sobota, 19 kwi 2008 Bangkok, Tajlandia
Poznym wieczorem, w drodze do Surat Thani, przejezdzamy przez popularne plazowe osrodki Hua Hin i Cha Am. Wypoczynkowe wiezowce strzelaja w niebo. Agresywne kolorowe reklamy kluja w oczy. Hiper-luksusowe zamkniete murem resorty kusza bialych turystow. Za to na dworzec w Phetchaburi jedziemy autostopem. Po polgodzinnym bezskutecznym poszukiwaniu taksowki pojawia sie auto z 5 osobami na pokladzie i sterta bananow na pace. Starszy z synow wyciaga swoja komorke i dzwoni do cioci, ktora zna angielski na tyle zeby dowiedziec sie gdzie chcemy dojechac. Plecaki laduja na bananach, a my w srodku z cala rodzina. Jest pozno, jest upal, najmlodsze z dzieci placze, pewnie chcieliby wszyscy byc juz w domu. Nikt nie chce za nic pieniedzy, czujemy, ze glupio by bylo nawet cos takiego zaproponowac. Jak polaczyc te skrajnosci? Jak udalo sie Tajom nie zagubic w morzu przyplywajacych tu codziennie dolarow? Nie wiem, ale mysle z uznaniem, ze to naprawde Thailand, Kraj Wolnych Ludzi.