sobota, 19 kwi 2008 Bangkok, Tajlandia
Tak jak my mamy Sopot i łebę, Europa Zachodnia Ibizę, a Francuzi swoja Riwierę, tak i Bangladesz ma swój własny kurort- Cox's Bazar.
125 kilometrów piasku, szeroka i podobno najdłuższa plaza świata. Morska bryza, która po gęstym powietrzu Dakki zapiera nam dech w piersiach. Oryginalne nadmorskie restauracje w liczbie dwóch, na drewnianych palach nad sama woda, gdzie można nawet zjeść "fish&chips" w bangladeskim wydaniu. Ogromne, wielopiętrowe i ekskluzywne hotele w pospiesznej budowie, które wyrastają niewiadomo skąd i mówią same za siebie- na cos tak abstrakcyjnego jak wakacje stać w Bangladeszu naprawdę tylko bogatych. Turystyczne deptaki z małymi sklepikami wypchanymi po brzegi pamiątkami z muszelek, pereł i korali. Na rowerowych rikszach birmańscy młodzieńcy, uchodźcy ze swojego kraju, którego granica przebiega tu wydaje sie na wciągnięcie reki.
Na samej plaży obdarte dzieciaki sprzedają banany, miejscowi ludzie łowią ryby w sieci, a bangladeska elita odpoczywa. Cale rodziny kąpią sie w morzu, pogoda monsunowa, woda jest mętną i wzburzona, wiec wszyscy moczą sie przy brzegu, panie oczywiście obowiązkowo w bangladeskim stroju kąpielowym, czyli tak żeby przypadkiem nie pokazać niczego wyżej kostek. Co bardziej leniwi i zmęczeni wypoczywają na plażowych łóżkach w cieniu parasoli.
Zewsząd znowu wesołe nawoływania w stylu "Hellooooo!!!Country????", co dzień nowi, mniej lub bardziej pożądani przyjaciele i wspólne pozowanie do wakacyjnych zdjęć. Bangladescy wczasowicze cieszą sie, ze tu jesteśmy prawie tak samo jak my sami.