sobota, 19 kwi 2008 Bangkok, Tajlandia
Z Coron do Manili plyniemy bardzo dostojnym promem pasazerskim o, rzecz jasna, blogoslawionej nazwie- "Our Lady of Good Voyage". Statek robi imponujace wrazenie, jest ogromny, ale i ogromna jest ilosc pasazerow, tlum Filipino klebi sie w kolejce do kolejki do platformy prowadzacej na poklad. Ladujemy na samej gorze, gdzie widoki najlepsze, a za klimatyzacje sluzy morska bryza. Dookola same pietrowe lozka, na nich wydaje sie spi juz co najmniej setka ludzi, my tez wdarapujemy sie na swoje i odplywamy.
Rano okazuje sie, ze mozna smacznie i tanio zjesc w barze, gdzie oczywiscie w centrum uwagi stoi kolorowa i kiczowata maszyna do karaoke, profesjonalny mikrofon, dobre naglosnienie i setki hitow do wyboru. Po krotkim, acz tresciwym pobycie w tym milym kraju, nasze uszy wiedza juz, ze dla kazdego Filipino i Filipiny nie ma nic lepszego nad karaoke.
Mozna je znalezc doslownie wszedzie, nawet gdy sie nie chce akurat szukac. Wsrod migoczacych ekranow w salonach gier. W najmniejszych, piecio krzeslowych barach i w duzych restauracjach, ktore oferuja nawet prywatne pokoje rodzinne do spiewania. Oraz za oknem co drugiego hotelu, gdzie czasem przy odrobinie szczescia do snu moza posluchac nie jednego a dwoch czy trzech roznych karaoke z roznych czesci miasta. Tu naprawde spiewac kazdy moze, z reguly jednak gorzej niz lepiej. Dlatego z ulga przyjmujemy fakt, ze na statku w czasie posilku maszyna jest wylaczona, za co oczywiscie obsluga najmocniej przeprasza rozczarowanych pasazerow.
Palamy do Filipino nieokielznana sympatia i tu na super promie jak i na strasznej lodce cargo z El Nido do Coron, gdzie 50 osob lezalo pokotem na pokladzie w temperaturze ponad 40 stopni, przez okragla dobe albo i wiecej.
Lodka miala poldniowe opoznienie i przesuwala sie z tak depresyjna predkoscia ze lepiej bylo nie patrzec za okno, zeby sie nie rozplakac. Mimo tego wszystkiego wtedy czy tej ilosci ludzi tu, na promie, jest cicho i spokojnie, nikt nie podnosi glosu i nawet dzieci nie placza.
Wszyscy szczerza zeby w usmiechu do siebie nawzajem i zartuja. Jak oni to robia? Do tego wczesnie rano ustawia sie grzeczna kolejka pod prysznic, wszyscy sie szoruja i wkladaja swieze ubranie. Zachwycajacy widok w Azji i rownie chyba rzadki w Polsce.
Przebywanie w tym kraju szerszego i czestszego jeszcze usmiechu niz Tajlandia dostarcza nam jednak tyle zachwytu co i frustracji. W kazdym sklepie cala obsluga wita nas i wszystkich klientow radosnym damsko-meskim chorem- " Good morning Sir! Hello Ma'am! Welcome to our supermarket!!!", a ze klientow wiele to i czestotliwosc powitan ogromna.
Za kazdym regalem czai sie tez inna osoba z obslugi, w ladnym firmowym ubraniu, ktora chetnie pomoze w kazdej chwili, dlatego drepta za nami zagadujac i nieustannie sie usmiechajac oczywiscie. W niektorych sklepach sa nawet panie, ktore nosza koszyk za klientem, zeby uniknac milego acz stanowczego wyrywania go sobie z rak, opracowalismy specjalna metode. Wbiegamy do sklepu, szybkie usmiechniete dzien dobry i w biegu porywamy koszyk. Glebokie rozczarowanie w oczach obslugi moze przysnic sie noca...
Stolica Filipin wymaga troche czasu i pylu na brudnych stopach zeby ja oswoic.
Wbrew wiekszosci zaslyszanych opinii ni stad ni zowad zaczelismy lubic to chaotyczne miasto. Ulice tu staja sie praktycznie nieprzejezdne w porannych i popoludniowych godzinach szczytu, zablokowane glownie przez trabiace, krzykliwie pomalowane jeeepneye. Powietrze w tym czasie zamienia sie w bura chmure smogu pomieszanego z pylem ulicy. Znikaja wszelkie zasady ruchu drogowego, o ile takie w ogole tu istnieja.
Sprawne poruszanie sie po miescie dodatkowo komplikuje sam Bog, ktory jak chyba wierza tu kierowcy sprzyja kazdemu z nich najbardziej dajac oczywiscie prawo pierwszenstwa we wszystkim. Co poniektorzy po smielszych manewrach (czytaj: o wlos od kraksy) naboznie dotykaja swietych figurek dyndajacych przy lusterkach i...zaczynaja znowu wyprzedzac.
Na ulicach prawdziwej Manili azjatycka platanina drutow i kabli, umorusane i bose dzieci w za duzych o pare rozmiarow koszulkach, wszedzie kosze i chocby mini boiska do koszykowki- drugie po karaoke filipinskie szalenstwo. Zebrzace matki z niemowlakami na rekach, choc nie wygladaja to sa pewnie niewiele starsze ode mnie. Koreanscy, glosni biznesmeni szukajacy wieczornej rozrywki. Wielke centra handlowe, pelne Filipino kupujacych szafy ubran i lodowki jedzenia. Duzo ochrony z bronia za paskiem, wtopiona w otoczenie, przypomina o grozbie antyrzadowych atakow terrorystycznych. Nowoczesna czesc miasta z wiezowcami i przystrzyzonymi rowno trawnikami. Dziesiatki i setki mlodych mezczyzn o wiotkich taliach i smuklych dloniach z perfekcyjnym manicure i nieodlaczna torebka, udajacych kobiety. W trakcie hymnu narodowego, nadawanego co dzien z radia, nikt nie stoi na bacznosc, za to wszyscy wesolo przestepuja z nogi na noge i klaszcza. Nie mozna tego wszystkiego nie lubic, ale mozna sie tym niezle zmeczyc. Pomimo wiec glebokiego przywiazania do Manili i zyjacych w niej 13 milinow Filipino z nieskrywana ulga ruszamy na polnoc.