piątek, 30 paź 2009 Bangkok, Tajlandia
Nie jest lekko - opieka nad rodzeństwem
02/11
Rano ruszyliśmy na lokalny trekking do okolicznych wiosek. Ciekawostką jest że Bac Ha, poprzedniego dnia będące gwarnym miasteczkiem dzisiaj było totalnie wyludnione i senne. Normalnie wsi spokojna wsi wesoła...
Po drodze spotkaliśmy sympatycznego Czecha, Jiriego który właśnie wracał ze szlaku, twierdząc, iż pogoniły go psy (co wydało się nam dość dziwne jako, iż wczoraj spotkanym psom nie chcialo się nawet machnąć ogonem na nasz widok o warknięciu nie wspominając). Jako, że byliśmy zdeterminowani iść jednak dalej zabrał się razem z nami.
Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do pierwszej wioski - niesamowitą sprawą była szkoła (w sumie dwie salki) w której wszystkie małe dzieciaki wyskoczyły z klasy, żeby nas pozdrawiać. Wszystkie miały z tego mega radochę i dopiero krzyk nauczycielki zmusił je do powrotu do ławek a właściwie na posadzkę.
Przez kolejne dwie godziny szukaliśmy szlaku do wioski Na Lo, gdzie wg. Jiriego mieli mieszkać tubylcy z plemienia Zao, ale jako, iż każdy pokazywał inny kierunek w końcu się poddaliśmy i jako, że jeszcze tego samego dnia mieliśmy jechać do Sa Pa wróciliśmy do Bac Ha.
Po południu przejazd na trasie Bac Ha - Lao Cai (50 000 DNG) i Lao Cai - Sa Pa (25 000 DNG/osoba) i wieczorem zameldowaliśmy się w głónym kurorcie Alp Tonkijskich. Zdecydowanie mniej lokalesowa atmosfera, główny deptak to właściwie nasze Krupówki, białasowe restauracje z kominkami, gluh wein, tłumy Angoli, ceny prawie jak w Zakopcu....Jezu, gdzie my jesteśmy
Nocleg znaleźliśmy w hotelu Pinocchio (9$) - ogólnie dość czysto, choć drepczące w tą i z powrotem karaluchy nieco przeszkadzały w spokojnym śnie...Dobrze, że moskitiera zabezpieczyła łóżka przed bliższym z nimi kontaktem.