poniedziałek, 7 wrz 2009 Warszawa, Polska
11. sierpnia wstali po ósmej. Śniadanie. Przyzwoite. Było coś europejskiego, to już dużo. Potem wszedł ojciec do pokoju z komputerami, bo Mama wymyśliła (słusznie!), że zanim pójdą po bilety, trzeba sprawdzić w internecie (który jest w hotelu darmowy - kolejny plus hotelu) czy nie ma jakichś tańszych. Znalazł - nie tylko tańsze, ale ponad 2 razy tańsze! Z HK nie po 5.500 $, lecz po 3.000 Y. A z Shenzhen po 2.000 Y. Wybrali rodzice Shenzhen, bo liczyli na to, że uda się też zwrócić (z pewną stratą) bilety kolejowe. Potem w drogę.
Padało. Poprzedniego dnia cały dzień popadywało, ale i tak szli pod markizami sklepowymi - więc nie padało na nich mocno. Zresztą po chwili prawie przestało. Zaszli do kilku centrów handlowych w poszukiwaniu restauracji, znaleźli za to supermarket (co było dla nich ważne ze względu na napoje). Do nabrzeża, potem do przystani Star Ferry. Metro na drugą stronę cieśniny kosztuje 8,50 HK$, prom 2,50 $. Znów niesamowite widoki. Potem niekończącymi się kładkami i galeriami przechodzącymi przez dolne kondygnacje biurowców i galerii handlowych w kierunku katedry Św. Jana. Do stacji Peak Tram. Niesamowite wrażenie. Wieloma tego typu kolejkami i Krzyś, i rodzice jechali, ale nigdy tak stromymi. Tu było ponad 45o! I te widoki! A z tarasu pod Szczytem Wiktorii nie do opisania! Po Wielkim Murze to chyba druga największa atrakcja Chin. Wieżowcom na wyspie Hong Kong dodaje uroku Koulun - gdy patrzy się na całość ze szczytu widać jakby mapkę w skali 1:1. Fajny też widok na południowe wybrzeże wyspy, na Aberdeen, na Morze Południowochińskie. Sporo czasu tam Krzyś spędził. Tramwajem w dół. Piszę 'tramwajem', bo ta kolejka sama się tak przezwała - 'Peak Tram'.
Za to na dole przejechał się Krzyś słynnym hongkońskim tramwajem piętrusem. Poszli na 'wyspową' stronę Victoria Harbour (skąd widać panoramę strony kouluńskiej). Koulun - gdyby nie było wieżowców na wyspie - nie byłby co prawda Nowym Jorkiem, ale bez dwóch zdań przewyższyłby (i to dosłownie:-) wszystko co znamy z Europy. To Krzyś dostrzegł - ojciec musiał to sprawdzić w Internecie - że jeden z budowanych właśnie po kouluńskiej stronie wieżowców przewyższa górujący nad wyspą '2 IFC' - stając się najwyższym wieżowcem Hong Kongu. Ale przy południowym brzegu cieśniny Koulun blednie (mówimy o pejzażu wieżowcowym - Koulun ma swoje inne atuty). Z nabrzeża galeriami (i trochę ulicami) przeszła Krzysia ekipa do terminalu promów. Krzyś z Mamą siedli na ławce, a tata poszedł zobaczyć ceny i godziny odjazdu wodolotów, względnie helikopterów do Macau. Godziny - co 15 minut. Ceny - niestety nie są tak korzystne. 150 HK$ w jedną stronę (średnio). Piszę o wodolotach, bo cena helikoptera to... 2300 HK$ w jedną stronę! Mama co prawda rzuciła propozycję, żeby Krzyś z samym tatą jechał, ale Krzyś się nie chce zgodzić. Wracamy do HK. Promem do Koulunu. Tam mieli iść do centrum handlowego szukać czegoś do zjedzenia. A znaleźli wielki sklep z zabawkami. I wydali ponad 400 $ na Lego Star Wars i figurki z Gwiezdnych Wojen - oba produkty niedostępne w Polsce (nie te modele) i w dodatku sporo tańsze niż analogiczne, które w Polsce są. W sklepie oglądał Krzyś puzzle. Okazało się, że sporo z nich to produkt... polskiego Trefla! Za to restauracje drogie. Tzn. za drogie, wg założonych kryteriów. Więc piechotą przez Nathan Road do wczorajszego... McDonalda. Sama Mama to zaproponowała. Napoje w supermarkecie i do hotelu. Krótki odpoczynek, zabawa figurkami klonów (mowa o tych białych z Gwiezdnych Wojen) i na sąsiadującą z hotelem Temple Street - na nocny bazar. Pełno tu restauracji - nie koniecznie drogich - a oni jedzą w McDonaldzie!!! Koniec z tym (tak stary postanowił - kolejny raz tak postanowił)!!! Sprawdził też ojciec w hotelu pocztę - przyszedł mail z potwierdzeniem rezerwacji biletów.
Miało być o różnicach między Hongkongiem a Mainland China. To dwa różne światy. Tam - dziki tłum rzucający się do metra. Tu - równiutka kolejka do autobusu. Tam - tłum pieszych na przejściu wchodzi (niezależnie od tego jakie jest akurat światło) między samochody, samochody wjeżdżają w tłum. Tu - czeka się na zielone, nawet gdy nic nie jedzie. Bardziej się tego przestrzega niż w Polsce. Tam - w sklepie sprzedawca chodzi za klientem - trochę by mu usłużyć, trochę by mu patrzeć na ręce - w sumie nie wie klient jak to odbierać i się czuje źle. Tu - jest tak jak być powinno. Sprzedawca zaznacza dyskretnie swoją obecność i chęć doradzenia gdy będzie potrzebny - jak z podręcznika.
Jest zresztą ta atmosfera, to 'something in the air', ten niesamowity klimat. Czy pamiętacie Berlin Zachodni? Piszący te słowa pamięta go doskonale, z Gorzowa pochodzi, a był nastolatkiem w czasach końcówki komuny. Berlin był wtedy oknem na świat. Był bliski i osiągalny i można tam było jeździć. Gdy tylko się przekraczało granicę z NRD, czuło się, że nagle wszystko jest inne. Tu jest podobnie...