Podróż do Indii
Piątek, 28.04.2006
O świcie, po bardzo przyjemnym siedmiogodzinnym locie z Moskwy godną polecenia linią Aerofłot, dotarliśmy do tajemniczego celu naszej podróży - Bombaju. Przywitała nas pogoda bardzo ciepła i parna, takie było przynajmniej pierwsze odczucie. Opłaciliśmy taksówkę do dworca Mumbai CST w budce na lotnisku (pre-paid) i wyszliśmy z budynku. Wśród dziesiątek żółto-czarnych taksówek liczących sobie co najmniej 30 lat bez trudu odnaleźliśmy naszą i wyruszyliśmy z milczącym, ale na prawdę szalonym kierowcą.
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
Modląc się, byśmy cało dotarli do celu, obserwowaliśmy budzące się dopiero miasto. A widok ten przerósł nasze wyobrażenia - byliśmy przecież świadomi, że spotkamy tu straszną biedę, ale nie sądziliśmy, że będzie ona aż tak wszechobecna. Mijaliśmy dziesiątki ludzi śpiących bez niczego na chodnikach i slamsy, slamsy, slamsy... Gdy wysiedliśmy przy dworcu uderzył nas niesamowity, intensywny, trudny do opisania zapach, który wyczuwa się jeszcze przez jakieś dwa dni, a potem człowiek się do niego przyzwyczaja. Jest to mieszanka zapachów przykrych - śmieci, moczu, przy slamsach odchodów i przyjemnych - przygotowywanych potraw i kadzideł. A dworzec to istne szaleństwo - tylu ludzi jeszcze nie widziałam na żadnym dworcu, a w kolejkach do kas stały dziesiątki osób.
Bilety do Delhi można kupić już za ok. 1500 zł za lot w dwie strony - przyp. red.
Chcieliśmy zakupić bilety na dwa pierwsze etapy naszej podróży, a potem poszukać jakiegoś hotelu. Wiedzieliśmy, że jest tu gdzieś specjalna kasa dla turystów, jednak każdy zapytany człowiek kierował nas gdzie indziej. W tym momencie nerwowo myślałam, jak znaleźć jakiś samolot, który by czym prędzej zawiózł nas z powrotem do domu. Pierwszy dzień w Indiach to szok - człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak będzie tu cokolwiek jadł, poruszał się i funkcjonował. Gdy zdezorientowani krążyliśmy po dworcu dopadł nas w końcu taksówkarz, który powiedział, że kasa dla turystów jest czynna dopiero od 8, a teraz może nas zawieźć do dobrego hotelu.
Zrezygnowani zdaliśmy się na niego, chociaż wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z jednym z wielu naciągaczy. Pojechaliśmy do hotelu Al Najaf, który wyglądał nawet do przyjęcia, a cenę miał chyba jak na Bombaj dość atrakcyjną i po zakwaterowaniu pojechaliśmy z powrotem na dworzec. Na szczęście bez problemów udało nam się kupić bilety do Jalgaonu, a potem z Bhusavalu do Kalkuty, ale to dzięki temu, że jeszcze w Polsce zrobiliśmy rozeznanie i wydrukowaliśmy sobie z internetu interesujące nas połączenia. Gdybyśmy tego nie zrobili, myślę, że zajęło by nam wiele godzin jakiekolwiek rozeznanie się w rozkładzie na dworcu. W Indiach, aby kupić bilet trzeba przede wszystkim znać numer pociągu i jego nazwę, trasy nie są nigdzie pokazane. Po zakupieniu biletów wróciliśmy do hotelu i zapadliśmy w błogi sen.
Daliśmy się namówić na bardzo drogi objazd miasta, bo chcieliśmy stopniowo wdrożyć się w samodzielne bytowanie w tym szalonym kraju. Popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu - wiszących ogrodów na wzgórzu Malabar, dżinijskiej świątyni, widzieliśmy największe potwornie cuchnące slamsy i dla kontrastu centrum handlowe, w którym robią zakupy gwiazdy Bollywood, bramę Indii. Zjedliśmy także pierwszy posiłek - masalę dosę i dosę z warzywami, które były dość smakowite, ale musieliśmy się mocno przymusić, żeby cokolwiek przełknąć (cena posiłku, jak się później okazało, była dostosowana do turystów).
Sobota, 29.04.2006
Po wymeldowaniu z hotelu oddaliśmy plecak do przechowalni na dworcu i zjedliśmy znaną nam już masalę dosę. Potem chodziliśmy po okolicach Bramy Indii i stwierdziliśmy, że mamy wystarczająco dużo czasu, by wybrać się na wyspę Elephantę z namiastką skalnych świątyń. Dopiero z morza można było ocenić jak ogromnym miastem jest Bombaj. Przepływaliśmy też obok jedynego chyba indyjskiego lotniskowca, którego nie omieszkaliśmy uwiecznić na zdjęciu. Świątynie były dość ciekawe, ale jak się później okazało nie dorównywały tym z Ajanty. Na Elephancie miało miejsce nasze pierwsze spotkanie z makakami, które zawsze wprawiały nas w dobry humor. Po powrocie z wyspy zwiedzaliśmy jedną z lepszych dzielnic Bombaju, gdzie rzeczywiście nie było widać slamsów. Uniwersytet jest bardzo ładny. Nie potrafiliśmy odmówić zakupu mleka nastoletniej mamusi z maleńkim niemowlakiem, a potem przeczytaliśmy w przewodniku, że to powszechna praktyka i prawdopodobnie spieniężyła ona mleko, gdy tylko zniknęliśmy za rogiem. Nie żałowaliśmy jednak - pieniądze na pewno wydała na jedzenie.
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
Na żebraków trzeba się w Indiach bardzo uodpornić, niemożliwe jest wsparcie każdego, a zwłaszcza trzeba unikać dawania komuś pieniędzy, gdy inni biedacy to widzą. W ten sposób raz mało nie sprowokowaliśmy bójki. Wieczorem poszliśmy nadmorskim bulwarem, częściowo remontowanym, w kierunku plaży Chowpatty, na której liczyliśmy na chwilę wytchnienia. Niestety trudno tu o spokój - bez przerwy zaczepiali nas osobnicy oferujący różne usługi, głównie masaż (w zasadzie oferowali go Ziemkowi, ale nie dał się namówić). Wracając trafiliśmy do kompleksu knajpek z dywanami zamiast stolików i Ziemek skusił się na pilaw, ja nie miałam jeszcze zbytniego apetytu. Po kolacji udaliśmy się na dworzec, skąd o godzinie 0.10 mieliśmy pociąg do Jalgaonu. Byłam przerażona wizją wsiadania do pociągu w gęstym napierającym tłumie z gigantycznymi bagażami, jednak okazało się, że tak się wsiada do wagonów bez miejscówek, do sleepera wsiedliśmy bez najmniejszych problemów. Na sąsiednich pryczach spała dziwna chyba-Angielka z trójką półhinduskich dzieci i w ogóle sytuacje rozgrywające się w wagonie początkowo nas zaskakiwały. Jednak spokojnie zasnęłam z Hindusem siedzącym na moim dolnym posłaniu (ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nie wszyscy mają miejscówki).
Niedziela, 30.04.2006
Pociąg miał godzinne opóźnienie, do Jalgaonu zajechaliśmy zatem około 8. Okazało się, że do sąsiadującego z Ajantą Fardapuru można dojechać tylko autobusem, a przed tym środkiem lokomocji mieliśmy szczególne obawy. Zajechaliśmy autorikszą na dworzec autobusowy, gdzie wszystkie autobusy miały wyłącznie napisy w hindi. Dowiedzieliśmy, w który mamy wsiąść i bezproblemowo zajechaliśmy do celu. Rikszarz zawiózł nas do bardzo przyjemnego, prawie nowego hotelu Padmpani Park (wcześniejszy dużo gorszy był bardzo drogi). Umówiliśmy się z tym samym rikszarzem na 12 na dowóz do jaskiń w Ajancie. Przed zwiedzaniem zjedliśmy pulao (coś jak pilaw – ryż z warzywami) i rozmawialiśmy ze sklepikarzami, którym oczywiście musieliśmy obiecać, że zajrzymy później do ich sklepu.
Autobusem pojechaliśmy do świątyń, które rzeczywiście okazały się bardzo piękne i ciekawe. Doskwierał nam tylko upał, podczas zwiedzania wypiliśmy kilka litrów wody. Po zwiedzaniu weszliśmy do sklepu i wbrew planom dałam się namówić na naszyjnik i trzy kamienie pochodzące z tych okolic. Po odpoczynku w hotelu wybraliśmy się na spacer po wsi (z biegającymi samopas świnko-dzikami) i jedliśmy w dwóch knajpach – w jednej tragicznej, gdzie zjedliśmy tłuste mini racuchy robione i nakładane paluchami do gazety i w drugiej nieco lepszej, przeznaczonej dla kierowców ciężarówek, gdzie poznaliśmy między innymi ciapati (placki służące jako pieczywo). Wieczorem właściciel hotelu wyciągnął nas na pogawędkę i poczęstunek w postaci jakichś prażonek. Tłumaczył, że mają jakieś lokalne święto, ale nie zrozumieliśmy jakie.
Poniedziałek, 01.05.2006
Rano wyruszyliśmy autobusem do Bhusavalu (podczas całej podróży bacznie obserwowała mnie śliczna dziewczynka, zresztą ciągle w Indiach czuliśmy się obserwowani), a potem kupiliśmy zapas bananów i wody. Czekając na pociąg jedliśmy banany, gdy nagle zjawiła się koza zainteresowana skórkami, oczywiście ją poczęstowałam. Po chwili jakiś hindus próbował nawiązać rozmowę i ani się nie obejrzeliśmy, a kilkunastu hindusów oblegało nas i z zainteresowaniem przypatrywało się rozmowie z białymi. Wsiedliśmy do pociągu do Kalkuty nawet punktualnie (13.00). Podróż była bardzo interesująca – w indyjskim wagonie klasy sleeper nie można się nudzić, wystarczy obserwować, co robią współpasażerowie i co oferują kręcący się bez przerwy handlarze. Wcześniejszy zakup kilku litrów wody był całkowicie bez sensu – po godzinie miała ona temperaturę ciepłej zupy, a w pociągu w każdej chwili można zakupić zimną wodę. Największą sympatię wzbudzała siedmioosobowa rodzinka muzułmańska zajmująca jedno posłanie i wioząca ze sobą gar ryżu, gar kurczaków i mnóstwo innego jedzenia. Towarzyszył nam doświadczony już przez 3 tygodnie Amerykanin, który nas zszokował jedzeniem rękami pociągowego posiłku (półpłynnego ryżu z warzywami).
Wtorek, 02.05.2006
Nadal punktualnie, około 13.30 zajechaliśmy do Kalkuty. Kupiliśmy przewóz taxi pre-paid na Sudder Street (55 rupii, podczas, gdy inni chcieli 150, 250 rupii). Zatrzymaliśmy się w dość obskurnym hotelu Maria, tu było wreszcie widać dużo zagranicznych turystów. Po odświeżeniu się pojechaliśmy rikszą "bieganą" do biura podróży, gdzie chcieliśmy wykupić wycieczkę do delty Gangesu. Po długim błądzeniu w niesamowitym ulicznym tłumie wreszcie trafiliśmy do biura, gdzie dowiedzieliśmy się, że ze względu na jakieś problemy z drożnością fragmentów rzeki nie ma aktualnie wycieczek zorganizowanych. Można jednak pojechać indywidualnie, a poprzez biuro załatwić pozwolenie i pokój w hotelu. Stwierdziliśmy, że pojedziemy ewentualnie pojutrze, zatem jutro przyjdziemy załatwić sprawy. Wracaliśmy pieszo, po drodze jedząc pyszne veg rollsy, zakupiliśmy też mango. Wieczorem wysłaliśmy maile, przeszkadzały tylko ciągłe przerwy w prądzie.
Środa, 03.05.2006
Rano z apetytem zjedliśmy śniadanko w Zurich Restaurant (tosty, naleśniki z bananem i ananasem, soki z pomarańczy i z papai, kawa). Poszliśmy zobaczyć, gdzie jest dworzec autobusowy, z którego jutro mamy jechać, potem podjechaliśmy do biura załatwić pozwolenie i hotel, a następnie poszliśmy do biura kolejowego kupić bilety na kolejne etapy podróży. Pierwszy raz upał dawał nam się naprawdę solidnie we znaki, gdyż dodatkowo powietrze miało bardzo wysoką wilgotność. Bez problemu kupiliśmy bilety do New Jalpaiguri na 6 maja na 17.35, ale nie można było kupić biletów z New Jalpaiguri do Varanasi na 13 maja, gdyż nie było puli odłożonej dla turystów. Pani poradziła, że musimy próbować kupić bilety na miejscu. Pogoda z czasem zrobiła się trochę bardziej do zniesienia, zwiedzaliśmy zatem miasto - Dom Pisarzy, Millenium Park, Kościół świętego Jana, Victoria Memorial (z zewnątrz).
Pod wieczór pojechaliśmy metrem do Kali Temple i szpitala Matki Teresy z Kalkuty (przy Kalighat Road). Wizyta w świątyni była niesamowitym przeżyciem – bogini okazała się upiorem z trzema oczami, długim jęzorem i zakrwawionym nożem, poddano nas szeregowi rytuałów, czemu towarzyszyło walenie w bębny. Niestety na koniec zażądano niebotycznej opłaty, udało nam się jednak zapłacić "tylko" 150 rupii. Potem poszliśmy do szpitala, gdzie wpuszczono nas, mimo, że teoretycznie był już zamknięty i udało nam się zostawić jednej z zakonnic datek. Widok śpiących chorych i świadomość, gdzie jesteśmy robiły naprawdę duże wrażenie. Wróciliśmy metrem w okolice hotelu i po zakupie bananów i liczi wróciliśmy na kwaterę. Zanieśliśmy duży plecak na recepcję, gdyż jutro o świcie musimy opuścić pokój (wybieramy się do Sunderbans National Park).
Czwartek, 04.05.2006
Wstaliśmy o 5.30 i pojechaliśmy taksówką na dworzec autobusowy Babughat (dworzec to dużo powiedziane, nie było tam nawet kas). Z trudem znaleźliśmy miejsce, z którego podobno miał jechać autobus do Sonakhali i po dość długim oczekiwaniu rzeczywiście podjechał jakiś gruchot. Okazało się, że nie jest do Sonakhali, ale w którymś momencie można się przesiąść i kierowca usilnie przekonywał nas, żebyśmy wsiedli. Nie będąc do końca pewni, jak będzie z autobusem bezpośrednim, daliśmy się przekonać. Podróż, jak się później okazało, była luksusowa, bo mieliśmy miejsca, a bagażu wzięliśmy niewiele (duży plecak zostawiliśmy w hotelu w Kalkucie). Po około 2 godzinach jazdy przez jakieś bardzo ludne wsie z licznymi cegielniami poinformowano nas, że tu mamy wysiąść. Rzeczywiście okazało się, że nawet stoi już następny autobus. I tu zaczął się koszmar, bo był on oczywiście już pełen i kolejna ponad godzinna jazda w dokuczliwym upale, siedząc w moim przypadku jednym półdupkiem na obudowie rozgrzanego silnika, nie należała do najprzyjemniejszych.
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
Dojechaliśmy wreszcie do Sonakhali i tu już nie do końca mogliśmy dopasować dalszą trasę do tego, co mieliśmy szczegółowo wypisane na kartce. W końcu złapaliśmy motorikszę chyba do Gadkhali leżącego blisko Gosaby. Stamtąd popłynęliśmy łodzią-promem do Gosaby, a następnie pojechaliśmy rikszą rowerową do Pakhirali. Tu natychmiast spotkaliśmy jakiegoś "chyba przewodnika", który od razu umówił się z nami na jutrzejszą wyprawę i popłynął z nami łodzią do Sajnekhali Tourist Lodge. Cała podróż zajęła około 6 godzin, dotarliśmy na miejsce w samo południe. Bardzo ciężko było się dogadać z mieszkańcami wiosek, chyba jakimś cudem dotarliśmy w końcu do celu (znajomość angielskiego nie jest jednak powszechna, zwłaszcza na prowincji). Jednak był to jeden z najciekawszych fragmentów całej indyjskiej wyprawy, podczas męczącej podróży różnymi środkami lokomocji mogliśmy z bardzo bliska obserwować życie na prawdziwej wsi, z dala od cywilizacji, gdzie widok turysty z Europy wzbudzał niesamowitą sensację (podobnie jak w wielu innych miejscach Indii).
Stwierdziliśmy zgodnie, że chociaż wsie wyglądają, jakbyśmy cofnęli się w czasie o jakieś 200 lat (lepianki kryte strzechą, glinianki napełniające się wodą podczas monsunów służące jako łazienki i pralnie), to jednak życie jest tu chyba znacznie przyjemniejsze niż w cuchnących zaśmieconych metropoliach. Po dotarciu na miejsce byliśmy padnięci, Ziemek nie chciał nawet jeść, ale ja zjadłam lunch z apetytem (standardowy indyjski zestaw – ryż, ciapati, dhal, jakieś warzywa, odważyłam się nawet zjeść surowe). Zapadliśmy w drzemkę pozostawiając drzwi uchylone, gdyż prąd miał być dopiero od 18, a przy niedziałającym wiatraku nie dawało się wytrzymać. Przebudziłam się nagle czując na sobie czyjeś spojrzenie i rzeczywiście okazało się, że w drzwiach siedzą trzy małpy i pilnie nas obserwują. Na zewnątrz było ich całe mnóstwo, a jedna zaatakowała Ziemka, gdy uniemożliwił jej wejście do pokoju (na szczęście odstraszyłam ją leżakiem). Po trawie na zewnątrz spokojnie spacerowało coś, co wzięliśmy za krokodyla, ale okazało się pokaźnym, równie sympatycznym waranem. Wieczorem spacerowaliśmy po terenie ośrodka, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
Piątek, 05.05.2006
Człowiek, którego braliśmy wczoraj za przewodnika obudził nas już o 7, chociaż byliśmy umówieni na 8. Wzięliśmy śniadanie w postaci omletów i ciapati na wynos i w końcu wyruszyliśmy na wyprawę około 9 po zrobieniu zakupów na targu (obiad będzie gotowany na łodzi, usiłowali wyciągnąć od Ziemka jak najwięcej pieniędzy, ale się nie dał, bo mieliśmy ze sobą niezbyt dużo rupii). Załoga składała się z przewodnika, szefa pokładu, sternika i kucharza. Płynęliśmy spokojnie obserwując piękną przyrodę i wypatrując zwierzyny, głównie tygrysów, a ja czułam się coraz słabiej. Wysiedliśmy przy punkcie obserwacyjnym, gdzie było duże zgromadzenie jeleni, spłukanie zimną wodą ze studni odrobinę poprawiło mi samopoczucie (było strasznie gorąco, nie pomagało nawet to, że łódź była zadaszona). Znowu płynęliśmy i płynęliśmy, a ze mną było coraz gorzej i drzemałam na pokładzie. Nie było już mowy o zjedzeniu przeze mnie obiadu. Ledwo doszłam na drugi punkt obserwacyjny, gdzie znów widzieliśmy jelenie, dzikiego koguta i warana. Nie mieliśmy niestety szczęścia zobaczyć ani jednego z ponad dwustu żyjących tu tygrysów (podobno tylko nieliczni mają to szczęście). Położyłam się pod pokładem i zasnęłam, potem ledwo doszłam do hotelu i po schłodzeniu pod prysznicem natychmiast zasnęłam. Bałam się, że mam malarię (potworny ból mięśni nóg i zmęczenie), ale było to tylko przegrzanie (Ziemek dla odmiany się zatruł).
Sobota, 06.05.2006
Wczoraj byłam przerażona wizją dzisiejszej podróży powrotnej do Kalkuty, ale nie mieliśmy nawet pozwolenia na pozostanie w parku narodowym dłużej, nie mieliśmy też więcej rupii (zawsze trzeba mieć ze sobą więcej wymienionych pieniędzy na wszelki wypadek!), nie mówiąc, że w razie poważnej choroby nie znaleźlibyśmy tu na pewno żadnego lekarza. Szkoda byłoby też wykupionych na dzisiaj biletów do New Jalpaiguri. Zmobilizowaliśmy się zatem i po wypiciu czarnej, gorzkiej herbaty wyruszyliśmy. Na szczęście trochę się rozruszaliśmy i jakoś znieśliśmy męczącą podróż. Popłynęliśmy łodzią do Pakhirali, potem pojechaliśmy rikszą rowerową do Gosaby.
Dalszy etap podróży nieco się różnił, bo z Gosaby do Sonakhali popłynęliśmy łodzią, co wyszło znacznie taniej, niż motoriksza, a czasowo podobnie. Udało nam się wsiąść w prawie pusty autobus do Kalkuty, podróż była zatem do zniesienia. Po dojechaniu na miejsce poszliśmy na Sudder Street i do Zurich Restaurant. Ziemek nic nie chciał jeść, a ja zamówiłam tosta z czosnkiem, którego nie byłam w stanie dokończyć (a nie jadłam od około 28 godzin). Poszliśmy po plecak do hotelu Maria, gdzie skorzystaliśmy z prysznica i zrobiło nam się znacznie lepiej. Pojechaliśmy taksówką na stację Howrah, gdzie podczas krótkiego oczekiwania Ziemek poznał informatyka z Bangalore, który projektuje procesory (trudno nam sobie wyobrazić te fabryki wysokich technologii w zestawieniu ze znanym nam już obrazem Indii). Wsiedliśmy do pociągu (na liście były prawidłowo napisane nasze nazwiska!), znów siedziała koło nas jakaś Europejka, ale mówiła chyba językiem hindu albo bengali. Szybko zasnęliśmy wśród hałasu handlarzy.
Niedziela, 07.05.2006
Znów o dziwo punktualnie, około 6.30 dotarliśmy do New Jalpaiguri. Miałam już trochę wszystkiego dosyć, Ziemek poszedł załatwiać bilety (najpierw nam mówili, że biuro rezerwacji jest dzisiaj nieczynne, bo niedziela, biuro turystyczne też, a potem się okazało, że wszystko było otwarte). Niestety nie było kas specjalnie dla turystów i po długim oczekiwaniu w chaotycznej kolejce Ziemek dowiedział się, że nie ma biletów do Varanasi, ani do pobliskiego Mugal Sarai. Nie było innego wyjścia jak wykupienie biletu i zarezerwowanie miejsc na liście oczekujących. Przed odjazdem 13 maja mamy się dowiedzieć, czy przyznano nam miejsca, ale i tak zaplanowaliśmy, że w razie czego wsiądziemy bez miejscówek (w końcu wykupiliśmy bilety, a jechać dalej przecież musimy). W biurze turystycznym poinformowali Ziemka, że dziś nie można uzyskać pozwolenia na wjazd do Sikkimu, gdzie planujemy się udać, ale można je bez problemu załatwić w Siliguri lub na granicy.
Dworzec w New Jalpaiguri robił wrażenie dość czystego, ale było na nim wyjątkowo dużo żebrzących dzieci, które wyglądały tak, że człowiek aż się bał, jak się zbliżały (jedna dziewczyna miała jakąś okropną chorobę skóry albo trąd). Pojechaliśmy zatem autorikszą do Siliguri, skąd kursują jeepy do Darjeeling. Tu załapaliśmy się na dość przeludnionego jeepa i wyruszyliśmy serpentynami, które robiły na mnie wrażenie przez pierwsze pół godziny, a potem się przyzwyczaiłam. W miarę zwiększania wysokości robiło się coraz zimniej, trochę padał deszcz. Przy zdejmowaniu plecaka z góry bardzo się zdziwiliśmy, że wszystkie jego kieszenie są pootwierane, dopiero potem zdaliśmy sobie sprawę, że to "asystent" kierowcy jadący prawie cała drogę na dachu robił przeszukanie. Na szczęście nie znalazł nic ciekawego i nic nie zginęło, jednak był to jedyny podczas całego pobytu w Indiach tego typu przykry incydent. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy tani i dość miły hotel Dil. Po umyciu się i zrobieniu prania poszliśmy na rekonesans po mieście, które robiło sympatyczne wrażenie, ale oczywiście było pełne ludzi. Zdecydowaliśmy się zjeść tybetańskie, bardzo dobre mięsne pierożki momo.
Poniedziałek, 08.05.2006
Po długim wylegiwaniu i zjedzeniu kupionego wczoraj prawie normalnego chleba z przywiezionymi z Polski dwiema puszkami tuńczyków (pycha!) poszliśmy do biura, które jak się okazało również wydaje pozwolenia na
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
wjazd do Sikkimu. Niestety dzisiaj załatwienie tej sprawy było niemożliwe, bo odbywały się jakieś wybory. Skierowaliśmy się zatem do zoo i muzeum himalaizmu, ale i to było zamknięte z powodu wyborów. Ktoś nam doradził, by wybrać się do ośrodka uchodźców tybetańskich, który rzeczywiście był wart obejrzenia. Można tam obserwować jak Tybetańczycy wyrabiają wełnę i dywany oraz zakupić coś w ich sklepiku, aby wesprzeć ośrodek. Kupiliśmy zatem mały buddyjski młynek modlitewny i poszliśmy na Wzgórze Obserwacyjne. Niestety nic nie udało się zaobserwować ze względu na zachmurzenie, ale bardzo ciekawe były świątynie hinduistyczne obwieszone buddyjskimi flagami, na których szalały małpy, wszystko przy akompaniamencie śpiewów dochodzących z namiotu. Zjedliśmy obiado-kolację w dość eleganckiej restauracji (mięsko pieczone i danie chińskie, wszystkiego bardzo dużo) i spacerowaliśmy jeszcze po mieście.
Wtorek, 09.05.2006
Około 7 wyruszyliśmy jeepem do Sikkimu, mając w planie załatwienie pozwolenia na wjazd na granicy w Rangpo. Nie było z tym najmniejszych problemów, w Rangpo znaleźliśmy następnego jeepa, którym dotarliśmy do Gangtoku. Byliśmy zaskoczeni - Gangtok okazał się być kolejnym ruchliwym zatłoczonym miastem, a nie, jak mieliśmy wyobrażenie, odludnym zakątkiem ukrytym wśród himalajskich szczytów, pełnym buddyjskich klasztorów. Jak widać znalezienie takiego miejsca w Indiach nie jest łatwe! Zameldowaliśmy się w dość obskurnym hotelu Grand w pobliżu parkingu jeepów i po krótkim odpoczynku znaleźliśmy jeepa jadącego do buddyjskiego klasztoru w Rumteku. Rzeczywiście jest on piękny, można tu spotkać licznych mnichów, a nawet wziąć udział w ich modłach! Po bardzo mistycznych przeżyciach zjedliśmy pierożki momo z kapustą (przy pomocy scyzoryka, oczywiście nie mieli sztućców), porozmawialiśmy z bardzo sympatyczną rodzinką z południa Indii i wróciliśmy taksówką do Gangtoku. Do wieczora spacerowaliśmy po mieście, spróbowaliśmy srebrnych słodyczy i wypiliśmy herbatę w bardzo przyjemnej kawiarni. Wreszcie zakupiliśmy pocztówki i oglądaliśmy na zdjęciach widoki okolicznych szczytów (przede wszystkim Khangchendzongi 8598 m n.p.m.), które moglibyśmy zobaczyć, gdyby ciągle nie padało.
Środa, 10.05.2006
Wstaliśmy dość wcześnie, zostawiliśmy rzeczy w hotelu i wyruszyliśmy na poszukiwanie orchidei. W parku obok instytutu tybetologicznego, gdzie miały rosnąć, w ogóle ich nie było. Zwiedziliśmy zatem pobliski klasztor i wystawę w instytucie (niewiele można było zobaczyć, bo eksponaty nie były oświetlone). Po zjedzeniu śniadania w fast-foodzie (veg-rolla i placków) i zabraniu rzeczy z hotelu pojechaliśmy taksówką na wystawę kwiatów. Na wystawie znajdującej się w szklarni można było rzeczywiście podziwiać przepiękne orchidee, chociaż niezbyt liczne, gdyż nie był to okres ich najbujniejszego rozkwitu. Obok szklarni znajduje się przyjemny park. Wracaliśmy do Darjeelingu z tym samym kierowcą, z którym jechaliśmy wczoraj. Po drodze wśród chmur po raz pierwszy i, jak się później okazało jedyny, zobaczyliśmy ośnieżone szczyty Himalajów (mogły to być jakieś pięcio-, sześciotysięczniki). Zjedzone na kolację chińskie zupki smakowały jak ambrozja!
Czwartek, 11.05.2006
Rano poszliśmy na plantację herbaty Happy Valley, gdzie oczywiście od razu przyczepił się oprowadzacz. Niestety nie było akurat zbiorów ze względu na kiepską pogodę i nie pracowała fabryka, która jest uruchamiana raz na kilka tygodni (urządzenia pamiętają chyba XIX wiek). Przewodnik opowiedział nam o zbieraniu i przetwarzaniu herbaty, zapłaciliśmy mu 50 rupii (chyba za dużo). Zaprowadził nas na degustację, gdzie starsza pani bardzo ładną angielszczyzną uświadomiła nas, jakie są różnice pomiędzy różnymi gatunkami herbaty. Skosztowaliśmy herbaty najlepszej z najlepszych (same nierozwinięte jeszcze liście i kwiaty) i oczywiście daliśmy się namówić na zakup 200 gram. Wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej, gdzie wreszcie znaleźliśmy pierwszy polski wpis!
Poszliśmy do zoo i okazało się, że akurat w czwartki jest zamknięte (to już nasze drugie nieudane podejście). Postanowiliśmy zatem pojechać na Tiger Hill, z którego rozciąga się przepiękna panorama między innymi na Mont Everest, chociaż nie liczyliśmy, że przy obecnym zachmurzeniu cokolwiek zobaczymy. Rzeczywiście na szczycie nie było nic widać, było przenikliwie zimno i padało. Rozmawialiśmy z jakimś tubylcem, który mówił, że tak jest już od wielu tygodni, więc stwierdziliśmy, że planowana przez nas na jutro wyprawa tu na wschód słońca nie ma sensu. Do Darjeelingu wracaliśmy pieszo przez mroczny las i kolejne miejscowości, z trudem znajdując drogę (w pewnym momencie znaleźliśmy się na zakazanej drodze wojskowej). Obiado-kolacja składała się z pizzy i sałatki greckiej w bardzo miłej restauracyjce Le Casse Croute. Apetyty zaczęły nam dopisywać!
Piątek, 12.05.2006
Śniadanie zjedliśmy w tej samej restauracji (jajka na bekonie i naleśniki z czekoladą), a następnie poszliśmy zwiedzać muzeum himalaizmu i zoo. Tym razem nam się powiodło i zobaczyliśmy indyjskie zwierzaki, których nie widzieliśmy w naturze. W muzeum był tylko jeden ślad polski (Kukuczki i jakiegoś jego towarzysza, którzy zrobili pierwsze zimowe wejście na Mont Everest którąś z dróg). Zdziwiło mnie to, bo myślałam, że mamy bogatszy
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
dorobek w dziedzinie himalaizmu.
Znów spacerowaliśmy po Darjeelingu, kolejka linowa niestety była akurat poddana konserwacji. Ziemek wspiął się po niewysokiej skale, która wygląda groźnie tylko na zdjęciach. Wieczorem strasznie lało, na szczęście schroniliśmy się w restauracji, gdzie zjedliśmy znowu częściowo europejski obiad (spaghetti, zupę jarzynową, frytki i dosę z serem i grzybami). Potem jeszcze ciastka, herbata i siedzenie w kafejce internetowej. Zamówiliśmy jeepa na rano do Siliguri.
Sobota, 13.05.2006
Po 6 wyruszyliśmy do Siliguri, potem autorikszą do New Jalpaiguri. Już poprzedniego dnia sprawdziliśmy, że mamy numer 1 i 2 na liście oczekujących na bilet, dzisiaj się to potwierdziło. Postanowiliśmy oczywiście wsiąść do pociągu, w czym utwierdziła mnie pani w kasie. Nie mieliśmy przecież wyjścia – musieliśmy jechać dalej, a czuliśmy się w porządku, bo przecież zapłaciliśmy za bilet. Miejsc było dużo i najpierw konduktor powiedział, że spokojnie możemy siedzieć (była to klasa 3A z klimatyzacją). Nagle wsiadło mnóstwo ludzi i nowy konduktor zaczął na nas krzyczeć, że przecież nie mamy miejsc i dlaczego tu jesteśmy. Ulokowaliśmy się na podłodze w korytarzu, gdzie ilość miejsca była bardzo ograniczona, a ja nie wytrzymałam psychicznie i zaczęłam płakać (wizja całej nocy tam spędzonej była dla mnie przerażająca). Wzbudziłam powszechne współczucie i zainteresowanie, i pracownicy rozdający pościel pozwolili nam usiąść na służbowej pryczy. Konduktor też się przejął i nagle znalazło się jedno wolne miejsce w sąsiednim wagonie, a po paru godzinach zwolniło się drugie sąsiadujące i spokojnie przespaliśmy noc.
Niedziela, 14.05.2006
Przed 4 dojechaliśmy do Mugal Sarai i zaraz znalazł się rikszarz chcący zawieźć nas do Varanasi. Podróż była bardzo przyjemna, obserwowaliśmy miasto o wschodzie słońca. W jednym hotelu nie było miejsc, do kolejnego nie można się było dostać, wreszcie znaleźliśmy miejsca w hotelu Sun Rise. Po wyspaniu się i umyciu wyruszyliśmy rikszą w miasto. Najpierw długo szukaliśmy polecanej w przewodniku Pascala restauracji. Okazało się, że jest ona w dość eleganckim hotelu Kamesh, a jedzenie było przepyszne (kanapki, omlet z warzywami, naleśnik, kawa mrożona, soki). W pobliskiej kafejce internetowej znaleźliśmy interesujące nas pociągi, gdyż nieco zmieniliśmy pierwotne plany. Potem udaliśmy się na dworzec, gdzie chcieliśmy zakupić bilety na dalsze etapy podróży, jednak okazało się, że o tej porze w niedzielę jest to niemożliwe (było już po 14). Póki co Varanasi, przynajmniej w okolicach dworca, robiło wrażenie bardzo prowincjonalnego, nieciekawego miasteczka (a mieszka tam przecież ponad milion ludzi).
Pojechaliśmy do ghatów, najważniejszego miejsca w mieście, długo spacerowaliśmy i oglądaliśmy z łodzi uroczystość ku czci Gangesu (myśleliśmy, że mamy niebywałe szczęście, że na nią trafiliśmy, a potem okazało się, że odbywa się ona codziennie). Wcześniej obserwowaliśmy palenie zwłok (co nie robi jakiegoś przykrego wrażenia), opowiadał nam o tym zajmujący się tym niedotykalny (dowiedzieliśmy się, że niektóre zwłoki, np. dzieci są wrzucane do Gangesu bez spalenia). Dostaliśmy błogosławieństwo od staruszki, która zbierała na drewno do kremacji (150 rupii za kg, potrzeba 200 kg). Mieliśmy dać co łaska, a gdy daliśmy wszystkie nasze drobne, tzn. 80 rupii, wszyscy byli oburzeni, że tak mało. To wyciąganie pieniędzy na każdym kroku po jakimś czasie robi się na prawdę męczące. W czasie dzisiejszego spaceru zaprzyjaźniliśmy się z dziewczynką sprzedającą wianuszki ze świeczkami i dwoma 9-letnimi wioślarzami, którzy koniecznie chcieli nas wozić łódką (nie mielibyśmy sumienia skorzystać z ich usług, daliśmy im 10 rupii na samosy). Kilkukrotnie spotykaliśmy i korzystaliśmy z usług tego samego rikszarza – sympatycznego 27-latka, który z dumą mówił, że ma 4 dzieci (3 chłopców i dziewczynkę), a ożenił się w wieku lat 15 (to tutaj norma).
Poniedziałek, 15.05.2006
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
O godzinie 6 wyruszyliśmy na godzinny rejs po Gangesie. Wrażenie było rzeczywiście niesamowite – kolorowe kąpiące się i piorące tłumy w promieniach wschodzącego słońca, a pośród tego pływająca martwa krowa. Potem obserwowaliśmy jak ktoś ją odholowywał na drugi brzeg. Pojechaliśmy na dworzec i w kasie dla turystów zakupiliśmy bez problemu bilety na wszystkie pociągi do końca (co prawda na droższe klasy niż chcieliśmy – do Satny na klasę 2A, z Jhansi do Agry i z Agry do Delhi na klasę CC z lotniczymi fotelami). Zjedliśmy śniadanie w knajpce przereklamowanej w przewodniku Footprint (Eats&Bites – vegburger dość dobry, ryż z warzywami pioruńsko ostry, kawa, soki pomarańczowe). Chcieliśmy jechać do Złotej Świątyni, ale rikszarz zawiózł nas do nowej świątyni w pobliżu uniwersytetu. Nie żałowaliśmy jednak, bo świątynia z zewnątrz jest piękna, a okolice uniwersytetu to inny świat – zadbane budynki, ogrody, dużo zieleni, szeroka aleja, spokój.
Stamtąd pojechaliśmy z tym samym rikszarzem na stare miasto, ale okazało się, że złotej świątyni obcokrajowcy w ogóle nie mogą zobaczyć. Zjedliśmy naleśniki w bardzo miłej knajpce Shree Cafe i pojechaliśmy do hotelu umyć się i spakować, żeby móc opuścić pokój i zostawić rzeczy w recepcji. Potem dalszy spacer – golenie i masaż twarzy Ziemka, stemplowanie mnie przez dziewczynki, świątynia dżinijska, znowu ghaty. Spotkaliśmy chłopaka, który wczoraj nas prześladował i daliśmy się namówić na pójście z nim do sklepu niby jego wujka (w strasznych zaułkach). Kupiliśmy śliczną jedwabną chustę (kosztowała niby 950 rupii, ale sprzedawca bez problemu zgodził się na 800, cena była zatem mocno naciągana). Zjedliśmy kolację w Shree Cafe – pizzę, makaron z warzywami, pyszne lassi z kokosem, herbatę, miętę. Jeszcze krótki spacer wśród świętych krów i powrót autorikszą do hotelu po plecak, a następnie podróż na stację. Pociąg do Satny odjeżdżał o 23.35, warunki były luksusowe.
Wtorek, 16.05.2006
Przybyliśmy do Satny około 7 i pojechaliśmy autorikszą ze spotkanym Niemcem na dworzec autobusowy. Autobus do Khajuraho odchodził o 9.15. Sprzedawali po trzy miejscówki na fotel dla dwóch osób, był straszny ścisk, upał i zupełnie dobiła nas godzinna awaria autobusu. Podróż trwała chyba z 5 godzin, w końcu dotarliśmy do Khajuraho. Gdy wysiedliśmy z autobusu Ziemek wszedł na dach po plecak, a na mnie napadli rikszarze i hotelarze. W końcu pojechaliśmy autorikszą do hotelu Lakeside. Hotel okazał się bardzo przyjemny, po zjedzeniu chińskich zupek zapadliśmy w kilkugodzinny sen. Potem wybraliśmy się na spacer i przyczepiło się dwóch bardzo sympatycznych młodych Hindusów (jeden z konkurencyjnego hotelu Harmony). Nie byli namolni, właściwie nic od nas nie chcieli, tylko nam potowarzyszyć i porozmawiać. Zjedliśmy kolację w polecanej przez nich hinduskiej knajpce, gdzie żywią się tubylcy (tradycyjnie ciapati, ryż, dhal, warzywa, pikle z mango i limonek
– wszystko dobre i świeże, ale mieliśmy już przesyt indyjskiego jedzenia). Umówiliśmy się z nimi jutro na 7 rano na zwiedzanie wschodniej i południowej grupy świątyń na rowerach.
Środa, 17.05.2006
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
Rano, po wypożyczeniu rowerów, wyruszyliśmy na zwiedzanie świątyń, które rzeczywiście są bardzo interesujące, doskwierał nam tylko straszny upał. Odwiedziliśmy też szkołę założoną przez Francuzów dla najbiedniejszych dzieci (gdzie wszystko dostają za darmo, warunki dalece odbiegają od standardów europejskich). Po odpoczynku w hotelu poszliśmy zwiedzić płatne świątynie zachodnie, rzeczywiście najpiękniejsze. Po usilnych namowach skorzystaliśmy z usług śmiesznego dziadka – erotomana jako przewodnika. Nie żałowaliśmy jednak, bo bardzo ciekawie opowiadał, ale widać było, że kamasutra wywarła na niego wpływ. W ogóle w Khajuraho wszyscy jakby śmielej chcieli rozmawiać na temat "tych" spraw.
Wcześniej umówiliśmy się z naszymi nowymi przyjaciółmi na wyprawę na zachód słońca na pobliskie wzgórze. Po drodze załatwiliśmy sobie na jutro wyprawę do Panna National Park. Upalny, intensywnie spędzony dzień dał mi się we znaki, z trudem wspięłam się na szczyt, ale rzeczywiście było warto. Powrót z wycieczki był koszmarny, bo przedziurawiliśmy dętki w obu rowerach i musieliśmy je prowadzić. Po oddaniu musieliśmy za szkody dopłacić 50 rupii. Zaprosiliśmy znajomych na kolację do włoskiej restauracji Mediterraneo, nie zdając
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
sobie sprawy, że to jedna z droższych w mieście. Po długich namowach znajomi zgodzili się zamówić jedno spaghetti na spółkę. My też zjedliśmy makarony i Ziemek odprowadził mnie do hotelu, gdzie wypiliśmy kolejne zamówione pyszne lassi z mango i ja padłam ze zmęczenia. Ziemek poszedł na wychwalane przez poznanych hindusów wino kwiatowe, które okazało się bimbrem i zabawił chyba do północy. Wymieniliśmy się adresami e-mailowymi i zamierzamy podtrzymać kontakt.
Czwartek, 18.05.2006
Dzisiaj pobudka była wyjątkowo wczesna – o 4 rano, gdyż wybraliśmy się jeepem z umówionym wczoraj przewodnikiem do Panna National Park. Jedynie tak wcześnie jest szansa zobaczyć różne zwierzęta. I widzieliśmy ich sporo – dzikie pawie, sambary (duże jelenie, które w ogóle się nie bały), dziki, langury. Niestety znowu nie mieliśmy szczęścia zobaczyć tygrysa, chociaż dzień wcześniej jakiś się tu podobno kręcił. Podczas przejażdżki motorówką po pięknej i wreszcie czystej rzece Ken widzieliśmy z dość bliska dzikie, około
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
dwumetrowe krokodyle.
Po powrocie z wycieczki zjedliśmy śniadanie w restauracji Paradise (pyszne naleśniki z mango!) i zdrzemnęliśmy się kilka godzin w hotelu. Zrobiliśmy zakupy u wyjątkowo natrętnych tu sklepikarzy (wszyscy mówili, że nie mają klientów, bo jest poza sezonem, zakupiliśmy kilka figurek). Pojechaliśmy autorikszą na dworzec autobusowy, gdzie spotkaliśmy znajomego polującego na kolejnych turystów. O 15.45 wyruszyliśmy autobusem do Jhansi. Podróż była znowu koszmarna, trwała chyba 5,5 godziny (znów z godzinną przerwą na naprawę). Z Jhansi pojechaliśmy autorikszą do Orchhy. Kolacja i nocleg w hotelu Shri Mahant Guest House (przesadnie dobra opinia w Pascalu).
Piątek, 19.05.2006
Wyspaliśmy się prawie do 10, spakowaliśmy i zostawiliśmy bagaż w hotelu. Zjedliśmy śniadanie w restauracji Milano (naleśnik z bananem i czekoladą, kanapka, frytki, sałatka, kawa, przesłodzone lassi, przesłodzony sok wieloowocowy, ale ogólnie wszystko dość dobre). Potem zwiedzaliśmy liczne pałace maharadżów i urządzone w nich świątynie. Budowle są bardzo ciekawe, ale zniszczone. Ma to jednak swój urok – zwłaszcza podczas i po burzy z ulewą, która przerwała doskwierający upał, pałace z krążącymi nad nimi sępami robiły mroczne wrażenie.
Pojechaliśmy autorikszą do Jhansi, skąd mieliśmy pociąg do Agry o 18.05. Pociąg okazał się luksusowy – z fotelami i klimatyzacją, przysługiwała woda, sok z mango, ciasteczka i zupa pomidorowa z paluszkami. Po około 2 godzinach byliśmy w Agrze i pojechaliśmy autorikszą do hotelu Kamal (bardzo przyjemnego, chociaż pokój bez okna). Umówiliśmy się z rikszarzem na jutro na 11 do Czerwonego Fortu, wcześniej mamy zwiedzić Taj Mahal. Rikszarz oczywiście usilnie namawiał nas na objazd za 350 rupii, jednak na razie na nic poza Czerwonym Fortem się nie zdecydowaliśmy. Zjedliśmy kolację w naprawdę ładnej hotelowej restauracji (kanapki i szpinak z serem). Baliśmy się innych knajp ze względu na zdarzające się tu kilka lat temu zatruwanie żywności, które jak ostrzegają w przewodnikach, może się znowu powtórzyć.
Sobota, 20.05.2006
O godzinie 7 poszliśmy zwiedzać Taj Mahal (najbliższa brama południowa była zamknięta, otwierają ją dopiero o 8, inne są otwarte od 6). Mimo wczesnej pory już było dużo zwiedzających. Taj Mahal to rzeczywiście jedna z najpiękniejszych budowli, jakie w życiu widziałam, zwłaszcza inkrustacje z kamieni wewnątrz grobowca są niewyobrażalnie piękne (w środku nie można fotografować, czym hindusi oczywiście się nie przejmują). Zabytek wart jest ceny biletu 750 rupii (hindusi płacą 20 rupii). Po zwiedzaniu zjedliśmy śniadanie w hotelu i pojechaliśmy z umówionym rikszarzem do Fortu Agra (zwanego również, jak fort w Delhi, Czerwonym). Rikszarz był przezabawny – powiedział, że od razu po naszych oczach poznał, że codziennie palimy haszysz i oczywiście może nam go załatwić. Po raz kolejny ulegliśmy i zgodziliśmy się na dalszy objazd za 275 rupii (łącznie z wieczornym odwiezieniem na dworzec).
Szendzielorz
fot. Katarzyna Eksner
Stwierdziliśmy, że ceny w Agrze, w porównaniu z innymi miejscami w Indiach, są po prostu szalone. Po zwiedzaniu fortu, który wypadł blado w porównaniu z Taj Mahalem, pojechaliśmy do Baby Taj (małego Taj Mahalu, będącego pierwowzorem dużego, dość ładny). Potem zgodziliśmy się na jazdę do sklepu z dywanami, sari i marmurami (wszędzie rikszarz zbiera punkty). Nie daliśmy się namówić tylko na dywan (zamówiliśmy Sari i kupiliśmy małe inkrustowane marmurowe puzderko). Po kolacji w hotelu pojechaliśmy na dworzec, odbierając po drodze sari (bluzeczka w domu okazała się za mała, mimo, że mierzyło mnie trzech hindusów). Po interesującej obserwacji szczurów grasujących na dworcu wsiedliśmy znowu do luksusowego pociągu (tego samego, co wczoraj). Tym razem dostaliśmy pełną kolację (standard dla całych Indii – ryż, ciapati, dhal, jakieś duszone warzywa z kawałkami sera, marynata, zsiadłe mleko w doniczce). Wszystko było smakowite i świeże, chociaż ogólnie nie przepadamy za kuchnią indyjską.
Przyjechaliśmy do Delhi po 23 bardzo śpiący i zmęczeni i od razu dopadł nas rikszarz i namówił, żeby w biurze rezerwacji zamówić hotel. Nie przeczytaliśmy w porę w przewodniku przestrogi i mimo prawie 4-tygodniowego doświadczenia daliśmy się nabrać. Myśleliśmy, że to biuro rządowe, potem okazało się, że nic podobnego. Facet dzwonił rzekomo do wszystkich wskazanych przez nas hoteli i okazywało się, że nie ma miejsc. W końcu doradził nam hotel za 400 rupii za noc, a my zrezygnowani się zgodziliśmy. Dopiero potem zrozumieliśmy, że nas oszukał - Ziemek sprawdził, że oczywiście w jednym z hoteli, do którego facet niby dzwonił, były miejsca. Nasz hotel Ashoka Continental był pseudoluksusowy, ale brudny i trzeba było jeszcze dopłacić 10% podatku.
Niedziela, 21.05.2006
Zjedliśmy śniadanie u Shivy mówiącego po polsku (Sam’s Cafe przy Main Bazaar). Zwiedziliśmy Czerwony Fort (nic nadzwyczajnego), gdzie zakupiliśmy drewniane figurki za pół ceny u pracownika polskiej ambasady (zniżka dla Polaków). Potem spacerowaliśmy po Starym Delhi, odwiedziliśmy największy indyjski meczet Jama Masjid (Ziemek wszedł na minaret), świątynię sikhijską i dżinijską (łącznie ze szpitalem dla ptaków), spacerowaliśmy po Chandhi Chowk. Zjedliśmy kolację w Mc Donaldzie (byliśmy ciekawi, co tu serwują – okazało się, że są burgery wegetariańskie, z ryby i z kurczaka).
Poniedziałek, 22.05.2006
Znowu poszliśmy na śniadanie do Shivy, a potem na zakupy na Main Bazaar (stroje dla mnie i dla mamy, bransoletki). W zakupach ograniczała nas głównie wielkość bagażu, bo było tu co kupować. Wróciliśmy do hotelu i po wymeldowaniu i zostawieniu plecaka w recepcji pojechaliśmy zwiedzać Nowe Delhi. Obejrzeliśmy Connaught Place, gdzie odmówiliśmy natrętnemu czyścicielowi uszu i skierowaliśmy się w stronę parlamentu, budynków rządowych i bramy Indii. Przy bramie Indii dałam się namówić na hennę na ręku za 50 rupii, ale efekt był żałosny (kolor pomarańczowy, bardzo niewyraźne zamazane wzory). Wcześniej minęliśmy kilka demonstracji, chyba był to czas kampanii wyborczej. Wróciliśmy do Dworca New Delhi pięknym nowym metrem i poszliśmy znowu do Shivy na sałatkę owocową. Po drodze kupiliśmy przyprawy (korę cynamonowca i kardamon, potem jeszcze szafran za ostatnie rupie do wydania). Odwiedziliśmy jeszcze misję Ramakryszny. Na 21 byliśmy umówieni z rikszarzem na odwiezienie na lotnisko (w końcu po pewnych perturbacjach jechaliśmy z jego synem).
Delhi i Agra zrobiły najlepsze wrażenie z wszystkich miast (zwłaszcza Delhi jest normalnym, cywilizowanym miastem), natomiast Bombaj najgorsze (najwięcej slamsów i biedy).
Opisana przeze mnie wyprawa należała do najbardziej egzotycznych, jakie do tej pory odbyliśmy. Przed wyjazdem mieliśmy zatem pewne obawy, jednak na miejscu wszystko okazało się znacznie prostsze, niż to sobie wyobrażaliśmy. Przez prawie cztery tygodnie przebywaliśmy w zupełnie innym świecie, jakże dalecy od naszych błahych, "domowych" problemów. Taka wyprawa zmienia już chyba na zawsze spojrzenie człowieka na świat i własne życie, pozwala bardziej docenić to, co się posiada. Uczy też tolerancji i zrozumienia dla "innych", którzy przy bliższym poznaniu okazują się takimi samymi ludźmi jak my. Zwłaszcza dlatego chętnie wysłałabym znaczną część naszego społeczeństwa na taką lub podobną wyprawę. Wszystkich zatem serdecznie zachęcamy do odwiedzenia Indii i życzymy udanych wojaży!
Zestawienie kosztów podróży w Rp
(chyba, że zaznaczono inaczej, 1 $ » 44 Rp, ceny przejazdów, noclegów i wejść dla dwóch osób):
28.04.200
|
|
taxi z lotniska do centrum Bombaju pre-paid
|
380 |
taxi – kilkugodzinny objazd Bombaju
|
1350
|
nocleg w hotelu Al Najaf, 17/21 Tantanpura St.
|
700
|
pociąg Bombaj – Jalgaon (sleeper)
|
380
|
pociąg Bhusaval – Kalkuta (sleeper)
|
910
|
obiad: 2 x masala + cola
|
130
|
2 x 1l wody
|
20 |
6 bananów
|
10
|
bułka
|
1 |
suma
|
3881
|
29.04.2006
|
|
śniadanie: 2 x masala dosa + 2 x maaza + cola
|
80
|
taxi z hotelu na dworzec
|
100
|
woda 1l
|
12 |
statek na wyspę Elephantę i z powrotem
|
240
|
bilety na teren jaskiń
|
10
|
bilety do jaskiń
|
500
|
maaza
|
30
|
woda 1l
|
15
|
datek na mleko
|
150
|
łapówka dla strażników parku obok Bramy Indii
|
40
|
kokos
|
15
|
2 x toaleta obok plaży
|
4
|
woda 2 x 1l
|
24
|
obiad: pilaw + 4 x maaza
|
90
|
taxi
|
50
|
suma
|
1360
|
30.04.2006
|
|
woda 1l
|
12
|
autoriksza z dworca kolejowego na autobusowy w Jalgaonie
|
20
|
autobus z Jalgaonu do Fardapuru
|
75
|
autoriksza – poszukiwanie hotelu w Fardapurze
|
10
|
nocleg w hotelu Padmpani Park, Jalgaon-Aurangabad Highway Road
|
300
|
autoriksza do jaskiń w Ajancie i z powrotem
|
80
|
wstęp na teren jaskiń
|
10
|
autobus z klimatyzacją do jaskiń
|
20
|
autobus bez klimatyzacji z jaskiń
|
12
|
śniadanie: veg pulao + 2 x maaza
|
80
|
woda 2l
|
20
|
wstęp do jaskiń
|
10 $
|
kamienie
|
150
|
naszyjnik
|
200
|
woda 1l
|
12
|
smażone „racuchy”
|
10
|
2 x maaza
|
26
|
kolacja: ciapati + ziemniaki + jakieś warzywa + 2 x cola
|
75
|
suma
|
1112 + 10 $
|
01.05.2006
|
|
woda 2 x 2l
|
24
|
autobus z Fardapuru do Bhusavalu
|
80
|
dużo bananów!
|
30
|
kule smażone w oleju
|
6
|
2 x 2l wody, 2 x opakowanie bułek
|
54
|
woda 2l
|
19
|
woda 2 x 1l
|
20
|
2 x maaza
|
20
|
2 x herbata
|
8
|
2 x kawa
|
10
|
bakszysz dla transwestyty
|
10
|
kokos
|
7
|
suma
|
288
|
02.05.2006
|
|
taxi pre-paid z dworca Howrah w Kalkucie na Sudder St.
|
55
|
napój mango
|
16
|
nocleg w hotelu Maria, 5/1 Sudder St.
|
250
|
riksza ludzka do centrum
|
60
|
sok ananasowy w kartonie
|
65
|
3 x veg roll
|
18
|
cola + maaza
|
16
|
4 x bransoletka
|
75
|
mango
|
28
|
nagranie zdjęć na CD
|
60
|
internet 1h
|
30
|
suma
|
673
|
03.05.2006
|
|
śniadanie w Zurich Restaurant: 2 x kawa + 4 x sok + 2 x tosty + 2 x naleśnik
|
180
|
ofiara dla Kali
|
150
|
rezerwacja hotelu w Sunderbans
|
390
|
pociąg do New Jalpaiguri
|
490
|
banany + liczi
|
70
|
woda 2l
|
19
|
woda 1l
|
12
|
taxi
|
50
|
wejście do parku
|
10
|
szewc
|
20
|
sok z pomarańczy
|
15
|
sok z trzciny cukrowej
|
7
|
tłuste ciasto
|
30
|
6 x bilet na metro
|
24
|
suma
|
1467
|
04.05.2006
|
|
taxi z hotelu na dworzec autobusowy Babughat
|
50
|
woda 2l
|
25
|
autobus 1 (do Sonakhali)
|
54
|
autobus 2 (do Sonakhali)
|
24
|
motoriksza do Gadkhali
|
100
|
przeprawa przez rzekę do Gosaby
|
2
|
riksza rowerowa do Pakhirali
|
50
|
łódź do Sajnekhali
|
20
|
naleśniki
|
12
|
pozwolenia
|
190
|
suma
|
527
|
05.05.2006
|
|
wyprawa łodzią po Sunderbans National Park
|
1300
|
przewodnik
|
200
|
obiad na łodzi
|
150
|
suma
|
1650
|
06.05.2006
|
|
opłata za noclegi + lunch pierwszego dnia + wiele litrów wody
|
1095
|
łódka do Pakhirali
|
10
|
riksza rowerowa do Gosaby
|
50
|
woda 2l
|
20
|
łódka do Sonakhali
|
20
|
autobus do Kalkuty
|
74
|
posiłek w Zurich Restaurant: 2 x herbata + cola + tost
|
50
|
woda + czekolada
|
26
|
taxi z hotelu na dworzec Howrah
|
100
|
kokos
|
10
|
suma
|
1455
|
07.05.2006
|
|
rezerwacja biletów z New Jalpaiguri do Mugal Sarai (klasa 3A)
|
1540
|
autoriksza z New Jalpaiguri do Siliguri
|
75
|
jeep z Siliguri do Darjeeling
|
240
|
woda 1l
|
10
|
2 x herbata
|
8
|
2 x maaza + 4 x momo z mięsem
|
60
|
krople do oczu
|
17
|
czekolada
|
25
|
mydło
|
20
|
chipsy
|
5
|
cola + woda
|
20
|
2 x nocleg w hotelu Dil, 12/A Rock Ville Road
|
660
|
pieczona kukurydza
|
5
|
suma
|
2685
|
08.05.2006
|
|
4 x nocleg w hotelu Dil
|
1320
|
fanta 1,5l
|
40
|
woda 1l
|
14
|
obiad: talerz mięs pieczonych + danie chińskie + 2 x herbata
|
250
|
buddyjski młynek modlitewny
|
270
|
bakszysz w świątyni na Wzgórzu Obserwacyjnym
|
20
|
2 x herbata + ciastka
|
30
|
suma
|
1944
|
09.05.2006
|
|
jeep z Darjeeling do Rangpo
|
240
|
2 x herbata
|
6
|
banany
|
10
|
jeep z Rangpo do Gangtoka
|
135
|
nocleg w hotelu Grand
|
350
|
jeep do Rumteku
|
60
|
taxi z Rumteku do Gangtoka
|
100
|
wstęp do klasztoru
|
10 + 20
|
obiad: 2 x veg momo + kawa + herbata
|
50
|
ciastka
|
27
|
herbata w knajpie
|
50
|
maaza + 2 x chipsy
|
45
|
6 x kartki
|
60
|
suma
|
1163
|
10.05.2006
|
|
śniadanie: veg roll + placki + 2 x kawa
|
50
|
wstęp do Instytutu Tybetologicznego
|
10
|
wstęp do Centrum Wystawniczego Ochidei
|
10
|
7up
|
40
|
czekolada
|
30
|
jeep z Gangtoka do Darjeeling
|
240
|
suma
|
380
|
11.05.2006
|
|
woda 2l
|
20
|
oprowadzanie po plantacji herbaty
|
50
|
2 x 100g herbaty
|
460
|
jeep na Tiger Hill
|
280
|
wstęp na Tiger Hill
|
20 (10 za samochód + po 5 od osoby)
|
2 x chipsy
|
20
|
4 x znaczki do Polski
|
32
|
obiad: pizza + sałatka grecka w Le Casse Croute, 8, Chowrasta Road
|
160 (110 za pizzę i 50 za sałatkę)
|
internet 0,5h
|
15
|
dzbanek herbaty
|
45
|
100g zielonej herbaty
|
150
|
pieczona kukurydza
|
5
|
suma
|
1257
|
12.05.2006
|
|
śniadanie w Le Casse Croute: 2 x jaja na bekonie + tosty + 2 x capuccino + herbata + naleśniki z czekoladą
|
260
|
przedpłata za jeep do Siliguri
|
164
|
2 x CD
|
310
|
bilety do zoo i HMI
|
200
|
cola
|
20
|
obiad: spaghetti
|
50
|
obiad cd: cheese mushroom dosa
|
45
|
obiad cd: zupa jarzynowa kukurydziana
|
30
|
obiad cd: frytki
|
25
|
ciastka
|
50
|
dzbanek herbaty
|
45
|
internet (niecała h)
|
49
|
suma
|
1248
|
13.05.2006
|
|
dopłata do jeepa do Siliguri
|
75
|
autoriksza z Siliguri do New Jalpaiguri
|
90
|
2 x kawa + 2 x chipsy
|
32
|
chipsy
|
15
|
banany
|
12
|
woda 2l
|
20
|
suma
|
244
|
14.05.2006
|
|
autoriksza z Mugal Sarai do Varanasi
|
100
|
riksza rowerowa z hotelu na dworzec i z dworca do restauracji
|
30 + 40
|
śniadanie w Kamesh: mrożona kawa + dzbanek kawy + kanapki wegetariańskie + kanapki z serem + sok pomarańczowy + sok z ananasów + naleśnik z bananem i czekoladą + omlet warzywny
|
260
|
internet 1h
|
30
|
riksza rowerowa na dworzec i z dworca do ghatów
|
30 + 40
|
woda 1l + napój limca
|
30
|
fanta
|
20
|
woda 1l + napój limca
|
30
|
świeczki
|
40
|
datek dla babci na drewno
|
80
|
wstęp do świątyni nepalskiej
|
20
|
łódź do oglądania uroczystości
|
50
|
datek dla chłopców
|
10
|
riksza rowerowa do hotelu
|
35
|
suma
|
845
|
15.05.2006
|
|
riksza rowerowa z hotelu do ghatów
|
40
|
godzinny rejs łódką wzdłuż ghatów
|
370
|
riksza rowerowa na dworzec
|
60
|
bilety z Varanasi do Satny (klasa 2A), z Jhansi do Agry (klasa CC) i z Agry do Delhi (klasa CC)
|
2790
|
riksza rowerowa do restauracji
|
50
|
śniadanie w Eats&Bites: ryż z warzywami + vegburger + 2 x kawa + 2 x sok pomarańczowy
|
200
|
riksza rowerowa do uniwersytetu
|
60
|
riksza rowerowa z uniwersytetu na stare miasto
|
50
|
obiad w Shree Cafe: 2x limca + 2 x naleśniki
|
70
|
riksza rowerowa do hotelu
|
40
|
szal jedwabny
|
800
|
spodnie
|
160
|
kolacja w Shree Cafe: pizza + makaron z warzywami i grzybami + herbata + mięta + lassi
|
110
|
2,5 noclegów w hotelu Sun Rise, B.16/14, Pandey Haveli
|
500
|
autoriksza na stację
|
100
|
maaza 1,2l
|
42
|
woda 2 x 1l
|
24
|
limonki
|
20
|
golenie + masaż twarzy
|
20 + 50
|
woda 3 x 1l
|
36
|
suma
|
5592
|
16.05.2006
|
|
sok z mango
|
38
|
banany
|
20
|
autoriksza z dworca kolejowego w Satnie na dworzec autobusowy
|
20
|
herbatniki
|
15
|
autobus z Satny do Khajuraho
|
130
|
riksza rowerowa do hotelu Lakeside
|
10
|
2 noclegi w hotelu Lakeside, opposite Shivsagar Lake
|
200
|
kolacja: ryż + dhal + ciapati + warzywa + surówka
|
120
|
suma
|
553
|
17.05.2006
|
|
woda 2 x 1l + napój 2 x
|
50
|
spódnica
|
125
|
2 x herbata
|
10
|
2 x mango lassi
|
80
|
2 x mango lassi + woda
|
100
|
wstęp do świątyń zachodnich
|
500
|
przewodnik
|
200
|
2 x limca + 2 x woda 1l
|
50
|
wypożyczenie 2 rowerów
|
40
|
naprawa 2 dętek
|
30
|
obiad w restauracji Mediterraneo: 3 x spaghetti + 4 x napój + sałatka
|
450
|
wino kwiatowe
|
150
|
kokos
|
10
|
suma
|
1795
|
18.05.2006
|
|
woda 2 x 1l
|
24
|
jeep do Panna National Park
|
900
|
wstęp do Panna National Park
|
1290
|
przewodnik
|
40
|
łódź
|
300
|
2 x kawa + herbata
|
20
|
przedłużenie pobytu w hotelu do wieczora
|
100
|
figurki
|
370 + 220 + 350
|
woda 1l
|
12
|
autobus z Khajuraho do Jhansi
|
200
|
autoriksza z Jhansi do Orchhy
|
150
|
2 x chipsy + woda 1l
|
22
|
kolacja w hotelu: 2 x limca + 2 x frytki + 2 x tosty
|
100
|
nocleg w hotelu Shri Mahant Guest House w Orchhy, Main Market
|
250
|
suma
|
4348
|
19.05.2005
|
|
śniadanie w Milano: naleśnik z bananem i czekoladą + 2 x kanapki + frytki + surówka
|
170
|
przewodnik po pałacu
|
150
|
bilety do pałacu
|
80
|
2 x limca
|
45
|
sok ananasowy + woda 1l
|
35
|
autoriksza do Jhansi
|
150
|
woda 1l
|
12
|
figurka
|
150
|
kolacja w hotelu Kamal: tosty + szpinak z serem + sałatka + dzbanek herbaty
|
115
|
suma
|
907
|
20.05.2006
|
|
nocleg w hotelu Kamal w Agrze, Taj South Gate
|
250
|
autoriksza na cały dzień
|
300
|
obiad w hotelu Kamal: 2 x naleśniki z bananami + imbryk herbaty
|
80
|
przechowanie bagażu w hotelu
|
20
|
wstęp do Taj Mahal
|
1000 + 10 $
|
woda 2l
|
27
|
wstęp do Fortu Agra
|
10 $
|
wstęp do Baby Taj
|
200
|
jedwabne sari
|
1250
|
marmurowa szkatułka z inkrustacją
|
150
|
woda 1l
|
12
|
2 noclegi w hotelu Ashoka Continental w Delhi, 8370, Arakashan Road Pahar Ganj
|
800
|
suma
|
4089 + 20 $
|
21.05.2006
|
|
riksza rowerowa z hotelu Ashoka Continental na Main Bazaar
|
30
|
śniadanie w Sam’s Cafe: zestaw francuski + omlet hiszpański + 2 x kawa
|
200
|
woda 2 x 1l + mirinda
|
40
|
kadzidła
|
80
|
riksza rowerowa z Main Bazaar do Red Fortu
|
40
|
wstęp do Red Fortu
|
2 $
|
riksza rowerowa z Red Fortu do Old Delhi
|
35
|
3 x drewniane figurki
|
400
|
wniesienie aparatu do meczetu Jama Masjid
|
150
|
wejście na minaret
|
20
|
riksza rowerowa z Jama Masjid w pobliże Red Fort
|
20
|
datek na ptaki w dżinijskim szpitalu
|
50
|
obiad w Mc Donaldzie: Maharaja Chicken Mac + Paneer Sasa + kawa + lody z polewą mango
|
153
|
riksza rowerowa do hotelu
|
50
|
woda 1l
|
10
|
suma
|
1278 + 2 $
|
22.05.2006
|
|
riksza rowerowa z hotelu na Main Bazaar
|
35
|
śniadanie w Sam’s Cafe: kawa + herbata + naleśnik bananowo-czekoladowy +omlet + bułka
|
169
|
dopłata w hotelu (10% podatku)
|
80
|
woda 1l
|
12
|
autoriksza z hotelu na Connaught Place
|
40
|
fanta
|
20
|
woda 1l
|
12
|
tatuaż z henny
|
50
|
2 x komplet tunika + spodnie
|
500
|
3 x bransoletka + naszyjnik z kości wielbłąda
|
260
|
kropki bindi
|
10
|
4 bilety na metro
|
16
|
maaza
|
22
|
przyprawy: kora cynamonowca 100g + kardamon 100g
|
65
|
deser w Sam’s Cafe: 2 x sałatka owocowa + limca + woda + sok ananasowy
|
160
|
szafran 2g
|
100
|
autoriksza na lotnisko
|
200
|
suma
|
1751
|
Całkowity koszt podróży: dwa bilety w obie strony (Warszawa – Moskwa – Bombaj, Delhi – Moskwa – Warszawa) liniami Aerofłot (bardzo godne polecenia) około 3800 zł
Wydatki na miejscu: 42492 Rp + 32 $ (razem ~ 1000 $)
trasa: Bombaj - Jalgaon - Fardapur - Bhusaval - Kalkuta - Sunderbans National Park - Kalkuta - Darjeeling - Gangtok - Darjeeling - Varanasi - Khajuraho - Orcha - Agra - Delh
Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!