poniedziałek, 7 wrz 2009 Warszawa, Polska
Po Murze chodził Krzyś bez koszulki
Więc kolejnego dnia pobudka o 6:30. Śniadanie podają od 7:00, a na 7:30 byli umówieni. Szybko zjedli, w stołówce były tego dnia hordy białych - nie Rosjan (bo ich język najczęściej się słyszało wśród białych spotykanych na ulicach). Przewodnik zaczepił bandę Krzysia już podczas jedzenia. Oczywiście zaczekał na nich. Pojechali busikiem, po kilkunastu minutach zabrali jakąś parę. Rodzice zdziwili się, bo tamci zapłacili sporo mniej. Znów nie targowali się... Przewodnik próbował im wmówić, że nie mogą pojechać na groby Mingów, bo są zamknięte, ale za to pojadą tu i tam (czytaj: do tzw. 'factories', czyli salonów sprzedaży, z zainscenizowaną dla trustów produkcją, żeby on mógł zainkasować prowizję od kupionych przez turystów cudowności). Gdy kolejna para wsiadła, busik ruszył na północ. Ci trzeci wsiedli już po ładnej godzinie jazdy przez zatłoczony Pekin.
Chwilę później zatrzymano się przy 'fabryce' jadeitu. Ale to fajne miejsce. I zainkasował przewodnik prowizję, bo kupili 2 rzeczy. Ta trzecia para okazała się być z Wenezueli - więc ojciec mógł sobie potrenować swój łamany hiszpański. Poprzedni byli z Brazylii. Wenezuelczycy też chcieli jechać do grobów, więc przewodnik grupę tam zabrał. Oczywiści pojechali do tych najmniej atrakcyjnych, gdzie krótko się zwiedza, ale przecież o nic więcej nie chodziło.
Chcieli zobaczyć jak to wygląda. Fajnie wygląda. Wzgórza pokryte mgłą. Ale nic nadzwyczajnego.
Potem - Mur. Podwieziono ekipę podeń i dano 100 minut. RE-WE-LAC-JA! Najwspanialszy obiekt jaki widzieli na Ziemi i największe wrażenie robiący. Wykończyli się, taty koszulkę można było wykręcać, Krzyś chodził bez koszulki. Ojciec z Krzysiem przeszli 7 wież, Mama zatrzymała się przy 5. Strasznie męczące, ale Krzyś - niesamowity! Dzielnie szedł, a gdyby czas nie naglił, poszedłby dalej. To on zresztą namówił ojca na dwie kolejne wieże. Bo mur na tym odcinku rzadko był płaski. Była to wspinaczka (no...) po stromych schodach, gdzie stopnie miały 25, ale czasem 10 albo 45 cm wysokości. Widziało się kolejną wieżę, szło się do niej stromym podejściem sądząc, że to już szczyt, po czym zza wieży wyłaniała się kolejna - znacznie wyżej położona. Krzyś był w amoku. Do tej pory, gdy odwiedzał jakieś zamki z każdej blanki strzelał z wyimaginowanego łuku, odpierał napaść Bóg wie kogo, rzucał włóczniami (istniejącymi w jego wyobraźni) itp. Tu było nie sposób wychylić się z KAŻDEGO otworu strzelniczego, ale i tak ciągle atakowali go Mogołowie, Chińczycy ich odpierali bądź nie - zależnie od kaprysu Krzysia. Szalał. Zachwycony był, Mama też. Mur Chiński to jedno z takich miejsc, które jedzie się oglądać z nastawieniem, że zobaczy się cud świata, po czym rzeczywistość nie zaskakuje - właśnie to się widzi.
Spod muru zawieziono grupkę na obiad. Też wliczony w cenę wycieczki. Już na przedmieściach Pekinu. Posadzono przy wspólnym okrągłym stole, podano kilka potraw na talerzach, pałeczki, miseczki, talerzyki, miseczki z ryżem, herbatę. Tacie - bardzo smakowało (no, bardzo jak bardzo...), ale im nie. Dla Krzysia było za ostre, dla Mamy chyba też. Głodni byli.
Jedzenie to jedna z porażek tego wyjazdu. Krzyś od najmłodszych lad uczony był różnorodnego jedzenia. Nikt nie certolił się z nim (nie mówimy o niemowlęctwie) z podawaniem mu specjalnych wersji np. mniej przyprawionych. Ojciec (który należy do tych świrów, którzy sami gotują) potrafił nieraz sypnąć troszkę za dużo chili (chłe, chłe). I było ok. A tu? A tu Krzyś nie chciał jeść. Mimo że w każdym chyba innym aspekcie jest podróżnikiem idealnym. Nie męczy się, a jak męczy to szybko regeneruje siły. Nie grymasi. Nie narzeka. Podczas okresów długiego oczekiwania (pociągi, lotniska) umie sobie znaleźć rozrywkę (rysowanie, czytanie, czy po prostu któreś z rodziców opowiada mu coś, strasznie mu się to podoba). Idealny towarzysz podróży. Ale jeść chińskiego jedzenia nie chciał. Narzekanie Mamy zazwyczaj go nie rusza, traktuje je ze stoickim spokojem (czego nie może o sobie powiedzieć jego stary), ale narzekanie zbiegające się z jego opiniami - takie owszem, trafiało na podatny grunt. Ponadto, w Chinach na każdym kroku są te cholerne McDonaldy. A on uwielbia cheeseburgery z McDonalda! Gdyby ich nie było, jadłby co innego. Ale że wiedział, że nawinięty na palec ojciec, chcąc oszczędzić syneczkowi cierpienia głodu kupi mu w końcu te cheeseburgery... Obrażałbym jego inteligencję myśląc że nie wykorzysta tego.
Ale podczas busikowej mini-wycieczki był głodny. Z lunchu grupa została zabrana do 'fabryki' jedwabiu. Podobało się im, ale niczego nie kupili. Potem centrum medycyny chińskiej. Tata zastanawiał się na czym tu chce przewodnik zarobić, skoro wszystko jest za darmo. Już nawet myślał przez moment, że prawdą jest to co mówił lekarz - że to rząd za to płaci - chcąc rozpropagować wśród turystów chińską medycynę. Ale potem zarobiono wszystkim badania, które przeprowadzali starsi, mówiący tylko po chińsku (każdy miał tłumaczkę) profesorowie, jak ich tytułowano. Badania wykazały każdemu jakieś niedomagania (np. Krzysia ojciec ma za dużo energii) więc zalecono leki. Ponad 400 juanów czyli 200 zł za łeb! Nikt nie kupił. Nikt też nie zdecydował się na masaż stóp (na marginesie: z Brazylijczykami rodzice dogadali się, że też zabrano ich wcześniej na wystawę malarstwa - tę samą co ich). Przewodnikowi zostało więc jedno źródło - fabryka porcelany. Ceny były olbrzymie, ale i tak naciągnięto rodziców Krzysia na 100 juanów. Kupili 'magiczny kubek' (na którym zmienia się obrazek, gdy naleje się doń ciepłej wody). Jak to działa (naciąganie, nie kubek)? Niby wiedzą, że będą naciągani. Niby są odporni na takie chwyty. Krzyś - jak rasowy negocjator - nie pokazuje w takich miejscach zbytniego entuzjazmu i nie domaga się zakupów. I mimo to dają się naciągnąć na coś czego nie mieli zamiaru kupić... Kubek stał się prezentem dla kogoś, ale tata do ostatniej chwili poważnie rozważał, czy nie uczynić go sowim kubkiem do kawy. Nie wiadomo...
W końcu Wenezuelczycy się ulotnili, wcześniej dał im tata maila - poprosili oń, bo robili Krzysiowi zdjęcia i chcieli je mu przesłać. Przewodnik ('Benny' - tak się kazał nazywać) zaproponował jeszcze bilety do teatru, na pokazy akrobacji. Brasilenos się zastanawiali, w każdym razie podwiózł ich pod teatr. Krzyśkom obiecał podwiezienie pod centrum handlowe blisko hotelu. Oczywiście Chińczyków było cały czas dwóch - kierowca, który zdawał się nie mówić po angielsku i Benny. Podwiezienie trwało długo, bo hotel jest po południowo - wschodniej stronie. Benny też wysiadł, bo szedł do metra. Zaoferował usługi swojego kolegi z Xianu. Z rozbrajającą szczerością powiedział, że tam przejażdżka jest droższa, bo nie ma tylu 'factories' więc przewodnik musi zarobić na czymś. Poszli do galerii handlowej. Knajpy nie znaleźli. Poszli do kolejnej galerii - tam były, ale Krzyś się zbuntował, że chińskiego jedzenia nie chce (a na górze były dwie pizzerie). Poszli do trzeciej - największej galerii - był tam spory 'food court'. Była pizzeria, ale... pizze zaczynały się od ok. 50 RMB (1 RMB = 0,43 PLN) za te maleńkie jak talerzyk od filiżanki, podczas gdy chińskie żarcie w tanim barze potrafi 8 juanów kosztować (w TANIM barze to 2 - 3 juany kosztuje).Więc Krzyś (ku swej radości) zjadł 2 cheeseburgery, a potem starzy poszli do restauracji/baru. Wzięli dwa kawałki jakby chińskiej pizzy, makaron smażony. Ale im wystygło, bo był problem z płaceniem. Nie można było gotówką, trzeba było okazać kartę kupioną przy wejściu. Oczywiście pani z obsługi poszła z tatą, zaaranżowała wszystko, ale to trwało. Dobre jedzenie, ale zimne. Mama była rozeźlona. Po zjedzeniu metrem + autobusem do hotelu. Brzoskwinki, czytanie, lulu. Tata prawie nie pił w Chinach kawy i niespecjalnie mu jej brakowało. Krzyś wymyślił wtedy (nie po raz pierwszy coś podobnego wymyślał , ale po raz pierwszy zechciał to zapisać) 'Legendy rodzinne o borach, smokach i bardzo starych grodach' i kazał je spisać.
Dwa słowa o kracie, którą się płaciło w jadłodajni. Chińczycy wydają się lubować w elektronice. Karty chipowe (czy inne) są powszechne, po co były w tej knajpie - Bóg wie. Zapewne jakieś punkty się na nich zbierało (a po angielsku nikt nie gada - dowiedzieć się czegoś niezbędnego jakoś się da, ale spytać o coś, co tylko ciekawi - nie sposób)... Kartę za 50 lub 100 juanów kupowało się w kasie głównej, potem kartą płaciło się w kasie przy ladzie, a potem się dostawało resztę - była na karcie zapisana informacja ile się wydało. A że Krzysia rodzice wydawali (tego i kolejnego dnia) po ok. 20-25 juanów (jedząc co im się tylko podobało - tata poleca pyszne krewetki na baaardzo ostro - 9Y porcja) - resztę dostawali.