do wyjścia - prezent kosztował już 20 juanów. Nie wzięli oczywiście. Poszli. Do pałacu. Kolejka po bilety, dzieci mają sporą zniżkę. I do środka. Oczywiście zaczepiali ich oferenci wszystkiego - chińskich flag, wycieczek na Mur, map itd. Weszli. Wrażenie? Wielkie. Fajnie tu być. W Zakazanym Mieście, oglądanym na filmach, o którym się tyle czytało. Ale czy to się Krzysiowi czy rodzicom naprawdę podoba? Nie przysiągłbym. Obeszli (czy też przeszli na północną stronę mijając poszczególne dziedzińce, zaglądając do pawilonów czystości, szczęśliwości i Budda wie czego jeszcze). Zakazane Miasto w... półtorej godziny? Nie mierzyli czasu, ale z pewnością upłynęło mniej niż proponują zarezerwować sobie publikacje.
Potem park Beihai. Oczywiście obowiązkowe zdjęcie z chińską rodziną - z prowincji zapewne - która nie widziała jeszcze białych małp. Fajne groty, posążki Buddy, bodhisatwów, a sama Biała Dagoba... nijaka. Tak napisał ojciec w swoim zeszyciku wtedy. Ale minął miesiąc i jego zdanie na ten temat zmieniało się z dnia na dzień. Coraz bardziej mu się podobała, może zasugerował się zadaniem syna swego jedynego, któremu się podobała od początku? Ogółem jednak kompleks świątynny od początku całej trójce wydał się bardzo fajny. Nastrojowo. Po zejściu z dagoby posiedzieli sobie w altance nad jeziorem. Wygodnie nie było, ale było w cieniu. Tata czytał Krzysiowi, Mama się przespała czy też zdrzemnęła. Chińczycy siadali tak, żeby sobie zdjęcie z Krzysiem zrobić, w taki sposób że był w tle (ojciec zrozumiał tu jak się muszą czuć na plaży laski w top-lessie).
Stamtąd do centrum. Autobusem przejechali długość Zakazanego Miasta i placu Tiananmen. Chcieli znaleźć restaurację, ale jakoś się nie udało. Zamiast więc męczyć nogi pojechali metrem... do siebie do marketu Hongqiao, do restauracji czy też jadłodajni gdzie byli dzień wcześniej. Zahaczyli też o znaleziony obok supermarket gdzie nabyli zimne napoje. Tata zamówił Krzysiowi ten sam makaron co dzień wcześniej, a sobie i Małżonce swej inne rzeczy, ale obie gorsze. Autobusem do hotelu - oni weszli do pokoju, stary poszedłem do innego wskazanego mu supermarketu i wrócił z siatką butelek. Po drodze chciał opróżnić kieszenie z biletów, ulotek itp. i natknął się na wręczoną w Zakazanym Mieście wizytówkę organizatorów wycieczek na Wielki Mur. Starzy byli wcześniej na placu Tiananmen w biurze turystycznym (generalnie stary omija takie miejsca szerokim łukiem, ale skoro przechodzili obok...) gdzie widzieli oferty wyjazdów. Ojciec nie miał cienia zamiaru korzystać z czyjegoś pośrednictwa, sam chciał, jak zawsze, tam dotrzeć, ale... Ale Mama jest zmęczona, a to by oznaczało kolejne chodzenie po Pekinie, poszukiwanie autobusów, przesiadki. Na tej wizytówce była oferta, która wydawała się atrakcyjną. Dużo atrakcyjniejsza niż ta z biura z Tiananmen i niż zaproponowane w hotelowym 'ticket service' (bo i w tym hotelu był taki przybytek). Z recepcji zadzwonił ojciec do tych z wizytówki i... umówił się. Mieli przyjechać pod hotel, Krzyś płacił 1/3 dorosłej ceny, bilety wstępu (na Mur, do grobów Mingów) w cenie. Późnym wieczorem, gdy Krzyś już spał (sam zasnął w łóżku, czekając na czytanie) zadzwonili - obudziwszy Krzysia - potwierdzić.