wtorek, 20 cze 2006 Babu, Chiny
w dali majaczyly wydmy, w tle granica
nepalska
Od rana laze po miescie, mzy a ludzie ciagle pokazuja mi inny kierunek drogi na Paryang. Okazuje sie jednak, ze jest ona dopiero kawalek za miastem. Poznani wczoraj Tybetanczycy z minibusa jada traktorem na skrzyzowanie i zabieraja mnie ze soba po drodze (7Y). Oni tez tam jada a jak sie potem okaze az pod Kailash. kiedy docieramy na skrzyzowanie rozkladaja swoje bety: koce, koldry bo wszystko jest mokre a wlasnie robi sie sloneczna pogoda i wyciagaja gary aby ugotowac herbate i wode na zupe. Zbieraja wszystkie smieci dookola i rozpalaja ogien. Maja tez specjalna maszynke do dmuchania powietrza na ogien. Wyzbierali wszystkie smieci (kartony, butelki plastikowe, drzewo), kupili na pobliskiej stacji benzynowej litr benzyny i zapalili ogien. Po niedlugim czasie herbata z maslem yaka i tsampa byla juz gotowa, niektorzy z nich pili ze znalezionych puszek po napojach a potem jeszcze poczestowali mnie zupa z torebek. Czekamy dlugo, jednak nic sie nie dzieje. Po poludniu meszczyzni robia kosmetyke (7 meszczyzn), sciagaja koszule, iskaja sie, sprawdzaja czy cos nie ma w ubraniu a 1 mniszka, ktora jest z nimi pomaga im w tym. Potem po koleii czesze ich i zaplata warkocze. Ciesza sie, kiedy robie im zdjecia i z ciekawoscia zagladaja mi w aparat. Dopiero po 16ej zabiera mnie jeep w ktorym jest tylko jeden turysta, Niemiec od 26 lat zamieszkaly w kanadzie. jedzie z tlumaczem i to wlasnie on uswiadamia mi, ze papier, ktory dostalam w Sadze, to kara a nie permit.
przygotowywanie posilku
Niemiec wynajal caly jeep i tez jedzie tam gdzie ja i moglby mnie zabrac, ale przepisy zabraniaja i tlumacz z kierowca sie boja, zwlaszcza, ze nie mam zezwolenia. moga mnie zabrac tylko do Paryang (107 km). Ten odcinek drogi jest widokowo chyba najladniejszy. Jedziemy wzdluz nepalskiej granicy, w dali lsnia osniezone szczyty a my brniemy przez piachy i wydmy niczym przez pustynie. Po 2h jestesmy na miejscu i zatrzymujemy sie w nowym hotelu bez nazwy (25Y). Paryang, tak jak inne tybet. miejsca, jest bardzo zasmiecony, wszedzie walesaja sie psy i tu jest ich chyba najwiecej. W smieciach bawia sie dzieci.
Nastepnego dnia postanawiam wczesnie rano stanac na "posterunku" i usadawiam sie w tybet. knajpie przy drodze. Znowu leje i wieje przenikliwy wiatr. Zatrzymuja sie tu chinscy turysci na sniadanie (nowobogaccy) i kiedy prosze ich by mnie zabrali to tylko sie smieja aniektorzy maja jedno miejsce. Zachowuja sie skandalicznie, wydaje im sie, ze majac pieniadze wszystko im wolno i swat do nich nalezy. Jest mi tak zimno, ze z nudow pomagam wlascicielce lokalu zamiatac i sprzatac stoliki, bo juz nie wiem, co mam ze soba zrobic, a na dworze zawieja.
Moja cierpliwosc wystawiona jest na probe, przyjdzie mi tak czekac az 7h. Spotykam tez pare rowerzystow ze Szwajcarii, jada do Lhasy (szukaja transportu bo ona zachorowala) i mozemy sobie troche pogadac. W koncu nadjezdza jeep-polciezarowka z 4 facetami, kierowca Tybetanczyk a 3 to Chinczycy i od razu gotowi sa mnie zabrac, a zreszta wlascicielka lokalu tez ich prosi, aby mnie zabrali. Laduje sie do tylu, miedzy 2 Chinoli, jeden caly czas pije wodke ryzowa i pali fajki, od drugiego smierdzi niemytym od tygodni cialem i tez pali bez przerwy, ale juz mi to obojetne, byle jechac do przodu, zwlaszcza, ze jada az do Ali, wiec juz nie bede musiala sie przesiadac i sterczec po drogach.