piątek, 30 paź 2009 Bangkok, Tajlandia
Ołowiane chmury nad zółto-burym Mekongiem
7/11
Podróż HCMC - My Tho - Chau Doc.
Przed południem docieramy do My Tho (podróż z HCMC 7 $ na osobę) - jednego z głównych miast w delcie Mekongu. Rezerwujemy łódkę na wycieczkę po delcie i idziemy obejrzeć świątynię wyznawców Cao Dai - religii występującej jedynie w południowym Wietnamie. Caodaizm jest mieszanką buddyzmu, hinduizmu, chrześcijaństwa, islamu i paru pomniejszych religii. Główny ośrodek kultu to leżące na północ od Sajgonu Tay Ninh. Ciekawostką jest, iż wyznawcy odmówili w czasie wojny wsparcia Viet Congu za co spotkały ich surowe represje po zwycięstwie Północy. W My Tho jest niewielka wspólnota oraz jedna, bardzo kolorowa świątynia. Modły odprawiane są cztery razy dziennie - mamy okazję oglądać południowe: w szczególności ciekawie wygląda ubrany w krwistoczerwone szaty mistrz ceremonii.
W międzyczasie w ulicznej restauracji a raczej rodzinnym barku konsumujemy najlepsze jak dotąd owoce morza - ślimaki, krewetki, ośmiornice z grilla a wszystko za grosze. Ech gdyby tak u nas...adres jak najbardziej godny polecenia - Quan Oc 283. Poza pysznym jedzeniem przemiła obsługa (miałem okazję obejrzeć na zapleczy baseny w których pływają wszystkie podawane póżniej na obiad morskie stwory).
Wynajmując łodkę chcieliśmy uciec od zorganizowanego zwiedzania delty a i tak trafiamy ostatecznie na oklepany szlak turystyczny z obowiązkowym występem zespołu folklorystycznego (łomatko co za badziew !), wizytą na farmie krokodyli oraz wyspie na której mieszkał niejaki kokosowy mnich - dość ciekawa postać, próbująca kilkadziesiąt lat temu zbawić świat. Pozytywnie zakręconych dziwaków, szczególnie w tej części globu nigdy nie brakowało. Niestety nawet w Azji w XXI w. ciężko jest uciec od zorganizowanej turystyki. Dodatkowo przewodnik, który podobno miał mówić po angielsku nawijał non stop w totalnie niezrozumiałym języku, także tylko grzecznie cały czas kiwaliśmy głowami nie chcąc się wdawać w zbyt szczegółowe konwersacje.
Po południu dajemy się zerżnąć po raz drugi i za astronomiczną kwotę (jak na Wietnam oczywiście) 12 $ za bilet jedziemy 6 godzin w niesamowitym ścisku do leżącego nieopodal granicy z Kambodżą Chau Doc. Podróż umilają nam swym gdakaniem podróżujące z nami kury (w kartonach) a także wyświetlane z dvd wietnamskie kino akcji klasy Z.
Do miasta docieramy po 21 - dość szybko decydujemy się na bardzo fajny hotelik (Trung Nguyen) i idziemy na drugi tego dnia wypasiony posiłek (tym razem m.in żabie udka i smażony węgorz - a wszystko to podlane wyśmienitym Sajgonem). Nie na to jak uliczne restauracje w Azji !