środa, 18 kwi 2007 Warszawa,
W poszukiwaniu hotelu...to już tuż tuż...
Dzień rozoiczyna się tak naprawdę po południu. Przesunięcie czasu o 5 godzin powoduje, iż po po 10 h lotu mamy tu już 14-tą czasu lokalnego, podczas gdy w Polsce dopiero poranek.
Wykupujemy bilety na lotniskowy autobus (150 Bht) jadÄ…cy do Banglamphu gdzie mamy zarezerwowany hotel.
Niecała godzina jazdy (częsciowo kilkupasmowymi autostradami, częściowo zatłoczonym miastem) i jesteśmy na miejscu. Hotel New Joe Guesthouse. Mały zgrzyt na dzień dobry - przez pomyłkę wziąłęm pokój bez ciepłej wody. Kasia chce szukać innego, ale okazuje się, że woda w kranie jest letnia także zostajemy. Ostatecznie pokój z wiatrakiem 300 Bht za noc.
Idziemy na obiadek - pierwszy kotnakt z oryginalną tajską kuchnią - mi bardzo smakuje, Kate nieco rozczarowana....Ciekawostka - cały posiłek podają razem - zupy z głównym daniem. Oczywiście duuużo taniej niż w Warszawie (np. w Sunancie w Wwie do której poszliśmy przed wyjazdem chcąc się zaprzyjaźnić z tajską kuchnią jeszcze na miejscu - tutaj za warszawski rachunek moglibyśmy zjeść kilka wypasionych obiadów).
30 m od naszego hotelu biegnie słynna Khao San Road - mekka zachodnich backpackersów. Pełno straganów, sklepów z całkiem ciuszkami, miejscowym szajsem i budek z jedzeniem. W przeciwieństwie do Indii sporo fajnych rzeczy - tym razem będzie co kupić na pamiątki :) Wieczorem idziemy zwiedzić Złotą Górę (niestety sam klaszto jest już zamknięty), mijając po drodze monumentalny pomnik demokracji, niewielki monument 14 Października i świątynię Wat Rajnadda. Wieczorem wracamy na Khao San. Dajemy się skusić na masaż stóp (mi się podoba choć momentami nieco rzeczywiście boli, Kaśką piszczy, że więcej nie idzie hehe). Parę piwek, ja jeszcze szaszłyczek z ulicznego grilla (10 Bht) i można iść spać.