wtorek, 20 cze 2006 Babu, Chiny
W środę rano wyruszyliśmy w 5-o dniową podróż 2 jeepami. Trasa: Lhasa, jezioro Yamdrok-tso, Gyantse, Shigatse, Lhatse, New Tingri (Shegar), Klasztor Rongphu (+ baza pod Mt. Everestem) i Zhangmu (granica z Nepalem). Koszt 1000Y na osobę + 100Y permit. Permit potrzebny jest tylko na część trasy na przejazd do granicy od Lhatse na autostradę przyjaźni (Friendship Highway). Cena nie obejmowała noclegów, posiłków i wstępów do klasztorów i do bazy Mt. Everestu.
W agencji (tej w podwórzu hotelu Kirey) powiedziano nam, że dostajemy nowe jeepy. Ale nowe to były one chyba 2 lata temu. Chcieli nam wcisnąć mini busa, ale się nie daliśmy, zwłaszcza, że mieliśmy jeździć też po bezdrożach i bus nie dałby rady a oni pewnie chcieli "sprzedać" jeepy innym turystom znacznie drożej. Kierowcy przyjechali bardzo punktualnie, również pracownik agencji przybył z nimi, pokazał nam permit (ale bez nazwisk, a powinny być) i jeszcze raz objaśnił trasę. Kierowcy mówią tylko parę słów po angielsku, co jak się okaże potem, bardzo nam utrudni komunikacje z nimi.
Pierwszym celem było jezioro Yamdrok położone na wys. 4488m. Kierowca jechał tak szybko i źle zbierał zakręty, że musieliśmy go przywołać do porządku. Jechaliśmy serpentynami pod górę aż do przełęczy Kamba La (4990 m). Na przełęczy był taki tłok od turystów, samochodów i miejscowych oferujących zdjęcia z przystrojonymi jakami, kozami i psami i pamiątki, że nie było gdzie zaparkować. Za to widok na jezioro rekompensował ta straszna komercje. Jest tu droga prowadząca do Gyantse, ale jeszcze w budowie i trzeba się niestety wracać do drogi głównej (choć wcale nie jestem tego pewna). Kierowcy zaczęli się stawiać, kiedy zażądaliśmy zjazdu nad jezioro, co było omówione w agencji wcześniej, ale w końcu dopięliśmy swego i po 10 minutach znaleźliśmy się nad jego brzegiem. Jezioro zmienia co chwilę barwę - różne odcienie turkusa. Po półgodzinnym postoju udajemy się w dalszą drogę do Gyantse.
Jedziemy wzdłuż Brahmaputry a góry są częściowo zwietrzałe i pokryte piachem. Czasami wygląda to jak pustynia. Po południu zatrzymujemy się na posiłek w przydrożnej knajpie. Zamawiamy kilka drobnych dań a właściciel wystawia nam rachunek jak w jakiejś luksusowej knajpie. Oczywiście kierowcy jeżdżą obok i pewnie ich obiad jest wliczony do naszego rachunku. Ale nie dajemy się i zostawiamy tyle ile uważamy (i tak za dużo). Od tej chwili nie będziemy już jadać ani sypiać tam gdzie nas zawiozą kierowcy. Zresztą jak się potem okaże, wszyscy, wszędzie chcą oszukiwać.
Nagle zjeżdżamy z głównej drogi i wjeżdżamy w bezdroża. Droga prowadzi przez wertepy i prawdziwa pustynie. Za nami jadą tylko 3 samochody a reszta pojechała główna szosa (całe stado wyruszyło razem z Lhasy). Auta wznoszą tumany kurzu, jest upał i duszno a okien nie można otworzyć. Można się było spodziewać, że wentylator w aucie nie będzie działał. Kiedy spoglądamy na mapę, okazuje się, że zaoszczędziliśmy w ten sposób 40 km. Co chwilę zatrzymujemy się na robienie zdjęć. Przejeżdżamy przez wioski zagubione gdzieś na płaskowyżu, odcięte od świata (brak prądu). Potem znowu trasa i miasteczko Gyantse - 3950 m n.p.m., gdzie widać najmniejsze wpływy chińskie. Najpierw kierowcy podwożą nas pod klasztor Pelikhor, wstęp 40Y. Rezygnujemy z wejścia do środka i wspinamy się na pobliskie wzgórze, skąd jest wspaniały widok na klasztor, fort i miasteczko.
Nocujemy w Factory Hotel -25Y/os. Hotel prymitywny, ale wzgl. czysty urządzony meblami tybetańskimi, są pokoje 2 osobowe z TV i ang. kanałem CCTV 9. Brak tylko prysznicy, kiedyś chyba były, ale teraz łazienki są pozamykane. Najczęściej nocują tu kierowcy ciężarówek. W miasteczku jest kilka rest. dla turystów ale ceny są dla nas zbyt wysokie i posilamy się w ujgurskiej garkuchni. Wieczorem zrywa się potężna burza. Wieje wiatr i zaczyna tak lać, że ulicami płyną potoki zbierające wszystkie śmieci. Sklepikarze i straganiarze czym prędzej się zwijają a my stoimy w jakiejś bramie i czekamy aż przestanie lać. Chcemy znaleźć internet. Ulice pustoszeją i tylko bezpańskie psy przemykają w pośpiechu by znaleźć jakieś schronienie. Znajdujemy kawiarenkę koło hotelu Jianzang-6Y za 1h. W środku jest nawet pustawo. Nie zabawiamy długo, internet kiepsko działa i postanawiamy wrócić do naszego hotelu.
Następnego dnia mamy do przejechania tylko 90 km (do Shigatse) więc umawiamy się z kierowcami na 10-tą. Rano biegniemy zwiedzić fortecę (dzong). Znowu wstęp płatny - 40Y. Forteca jest imponująca i widok z niej również na całą okolicę. Pochodzi z X w i to jedyny tego typu obiekt w całym Tybecie. Przypadkiem dowiadujemy się że dziś jest święto tybetańskie, wyścigi koni i jaków i postanawiamy zostać jeszcze dłużej. Wszyscy idą z całymi rodzinami, z tobołami pełnymi jedzenia, kanistrami piwa na hipodrom. Niektórzy jadą półciężarówkami - taksówkami lub traktorami, na motorach, koniach i na piechotę. Część przyjeżdża z odległych wiosek autokarami. Są odświętnie ubrani a szczególnie małe dzieci. Przed wejściem na hipodrom mnóstwo straganów z pamiątkami, jedzeniem, słodyczami, lodami, balonami, restauracji w kolorowych namiotach i herbaciarni.
Rodziny rozkładają się pod parasolami na trawie i pałaszują swoje zapasy. Wszyscy z niecierpliwością czekają na rozpoczęcie zawodów. Ponoć wstęp na zawody kosztował 25Y, my jednak nie widzieliśmy żadnych bileterów i wchodzimy bez płacenia. Kiedy fotografuje jakaś rodzinka zaprasza mnie nawet na piwo (chang) i częstuje plackami. Jest tu mnóstwo policji, która wszystko kontroluje. Żar leje się z nieba a zawody się nie rozpoczynają.
Po jakimś czasie rezygnujemy i boczną bramą opuszczamy to barwne widowisko. Trochę szkoda, ale goni nas czas. Na zewnątrz stoją konie i jeźdźcy i nic nie wskazuje, aby cos miało się zacząć. Zresztą nikt nic nie wie i trudno się z kimkolwiek dogadać.
Jedziemy świetną drogą, asfaltową a wzdłuż pola obsiane rzepakiem, pszenicą, jęczmieniem, gryką, ziemniakami a na pastwiskach - lucerna. Pasie się tu dużo koni, krów i osłów. Czasem widać namioty foliowe z warzywami. W Shigatse zatrzymujemy się w hotelu Shambala, 25Y/os w pokoju 4-o osobowym. Śmierdzi niesamowicie, pościel cuchnąca i brudna, brak prysznicy (robimy mandi). Po południu idziemy zobaczyć klasztor Tashilumpo, wstęp 55Y. Dla grup od 5 osób zniżka. Dookoła klasztoru prowadzi kora z młynkami. Trochę tu żebraków i wróżbitów. Rozciąga się stąd wspaniały widok na miasto. W mieście mnóstwo Ujgurów. Dużo się tu buduje i fort też niestety cały w rusztowaniach. Ciekawy jest tu bazar, który znajduje się koło hotelu Tenzin.