lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Bangkok  
Leżący Budda - Świątynia Wat PhoBangkok, Tajlandiafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

At least 60 killed in Afghanistan flash flooding

Why Modi's party is not fighting elections in Kashmir

Modi's divisive campaign rhetoric raises questions

Domestic tourism soars in China but foreigners stay away

Former Fiji PM Frank Bainimarama jailed for a year

Rat remains found in bread sparks Japan recall and refunds

The post-Brexit hard sell for British food in Asia

Modi's $400bn welfare bet to win Indian elections

I want to change sexist Bollywood, says film-maker

'Keep your phone on 24 hours a day': Chinese PR boss apologises after backlash

US says Israel may have breached international law using American weapons

UN assembly urges Palestine membership after vote

Netanyahu vows Hamas Rafah defeat despite US arms threat

Israeli operation leaves Rafah's hospitals overwhelmed

How we found Europe’s most wanted migrant-smuggler

UN says 80,000 have fled Rafah as strikes intensify

Israel heads to Eurovision final, despite protests

Watch: Israel's Eden Golan responds as Eurovision protests rage

Saudi forces 'permitted to kill' for new eco-city

US bomb delay is biggest warning yet for Israel

Miasta Azji

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Tajlandia
     kursy walut
     THB
     PLN
     USD
     EUR
  •  Tajlandia
     wiza i ambasada
    Tajlandia
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizanie
    Do 30 dni pobytu bez konieczności ubiegania się o wizę
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    87 PLN normalnie - 7 dni roboczych
    147 PLN ekspresowo - 2-3 dni robocze sprawdź szczegóły

Komunikaty z Bangkoku (2005)

poniedziałek, 11 lip 2005
  • dotyczy:  

Zapraszam wszystkich do lektury listów z Tajlandii, które w miarę regularnie powinny pojawiać się na portalu transAzja. Nazywam się Piotr Jagodziński i wraz z żoną, Agnieszką, od pół roku mieszkamy w Tajlandii, a ściślej rzecz biorąc w jej stolicy, czyli w szalonym, nieobliczalnym, magnetycznym, inspirującym, nigdy nie  zasypiającym, ale również hałaśliwym, zatłoczonym i zanieczyszczonym Bangkoku. Spędzimy w Tajlandii jeszcze kolejne sześć miesięcy i do tego czasu postaramy się dzielić z Wami wrażeniami z tego, co widzimy przez okno i o czym czytamy w gazetach, a także w miarę naszych skromnych możliwości dostarczyć Wam jak największej ilości informacji na temat Bangkoku i całej Tajlandii.

Możecie także spodziewać się relacji z podróży do innych krajów z regionu Azji pd. – wsch., ponieważ zwiedzenie było naszym głównym powodem tymczasowego osiedlenia się w Tajlandii, i każdą nadarzającą się przerwę w pracy wykorzystujemy na podróże w głąb tego kraju lub podróże zagraniczne. Do tej pory udało nam się odwiedzić Kambodżę, Malezję i Singapur, zaś w planach mamy Makau i Hong Kong, Laos i Wietnam, i być może powrót do Malezji, na Borneo. Jeśli chodzi o samą Tajlandię byliśmy już w Kanchanaburi, Sukhotaj, Sri Satchanalai, Phitsanulok, Ayutthaya oraz na Ko Samet. Przed nami jeszcze wiele miejsc do obejrzenia w tym kraju niekończących się atrakcji turystycznych, dlatego wymienię tylko Chiang Mai i Ko Samui.

W najbliższym czasie wybieramy się do wspomnianych Makau i Hong Kongu, zaś w Bangkoku zajrzymy do rzadko odwiedzanego przez turystów Muzeum Medycyny Sądowej. O wszystkich obejrzanych przez nas miejscach postaram się informować Was na bieżąco. Z pewnością też wrócę do niektórych najciekawszych wydarzeń z przeszłości, ponieważ działo się do tej pory naprawdę bardzo dużo. 

Być może niektórych z Was zainteresują moje doświadczenia z Vipassaną, czyli jedną z najstarszych indyjskich technik medytacyjnych, powszechnie praktykowaną w Tajlandii. Dzisiaj na ten temat wiem jeszcze niewiele, ponieważ moja wiedza jest tylko teoretyczna, lecz niedługo przejdę dziesięciodniowe odosobnienie w Wat Mahathat, w ciągu którego będę praktykował tę technikę medytacji dziewięć godzin dziennie. 

Co więcej? Tytułem wstępu chyba wystarczy. Zapraszam na początek na historyjkę, którą zapisałem już nieco wcześniej w swoim dzienniku, a która mam nadzieję przybliży wam nieco klimat, jaki panuje w Bangkoku (na następnej stronie). 

Tuk-tukiem po Bangkoku

Okrążałem Pomnik Demokracji, gdy zaczepił mnie kierowca tuk-tuka. Rozmowa z kierowcą tuk-tuka wygląda zawsze tak samo i zaczyna się od pytania:

- Where you going?

   Można nic nie odpowiedzieć lub przecząco kiwnąć głową, i to są zdecydowanie najskuteczniejsze sposoby zerwania znajomości.

- Over  there! – machnąłem ręką w stronę rzeki.

   Szedłem lewą stroną Ratchadamnoen Klang, schowany w cieniu drzew, a on jechał wzdłuż chodnika najbliżej jak tylko mógł.

- Where you from?

   Tak, jakby go to rzeczywiście interesowało.

- Poland.

- Holland! Okey! Welcome to Tajland!

- Poland.

- Holland! I know... Where you going?

   Nic nie odpowiedziałem.

- Mogę cię zawieźć za 20 bahtów, gdzie tylko będziesz chciał.

- 20 bahtów? – powtórzyłem.

- 10 bahtów!!!

10 bahtów? Chyba wpadł mi do głowy pewien pomysł, chociaż wiedziałem, że za 10 bahtów nie ma kursów tuk-tukiem w Bangkoku, nawet gdyby to miało być pięćdziesiąt metrów. 

Zwolniłem kroku i podszedłem do jezdni, a on zatrzymał się i wyłączył silnik. Pomnik w całej okazałości czterech wysokich skrzydeł i cokołu pośrodku, w którym złożono pierwszy egzemplarz tajskiej konstytucji,  wznosił się za jego placami. 

Właściwie jechałem do Wat Mahathat zapytać o kursy medytacji, ale nic nie stało na przeszkodzie, żebym dotarł tam z pewnym opóźnieniem. Spotkałem już tyle osób, które dały się nabrać na kurs tuk-tukiem za śmieszną kwotę, a mnie ominęła ta przyjemność, bo zanim pierwszy raz trafiłem na takiego gościa, wiedziałem już o co chodzi. Taka propozycja oznacza, że kierowca tuk-tuka zamiast zawieźć cię w wybrane miejsce, zacznie kolejno wozić cię po sklepach, od których dostanie prowizję, jeśli zrobisz w nich zakupy. Zwykle odwiedzasz krawca, jubilera i agencję turystyczną.

  Zapytał mnie, ile czasu jestem w Bangkoku.

- Kilka dni.

   Czy mi się podoba?

- Tak. Bangkok to wielkie, żywe miasto.

   Czy w moim mieście jest też taki ruch i zanieczyszczenie?

   Chwilę pomyślałem:

- Nie, u nas więcej ludzi korzysta z rowerów niż z samochodów.

- Tak, jak w Chinach - powiedział.

- Jak w Chinach - powtórzyłem.

   Zapytał, czy podróżuję sam.

- Z żoną, która została w hotelu.

   Gdzie później jadę?

- Hmm.... do Chiang Mai.

   Powiedział, że świetny wybór, że Chiang Mai to dobre miejsce.

- Musisz już dzisiaj zrobić rezerwację hotelu w Cziang Mai - stwierdził - Dużo turystów przyjechało i wszyscy jadą do Cziang Mai.

- Naprawdę?

- Tak, wszyscy jadą z Bangkoku do Chiang Mai! To jest bardzo popularne miejsce!

   Powiedziałem, że mimo wszystko pewnie znajdę jakiś nocleg, ponieważ tam jest dużo hoteli, których adresy mam w swoim przewodniku.

- Wszyscy mają ten sam przewodnik. Jak pojedziesz, to się przekonasz. Pójdziesz do jednego hotelu, a tam full! Pójdziesz do drugiego, tam też full! Będziesz musiał dużo chodzić.

   Odparłem:

- Do Bangkoku przyjechałem również bez rezerwacji  i od razu znalazłem miejsce w guesthousie.

- Bangkok to duże miasto, Chiang Mai to nie tak duże miasto, jak Bangkok. Pójdziesz do jednego hotelu, a tam full, pójdziesz do drugiego, tam też full! Możesz mi wierzyć, będziesz musiał dużo chodzić!  – powtórzył  znowu to samo.

   W końcu wróciliśmy do głównego tematu, czyli gdzie mógłbym pojechać za 10 bahtów. Jego propozycja brzmiała już inaczej i chyba była bardziej szczera.

- Najpierw zabiorę cię do centrum informacyjnego TAT, do Dużego Buddy, do centrum z tajskimi produktami a później odwiozę cię do hotelu na Khao San. Co ty na to?

   W trakcie tych kilku minut rozmowy zdążyłem go już trochę polubić, więc również nie chciałem go zupełnie oszukiwać.

- Nie zamierzam nic kupować – przyznałem się – Nie mam pieniędzy. Wszystko, co mam, muszę mieć na pociągi i noclegi, nie na souveniry.

- Nie szkodzi. Możesz tylko oglądać i udawać, że chcesz kupić, a oni dadzą mi coś takiego – wyjął z kieszeni portfel, w którym w przegrodzie z okienkiem trzymał kupon na paliwo ze stacji Esso – Okay? 

   Pomyślałem, że jakieś przeznaczenie uparcie ściąga mnie z drogi, która prowadzi do Wat Mahathat. Najpierw jeden autobus przewiózł mnie za daleko, potem drugi skręcił gdzie nie powinien, a teraz ten gość i jego propozycja. Którego dużego Buddę miał na myśli? Z Wat Po czy z Wat Indrawihan?

   Zgodziłem się, więc zapalił silnik, a ja usiadłem z tyłu na kanapie.

To miasto mogłoby wyglądać zawsze tak, jak dzisiaj w południe, kiedy jechaliśmy prawie pustymi, cichymi ulicami. Cieplej niż jeszcze dwa tygodnie temu, ale jeszcze nie tak gorąco, żeby można było powiedzieć, że jest za gorąco. Pora chłodna chyba rzeczywiście nie potrwa w Bangkoku zbyt długo, tak jak wiele osób to zapowiadało, gdy się zaczynała, a my nie wierzyliśmy, bo w przewodnikach utrzymują, że w Tajlandii trwa do końca lutego. W Tajlandii tak, ale w Bangkoku chyba nie.

Szybko straciłem orientację którędy jechaliśmy. Zjechał z Ratchadamnoen Klang, na której między jezdniami stoją olbrzymie portrety z królem, w jakąś boczną ulicę i później już prawie nie rozpoznawałem niczego, co bym wcześniej widział. Ulice w Bangkoku są do siebie koszmarnie podobne. Dwu lub trzypiętrowe budynki ze sklepami na parterze ciągną się kilometrami. Tak wygląda całe miasto, każda dzielnica. 

Zatrzymał się przed agencją turystyczną, która na witrynie miała dużą naklejkę informującą, że działa na podstawie licencji TAT. Rozumiem. To niby ma być to biuro informacji turystycznej T.A.T.

Mój kierowca powiedział:

- Tu możesz dowiedzieć się wszystkiego na temat hoteli w Chiang Mai.

   Przez co miał na myśli: tu możesz zarezerwować hotel w Chiang Mai, a ja dostanę prowizję.

Wszedłem przez drzwi, które same otworzyły się przede mną. Uchylił je starszy mężczyzna, który przywitał mnie wewnątrz, wyciągając rękę. Miał bladą skórę na ponurej twarzy i jestem przekonany, że był z pochodzenia Chińczykiem oraz właścicielem agencji.

   Wskazał ręką na krzesło przy kontuarze, gdzie po drugiej stronie siedział sprzedawca, którego możemy nazywać konsultantem.

   Usiadłem i szybko kombinowałem, o co zapytać.

- Czy macie darmową mapę Bangkoku? – Przypomniałem sobie, że w prawdziwym biurze TAT - u można taką dostać.

   Tamten po drugiej stronie wyglądał na zbitego z tropu. Zaczął zaglądać gdzieś pod biurko, mamrocząc przy tym niezrozumiale pod nosem, w końcu powiedział:

- Niestety. Wszystkie nam się skończyły...

- No cóż... szkoda... Pech!

Właściwie mogłem już w tym momencie wyjść. Mapę za darmo chętnie bym przyjął, bo chociaż mam trzy różne w domu, to jednak każda kolejna może zawierać jakieś nowe informacje o mieście. Ale pomyślałem, że powinienem lepiej odegrać swoją rolę klienta, skoro związałem się umową z tym człowiekiem, który czekał na mnie na zewnątrz. O rezerwowaniu noclegu w Chiang Mai nie mogło być mowy, musiałbym pewnie coś od razu zapłacić, dlatego zapytałem:
- Czy organizujecie wycieczki do Kanchanaburi?

Jasne, że organizują. Położył przede mną katalog otwarty na stronie z propozycją trzydniowej wycieczki do Kanchanaburi. Było tam wszystko to, co powinno znaleźć się w wycieczce w tamten rejon. Zwiedzanie muzeów, przejażdżka na trasie kolei śmierci, wodospady, przejażdżka słoniami i bambusową tratwą.

- Jaka jest cena? – zapytałem.

- 4000 bahtów....

- Świetnie! – powiedziałem, usiłując zachować poker-face, chociaż zrobiło mi się ciut cieplej, mimo iż klimatyzacja chodziła na pełnych obrotach. – Świetnie! Czy mogę dostać kartkę papieru?

Mój konsultant chyba nie domyślił się, dlaczego proszę go o kartkę papieru, ponieważ podał mi wielką w formacie a4 i w dodatku z kartonu. Na tym mam sobie zapisać cenę wycieczki? I schować do portfela?

Zacząłem składać tę kartonową tablicę na mniejsze części, a potem wyrwałem sobie kawałek w kształcie wizytówki. Gdzieś za moimi plecami krążył ten Chińczyk i chyba od dłuższego czasu przysłuchiwał się mojej rozmowie z konsultantem. Ten zaś miał minę bardziej zmieszaną niż niezadowoloną, zresztą niezmiennie od samego początku wyglądał dosyć niewyraźnie.

Zacząłem zapisywać na mojej kartce po angielsku i wyraźnie, aby nie było wątpliwości o co chodzi, że właśnie zapisuję informacje o wycieczce i za chwilę stąd wyjdę, nic nie kupiwszy. Mogliby mnie zaskoczyć jeszcze pytaniem w rodzaju:

- To na kiedy zarezerwować panu wycieczkę? Albo: - Na ile osób chce pan wykupić wycieczkę? – a ja już nie chciałem tu dłużej lawirować, zrobiło mi się jeszcze cieplej, niż było, i chciałem jak najszybciej wyjść na zewnątrz, gdzie wcale nie było chłodniej. Dlatego spieszyłem się z zapisywaniem: - .... elephant..... rafting...... railway...... 4000 bahtów....

Kto kupuje wycieczki do Kanchanaburi za takie pieniądze? Spojrzałem w przeciwległy kąt, gdzie na krzesłach pod ścianą siedziało dwóch głośnych gości. Oni raczej nie, siedzieli wśród rozrzuconych plecaków i wyglądali bardziej na takich, którzy sami sobie organizują wycieczki. Grali w karty i ryczeli ze śmiechu, co mnie bawiło, a wyraźnie irytowało chodzącego starego Chińczyka.

Zapisałem niedbale kilka wyrazów z ceną na kartce i powiedziałem:

- Dziękuję za informację. Muszę porozmawiać jeszcze z żoną na ten temat, czy na pewno chce jechać do Kanchanaburi. Wspominała coś o Chiang Mai. Jeśli się zdecydujemy, jutro przyjedziemy kupić wycieczkę.

I wyszedłem. Wsiadłem do pustego tuk-tuka, w którym za chwilę pojawił się mój kierowca.

- Zarezerwowałeś nocleg w Chiang Mai? – zapytał.

- Nie. Ale być może kupię u nich wycieczkę do Kanchanaburi, bo być może zdecydujemy się pojechać do Kanchanaburi, zamiast do Chiang Mai. Od nich też dostajesz kupony na paliwo?

- Od nich bym dostał, jakbyś zarezerwował nocleg w Chiang Mai.

- Przykro mi, stary. Mówiłem, że dzisiaj nic nie kupuję.

Znowu powiedział, że będę musiał dużo chodzić w Chiang Mai i że będę żałował, że go nie słuchałem

- Teraz Duży Budda? – zapytałem.

Przytaknął, że tak i pojechaliśmy.

To był punkt w programie, na który liczyłem najbardziej, mając nadzieję, że zawiezie mnie do Wat Idravihan, w którym jeszcze nie byłem, a nie do Wat Po, który zwiedzałem już dwa razy. Kiedy więc zaparkował pod nieznaną mi świątynią, wiedziałem, że nie jestem pod Wat Po, ale też nie wiedziałem, czy jestem pod Wat Indravihan.

Powiedziałem:

- Wracam za 10 minut.

Na co on odrzekł z kurtuazją:

- Nie musisz się spieszyć, oglądaj spokojnie...

Ruszyłem przez świątynię, okrążając wiharn i wypatrując trzydziestodwumetrowego stojącego kolosa, ale go nie znalazłem. Nie było wątpliwości, że jestem nie w tej świątyni, w której powinienem być. Co więcej, w tej wszystko było pozamykane.

Zdenerwowałem się na niego, ponieważ taki trik wydawał mi się zbyt bezczelny i grubiański. Szedłem w stronę bramy, za którą on czekał, i zastanawiałem się, czy po prostu powiedzieć mu, co o tym myślę i nigdzie dalej nie pojechać, co by oznaczało, że nawet nie dostałby swojego kuponu, czy skręcić w drugą stronę i wyjść inną bramą, zostawiając go tam czekającego, co oznaczałoby dokładnie to samo. W tym momencie nie brałem pod uwagę tego, że mógłbym z nim jeszcze gdzieś pojechać.

Wtedy odezwał się do mnie dziwnie wyglądający gość, który siedział na schodach przed wicharnem.

- Dzisiaj zamknięte – powiedział – Są urodziny mnicha. Przyjdź jutro. Niezbyt wielu turystów odwiedza tę świątynię, przyjdź jutro.

Podszedłem do niego i zapytałem, jak nazywa się ta świątynia.

- Wat Bowonniwet.

Pokazałem mu mapę, a on zadziwiająco szybko odnalazł świątynie na mapie. Wielu z jego rodaków potrzebowałoby więcej czasu na to, żeby zorientować się, że trzymają ją do góry nogami. A ten zrobił to błyskawicznie i w dodatku mówił zbyt dobrze po angielsku. I ubrany był inaczej: niebieskie dżinsy, pantofle, biały t-shirt i czapka – basebolówka.

Wat Bowonniwet nie jest wcale taki nieznany i niedoceniany przez turystów, z tego co pamiętałem w tej świątyni swoje życie zakonne pędził obecny król Tajlandii, Bhumibol, podobnie jak wielu innych tajskich monarchów przed nim, a turyści zaglądają tam choćby dlatego, że jest blisko dzielnicy tanich hoteli.

Mój nowy przyjaciel szybko odkrył tajemnicę swojego wyglądu.

- Mieszkam teraz w Ameryce. Przyjechałem odwiedzić rodzinę. Jestem kucharzem. Jestem pół Tajem, pół Chińczykiem.

- W tajskiej restauracji czy chińskiej?

- W tajskiej.

- W jakim mieście?

- Los Angeles.

   Z jednego miasta aniołów do drugiego, pomyślałem. Ciekawe, gdzie mu się bardziej podoba.

- Lubisz Amerykę?

- Tylko pieniądze, które tam zarabiam.

- A ludzi?

- Ludzie... – tu zaczął pociągać znacząco nosem – Ludzie są zbyt zarozumiali. Wszyscy są najlepsi i najmądrzejsi.

Mówił dużo i szybko, popalając przy tym mentolowego marlboro przez czarną szklaną lufkę. Kiedy się głośno śmiał, rozpoznawałem w nim Taja, kiedy mówił o pieniądzach – Chińczyka.

- Czarni nas, żółtych, nie lubią, bo umiemy ciężko pracować. I zarabiać pieniądze. Ja na przykład nie jestem bogaty, ale mam pieniądze. Umiem oszczędzać i nie wydaję zbyt dużo. A oni odwrotnie.

   Wyjął z kieszeni jakiś rachunek i mi go podał.

- Zobacz – zaczął wyjaśniać – Kupiłem biżuterię w Bangkoku, którą sprzedam w Ameryce. W ten sposób zwróci mi się to, co musiałem wydać na moją podróż tutaj, żeby zobaczyć się z rodziną. Robię tak od trzech lat.

Popatrzyłem na rachunek, który opiewał na ponad sto tysięcy bahtów, chociaż składał się tylko z trzech sztuk biżuterii.

- Jeśli kupujesz na eksport i do trzech sztuk, jesteś zwolniony z podatku – ciągnął dalej – Ta biżuteria tutaj kosztowała mnie około dwa i pół tysiąca dolarów, a sprzedam ją za pięć!

   O tak, pomyślałem, w żyłach tego człowieka musiała płynąć również chińska krew.

- Where are you from? – zapytał.

- Poland – odpowiedziałem.

- Ty też tak możesz zrobić – wpadł na pomysł – Na pewno będzie ci się opłacało przywieźć trochę biżuterii do domu. Tylko nie kupuj więcej niż trzy sztuki i nie na Charoen Kroeng, bo tam jest drożej, tam jest droższy czynsz w sklepach. Poszukaj czegoś na uboczu. Z jakiego miasta jesteś, Rotterdam czy Amsterdam?

   Słucham? O Boże...

- Amsterdam – powiedziałem zrezygnowany - Kanały, jak w Bangkoku.

- Wiem, wiem, widziałem.  Bardzo czysto!

   Zapytałem go, czy zamierza zostać na zawsze w Ameryce. Powiedział, że niedługo chce wrócić.

- I otworzyć restaurację w Bangkoku? – próbowałem zgadnąć.

- Nie. Coś zupełnie innego. Chcę się wyprowadzić z miasta i założyć farmę.


Miałem wątpliwości, czy przypadkiem nie ponosiła go fantazja, kiedy mówił o farmie w Tajlandii, bo tajska wieś bardziej kojarzy się z ubogimi domami z patyków, niż z czymś co można nazwać farmą, ale w końcu wszystkiego tu jeszcze nie widziałem, żeby się mądrzyć, a poza tym to on był pół Chińczykiem, i to on umie robić interesy, więc może wiedział o czym mówi.

Rozmawialiśmy jeszcze bardzo długo, aż wreszcie pojawił się mój kierowca tuk-tuka, o którym zupełnie zapomniałem. Pożegnałem się z tamtym i poszliśmy w kierunku pojazdu.

- Miałeś mnie zawieźć do Dużego Buddy – powiedziałem – Po za tym tu wszystko było zamknięte.

- Zamknięte? – zdziwił się – To ja cię zabiorę do innego Dużego Buddy, okey?

Rozmowa z kucharzem zupełnie rozładowała moją złość. Właściwie było mi wszystko jedno, gdzie mnie teraz zawiezie, bo i tak byłem zwyczajnie sam ciekaw, co jeszcze może się wydarzyć.

- Najpierw zabiorę cię do centrum z tajskimi produktami, a potem do Dużego Buddy, okey?

Ruszyliśmy i tym razem ulice były już bardziej zatłoczone, więc czasami staliśmy w korku, czasami na światłach, i mogliśmy więcej rozmawiać.

   Zapytałem go, ile ma żon.

   Zaśmiał się. – Jedną!

- Bo słyszałem, że w Tajlandii mężczyźni mają nawet kilka żon.

- Niektórzy mają nawet dziesięć.

- Dziesięć żon? – zdziwiłem się.

- Ci najbogatsi. Niektórzy mają dwie, niektórzy trzy.

  Powiedziałem mu, że też mam jedną żonę i nie chciałbym mieć dziesięciu, bo miałbym dziesięć razy więcej kłopotów na głowie. Znowu się zaśmiał. Zapytałem go, jak długo jest kierowcą tuk-tuka.

- Ponad połowę swojego życia.

- A ile masz lat?

Musiałem zgadywać, nikt w Tajlandii nigdy nie odpowiada wprost na to pytanie, zawsze musisz zgadywać, nawet jeśli pytasz faceta.

- Trzydzieści pięć – powiedziałem.

- Czterdzieści dwa, a tuk-tukiem jeżdżę od dwudziestego roku życia.

Dojechaliśmy na miejsce. Okazało się, że mam iść do jubilera. Jubiler był moim ostatnim skojarzeniem, kiedy on wcześniej mówił o centrum tajskich produktów. Powiedział, że wystarczy, jak wytrzymam piętnaście minut. 

Znowu drzwi otworzyły się same przede mną jak automatyczne, ale tym razem zrobił to zawodowy odźwierny, młody chłopak ubrany w liberię. Wszedłem do mocno klimatyzowanego sklepu, w którym łańcuchy złota wisiały na ścianach, a w niezliczonych gablotach mieniły się wszystkie możliwe rodzaje kamieni szlachetnych upchanych do pierścionków, naszyjników, kolii i bransoletek. Tak wyglądają wszystkie sklepy jubilerskie w Bangkoku, których w dodatku jest bardzo dużo, a najwięcej w Chinatown, chociaż w tym momencie na pewno nie byłem w chińskiej dzielnicy, na tyle orientowałem się w swoim położeniu.


Trzy  dziewczyny  naraz zajęły się moją osobą, wszystkie trzy mówiące po angielsku, inteligentne i bezwzględnie ładne. To będzie ciężka przeprawa, pomyślałem, i się nie pomyliłem.

   Zaczęło się standardowo:

- Where are you from?

- Holland – postanowiłem już być dzisiaj konsekwentny, po za tym mój kierowca pewnie za chwilę miał zamiar przyjść tu po swój kupon „za Holendra”. Miałem tylko nadzieję, że tych dwóch farangów, którzy byli oprócz mnie w sklepie, nie odezwą się zaraz do mnie w jakimś dziwnym flamandzkim języku, którego nie zrozumiem, i zostanę zdemaskowany.

Jedna z nich miała najbardziej skośne oczy i była prawdopodobnie Chinką, dwie pozostałe były Tajkami. Chinka sięgnęła pod gablotę i wyjęła pierścionek.

- Masz dziewczynę? – zapytała.

- Mam żonę – odpowiedziałem.

- Czy on nie jest za młody, żeby mieć żonę? – zwróciła się do koleżanek.

- Jest zdecydowanie za młody, żeby mieć żonę – powiedziała jedna z nich i zaczęły mi się uważnie przyglądać.

- Spójrz – powiedziała Chinka – To jest białe złoto, a ten kamień to (nie pamiętam, co to był za kamień...). Powinieneś kupić jej ten pierścionek. – A po chwili dodała: - Przecież masz tylko jedną żonę...

- Skąd wiesz – odpowiedziałem, a ona się roześmiała – Wszystko jest możliwe w Tajlandii.

- A ile czasu jesteś w Tajlandii?

- Kilka dni – musiałem skłamać ze względu na swojego kierowcę, który nie dostałby kuponu, jakby się okazało, że nie jestem turystą, którego zgarnął z ulicy.

- Wszystko jest możliwe w Tajlandii – ona powtórzyła, patrząc mi prosto w oczy.

   Co za klimat, pomyślałem.

Zapytałem, ile kosztuje pierścionek. Prawie pięć tysięcy bahtów. Odchrząknąłem i powiedziałem, że bardzo kocham swoją żonę, ale pierścionek jest za drogi.

Powinienem był wymyślić coś innego, bo one od razu zaprowadziły mnie do innej gabloty z tańszymi pierścionkami ze srebra. Tym razem zajęła się mną jedna z Tajek, jakby uznały, że trzeba spróbować czegoś innego, bo najwyraźniej możliwości Chinki nie były wystarczające. Ale pomyślałem, że piętnaście minut minęło i moja rola się skończyła, więc powiedziałem:

- Myślę, że dzisiaj nie kupię żadnego pierścionka żonie. Właściwie wyszedłem tylko na spacer, kiedy zaczepił mnie ten kierowca tuk-tuka i tutaj przywiózł. Powinienem przyjechać do Was z żoną, ponieważ nawet  nie pamiętam w tej chwili jaki ma rozmiar palca!


Trzy azjatyckie czarodziejki, które mogłyby oskubać każdego faceta, stały i patrzyły, jak wychodzę, ale jeszcze kiedy się odwróciłem, zawołały: - Ale wrócisz do nas? – i to było już jak prawdziwe zawodzenie morskich syren. – Ale wrócisz do nas....?

- Oczywiście – opowiedziałem i zniknąłem za drzwiami, i one już mnie chyba nie widziały na zewnątrz, jak wsiadam do zaparkowanego przed sklepem tuk-tuka, bo wszystkie szyby w witrynach były maksymalnie przyciemnione. 

- Wszystko jest w porządku – powiedziałem do kierowcy- Będziesz miał swój kupon. Czy teraz zawieziesz mnie do Dużego Buddy?

- Tak – odpowiedział – Coś kupiłeś?

- Zwariowałeś? Chciały mi sprzedać pierścionek za pięć tysięcy bahtów.

- Były też tańsze... – westchnął, a ja zrozumiałem, że cały czas miał nadzieję, że jednak uda im się coś mi sprzedać.

 Przejechał na drugą stronę ulicy po tym, jak wykręcił, lub może skręcił w jakąś najbliższą ulicę, nie wiem, bo nie uważałem, w każdym razie nie minęła minuta od tego jak ruszyliśmy, a on się zatrzymał i powiedział, że to tu. Z pewnością staliśmy przed bramą prowadzącą do buddyjskiej świątyni, ale czy z „Dużym Buddą”, o tym miałem przekonać się za chwilę.

Wysiadłem z tuk-tuka, on również wysiadł, powiedziałem, że zrobię kilka zdjęć i zaraz wracam, a on znowu powiedział, żebym się nie spieszył. Ruszyłem w kierunku bramy i jeszcze w połowie drogi odwróciłem się w jego stronę, stojącego obok tuk-tuka zaparkowanego na jezdni i patrzącego się na mnie, i pomyślałem, że chyba już się nie zobaczymy.

Przekroczyłem bramę i prawie od razu ujrzałem wspartego plecami o wieżę gigantycznego złotego Buddę. A więc jestem w Wat Indraviharn, pomyślałem i przypomniałem sobie, że jeszcze mam do zapłacenia dziesięć bahtów, więc może tamten gość mimo wszystko na mnie zaczeka i zawiezie na Khao San, albo do Wat Mahathat, bo tam przecież zmierzałem, a to mniej więcej ta sama odległość.

Spędziłem w świątyni trochę czasu, zrobiłem zdjęcia nie grzeszącemu urodą olbrzymowi, i wróciłem na ulicę. W tym miejscu, gdzie go zostawiłem, stał już inny kierowca tuk-tuka. Po tamtym nie było śladu. Obaj nie byliśmy ze sobą szczerzy, ale jednak miałem głupią nadzieję, że na mnie poczeka. Powinienem wiedzieć, że za dziesięć bahtów nie ma kursów w Bangkoku, a za odległość stąd do Kao San musiałbym zapłacić przynajmniej dziesięć razy tyle, więc po co miał czekać. Wtedy ten nowy się odezwał:

- Where you going?

- Over  there! – wskazałem ręką w stronę rzeki i mostu Ramy VIII, który jest podobny do jednego z mostów w Warszawie.

 Chao Phraya to duża i szeroka rzeka, jak przystało na wielkie miasto, jakim jest Bangkok. Tu również ruch nigdy nie ustaje. Stałem oparty o balustradę mostu i patrzyłem w dół na przeróżne pojazdy wodne, które pływały we wszystkich kierunkach. Promy kursowały między jednym a drugim brzegiem. Masywne barki, złączone liną i obwieszone ze wszystkich stron starymi oponami, płynęły powolnie środkiem rzeki, ciągnięte przez zaskakująco mały statek. Najszybciej przepływały robiące najwięcej hałasu łodzie długorufowe, które zostawiały za sobą gwałtowne fale. Patrzyłem też w oślepiający środek rzeki, gdzie padały promienie już zachodzącego, ale jeszcze silnego słońca.

Później wsiadłem w autobus, który w niecałe dwadzieścia minut zawiózł mnie pod sam Wat Mahathat. Mogłem być w tym miejscu kilka godzin wcześniej, ale zbłądziłem, choć miałem nadzieję, że zastanę jeszcze kogoś, z kim będę mógł porozmawiać o rozpoczęciu kursu medytacji. 

Wysiadłem przy Sanam Luang i z tamtej strony wszedłem na teren rozległej świątyni, która znana jest głównie z tego, że w jej obrębie mieści się jeden z dwóch buddyjskich uniwersytetów w Bangkoku, a także siedziba monastycznej sekty Mahanikai. Ponadto tutaj również znajduje się targ z ziołami, a wokół kompleksu, głównie od strony Thanon Mahathat, codziennie rozkładają się na chodnikach handlarze amuletami.

Wiedziałem tylko tyle, że muszę odnaleźć sekcję piątą, gdzie ma znajdować się centrum medytacji. Musiałem prosić mnichów o pomoc we wskazaniu kierunku, ponieważ sam nie odnalazłbym drogi pomiędzy gęsto pobudowanymi budynkami świątynnymi, rozłożonymi na ośmiohektarowej powierzchni. Ostatni z nich, niski człowiek, który nie mówił po angielsku, zaprowadził mnie pod same drzwi centrum medytacji.

Zdjąłem buty przed wejściem i wszedłem do środka.

A potem poznałem mniszkę prowadzącą zajęcia, a także jej przyjaciela, który nie był mnichem, i który mnie zapytał:

- Where are you from?

- Poland – odpowiedziałem.

- Solidarity, right?

- Solidarity... – powtórzyłem i pomyślałem, że cały dzień traciłem czas i powinienem był tu od razu przyjechać.

Bangkok, Luty B.E. 2548

Dzisiaj o praktykowaniu Vipassany, jednej z dwóch głównych buddyjskich technik medytacyjnych uprawianych w Tajlandii. 

Możliwość zapoznania się z tą techniką oferuje wiele tajskich świątyń w całym kraju, wśród których nie brakuje takich, które są przygotowane na przyjmowanie obcokrajowców, proponując zajęcia w języku angielskim. W samym Bangkoku i okolicach jest co najmniej kilka monasterów z Vipassaną dla przyjezdnych, ale największą i zasłużoną popularnością cieszy się działająca od lat Sekcja V w Wat Mahathat. 

Wat Mahathat oferuje dwie możliwości brania udziału w praktykach. Po pierwsze – retreat, czyli odosobnienie medytacyjne. Polega na tym, że pozostaje się na terenie świątyni przez pewien okres czasu, praktykując Vipassanę intensywnie trzy razy dziennie przez osiem godzin łącznie (zdaniem niektórych mnichów o intensywnym medytowaniu mówi się dopiero wówczas, gdy zajmuje to dwadzieścia godzin dziennie). Zamieszkanie w świątyni wiąże się również z przyjęciem pewnych zasad, o których powiem za chwilę. 

Drugą możliwością jest odwiedzenie watu w dowolnym dniu tygodnia i wzięcie udziału w jednej z trzech sesji medytacyjnych, odbywających się w ciągu dnia. Opcja idealna dla wszystkich, którzy chcieliby zetknąć się z Vipassaną, a nie mają zbyt wiele czasu, żeby zatrzymać się na dłużej w Bangkoku.

Osobiście zdecydowałem się na dziesięciodniowe odosobnienie, które w efekcie skróciłem o jeden dzień.

Przyjąłem obowiązek przestrzegania ośmiu reguł:

1) Nie zabijania jakichkolwiek istnień (dotyczy również insektów)

2) Nie przywłaszczania niczego, co do mnie nie należy;

3) Powstrzymywania się od jakichkolwiek zachowań seksualnych;

4) Nie używania krzywdzącej mowy;

5) Nie zażywania alkoholu i narkotyków;

6) Nie spożywania posiłków po dwunastej w południe do następnego dnia rano;

7) Nie korzystania z jakichkolwiek form rozrywki (np. tańczenia, śpiewania, słuchania radia, oglądania telewizji), a także nie korzystania z niczego, co służy ozdabianiu się (biżuterii, perfum itd.)

8) Powstrzymywania się od używania luksusowych miejsc do spania i siedzenia.

Pierwszych pięć zasad obowiązuje wszystkich członków społeczności buddyjskiej, pozostałe trzy obejmują mnichów i te osoby, które na stałe lub tymczasowo mieszkają w monasterze (np. mniszki, które nazywane są nun, czyli zakonnicami).

Zasada nie zabijania, która obejmuje insekty prowadzi do takich zachowań jak schodzenie z drogi karaluchom oraz zdmuchiwanie komarów. 

Od mnichów odróżniało mnie obowiązkowe białe ubranie. Pokój miał cztery metry kwadratowe, okno, i nie było w nim żadnych mebli. Brak łóżka lub choćby materaca i konieczność spania na podłodze jest konsekwencją zasady, która mówi o nie korzystaniu z wygodnych miejsc do spania i siedzenia. Miałem ze sobą poduszkę i  koc, które rozłożyłem na podłodze.

Obowiązywały mnie również inne zasady:

1) Nie mogłem opuszczać centrum medytacyjnego, czyli sekcji V;

2) Nie mogłem czytać i pisać;

3) Miałem obowiązek powstrzymywać się przed rozmowami z innymi praktykującymi;

4) Zakaz palenia.

Pierwsze trzy zasady wynikają z założenia, że w trakcie odosobnienia umysł praktykującego powinien pozostawać w stanie ciągłej medytacji i wewnętrznego wglądu. Vipassana nazywana jest medytacją wglądu. Przez cały okres odosobnienia miałem pozostawać skupiony na sobie i na zjawiskach występujących w moim ciele i umyśle. Miałem oglądać się od wewnątrz i nie rozpraszać bodźcami zewnętrznymi, i stan taki  powinienem utrzymywać nie tylko w trakcie samego medytowania, lecz przez cały dzień, również w czasie wykonywania zwykłych czynności.

Wszystkie dni przebiegały według tego samego rozkładu zajęć.

Budziłem się mniej więcej około piątej rano. Brałem prysznic, czyli wylewałem sobie na głowę kilka misek wody z brodzika. Schodziłem na dół i pomagałem przy przygotowaniu śniadania dla całej sekcji. 

Codziennie ofiarowywaliśmy jedzenie mnichom, obiema rękoma podając im po kolei każde danie, które oni odbierali i ustawiali na kwadratowej serwecie ułożonej na podłodze. Rytuał jest niezbędny, gdyż mnisi mogą spożywać wyłącznie żywność podarowaną w formie jałmużny. Bez tego gestu nie mogliby rozpocząć posiłku. Jedzenie pochodziło z darów i było przyrządzane przez kucharzy wolontariuszy.

Mnisi, którzy nie zasiadali przy serwetach, wychodzili na zewnątrz watu, gdzie otrzymywali żywność bezpośrednio od wiernych, pragnących w ten sposób zdobyć jeden z najważniejszych dobrych uczynków możliwych do osiągnięcia przez buddystę. Zbieranie żywności odbywa się do specjalnych mis, które mnisi noszą przewieszone przez ramię i owinięte w specjalny materiał, chroniący przed poparzeniem, ponieważ jedzenie, zwłaszcza ryż, są często bardzo gorące. 

Przed rozpoczęciem jedzenia i po zakończeniu zawsze intonowaliśmy odpowiednią modlitwę w języku pali.

Pierwsza część codziennych medytacji rozpoczynała się o siódmej rano i trwała do dziesiątej. Zanim przystępowaliśmy do praktykowania, jeden z mnichów odprawiał chanting. Zazwyczaj ta sama osoba odprawiała ceremonię na koniec sesji. Chanting obejmuje kilka modlitw sławiących Buddę, jego naukę (Dhamma) oraz stan kapłański (Sangha) i jest wygłaszane w języku pali. Dla obcokrajowców przygotowano książeczki z tekstem, z których mogą korzystać w czasie obrzędu. 
W ciągu mojego pobytu w monasterze praktykowałem Vipassanę w pozycji siedzącej oraz chodzącej. Są jeszcze dwie pozycje, stojąca i leżąca. Stojąca jest poniekąd składową pozycji chodzącej, leżącą zaś praktykują wyłącznie zaawansowani medytujący. 

Buddyści wierzą, że wytrwała medytacja wiedzie do samo oczyszczenia organizmu i usunięcia z niego negatywnych naleciałości i zakłóceń, a nawet do oświecenia (nibbana). Medytowanie ma również uspokajać umysł i cały organizm, poprawiać koncentrację, rozwijać umiejętność utrzymywania świadomości własnych zachowań, nawet tych najmniejszych, takich jak podniesienie ręki czy przesunięcie nogi (mindfulness). 

Przed jedenastą przygotowywaliśmy obiad, ostatni posiłek, który musieliśmy zjeść przed południem. Powtarzały się te same rytuały, jak przy śniadaniu, czyli ofiarowywanie pożywienia mnichom oraz modły w języku pali. 

Druga tura medytacji trwała między trzynastą a szesnastą. Po niej następowała dwugodzinna przerwa, a o osiemnastej zaczynaliśmy ostatnią część, krótszą o godzinę, która kończyła się o dwudziestej. Później przez godzinę rozmawialiśmy z mistrzem o efektach i problemach.

Dzień kończył się kubkiem herbaty lub kompotu.

Przyznaję się, że nie całkiem dotrzymywałem zasady nie czytania, lecz ograniczałem się wyłącznie do literatury przedmiotu, czytając o Vipassanie i trochę o buddyzmie w ogóle. Nie dało się zupełnie uniknąć rozmów z innymi farangami, a także z młodymi mnichami, którzy sami zaczepiają, by ćwiczyć angielski. Zdarzyło mi się również usnąć w trakcie medytowania na siedząco.

Najwięcej problemów miałem z fizycznym bólem, który dokuczał mi w nogach i kręgosłupie. Myślę, że zanim wstąpi się do monasteru na dłużej, dobrze jest jeszcze w domu przygotować fizycznie organizm do niektórych pozycji. 

Zachęcam wszystkich polskich turystów, którzy pojawiają się na dłużej lub krócej w Bangkoku do spróbowania medytacji w Wat Mahathat. Warto przyjść choćby na jedną trzygodzinną sesję. To zupełnie wystarcza, żeby otrzymać podstawowe instrukcje na temat techniki i później próbować już samodzielnie poza świątynią. 

Jeszcze raz podaję godziny, w jakich odbywają się medytacje: 7:00 – 10:00, 13:00 – 16:00, 18:00 – 20:00. Białe ubranie jest wymagane tylko wówczas, jeśli zostaje się na noc w świątyni. Wystarczy mieć długie spodnie i bluzkę bez dekoltu oraz zakrywającą ramiona (może być krótki rękaw). Uczestniczenie w medytacjach jest bezpłatne, ale złożenie ofiary jest w dobrym guście.

W przyszłości mam jeszcze zamiar spróbować Samatha, drugiej liczącej się techniki buddyjskiej medytacji. Jak tylko to nastąpi, podzielę się wrażeniami. Za kilka dni lecimy do Makau i Hong Kongu, także prawdopodobnie następna relacja z tej właśnie podróży. 

Pozdrawiamy z coraz bardziej rozgrzanego Miasta Aniołów (36C).

Bangkok, 21 Luty B.E. 2548

Wróciliśmy z wycieczki do Hong Kongu i Makau. Krótka to była wycieczka, tylko pięciodniowa, ale wystarczyło, żeby choć trochę poczuć atmosferę na ulicach i odwiedzić kilka ciekawych miejsc. 

Oba miasta są do siebie zupełnie niepodobne, choć dzieli je tylko sześćdziesiąt kilka kilometrów przez morze. 

Hong Kong to gigantyczna, nowoczesna metropolia, zamieszkana przez siedem milionów ludzi. Położony jest na kilku głównych wyspach i ponad stu mniejszych, przeważnie bezludnych skalistych wysepkach, oraz na kontynencie, gdzie żyje większość mieszkańców regionu (Specjalny Region Administracyjny Chin od ’97 r.).

Panorama miasta to oczywiście las drapaczy chmur skupionych głównie na Hong Kong Island. Podziwialiśmy ten widok z nadbrzeża na Tsim Sha Tsui, dzielnicy położonej w południowej części tego kawałka Hong Kongu, który znajduje się na kontynencie.

Z gąszczu wieżowców najbardziej rzucają się w oczy dwa, najwyższy One IFC oraz siedziba Banku Chin. Ten drugi ma kształt, którego nie można pomylić z żadnym innym budynkiem na świecie. Został zaprojektowany przez architekta z naruszeniem zasad feng shui, aby negatywnie oddziaływać na biurowce konkurencyjnych banków.

Ciekawostką Hong Kongu są tzw. Centralne Schody Ruchome. Znajdują się na Hong Kong Island i łączą dwie dzielnice, Central i Mid-Levels. Central, dzielnica finansowa, położona jest najbliżej linii brzegowej wyspy, czyli najniżej. Mid-Levels, będące dzielnicą mieszkaniową, zasiedloną głównie przez pracowników dzielnicy finansowej, ulokowane są wyżej na wzgórzu. Przed zainstalowaniem schodów ruchomych, mieszkańcy Mid-Levels musieli albo wspinać się na górę po zwyczajnych schodach albo korzystać z samochodów lub środków komunikacji publicznej. 

Mieszkaliśmy w Mirador Mansion przy Nathan Road, dokładnie dwa budynki dalej od sławnego Chungking Mansions (Chungking Express Wong Kar Wai’a). Guesthousy są rozlokowane na wszystkich dwudziestu piętrach i trzeba po prostu wysiadać na każdym i szukać odpowiedniego dla siebie (pomiędzy najróżniejszymi firmami, normalnymi mieszkaniami i restauracjami z hinduskim jedzeniem). Można oczywiście dać przekonać się jednemu z wielu naganiaczy, którzy wyłapują obcokrajowców z tłumu idącego przez Nathan Road. Tak zrobiliśmy, najpierw zaczepiła nas kobieta, a potem podszedł facet, Chińczyk, który powiedział, żebyśmy jej nie słuchali (he he, chyba miał po prostu większą siłę przebicia) i zabrał nas na 13 piętro w Mirador Mansion. 

Podobała nam się atmosfera w Hong Kongu. Prawdopodobnie jest to miejsce, w którym musi się żyć całkiem przyjemnie. Trochę więcej klimatu niż w Singapurze, w którym byliśmy dwa miesiące temu.

Pomiędzy wieżowcami (wszystkie budynki są wysokie) działają tradycyjne chińskie sklepiki i bazary na ulicach (nie było w ogóle w Singapurze handlu na ulicach, oprócz jednego food stall na Orchard Road, który podobno miał zostać zamknięty). 

Do kolorytu dokładają się dwupiętrowe autobusy i dwupiętrowe tramwaje. Jechaliśmy tramwajem: był raczej leciwy, wolny, bardzo-bardzo wąski i wysoki, i delikatnie rzęził, gdy zakręcaliśmy.

I wszechobecne szyldy oraz neony, wiszące nad ulicami i chodnikami, których jest naprawdę mnóstwo, i które zwłaszcza wieczorem zwracają na siebie uwagę, gdy wszystkie się zapalają.

Odwiedziliśmy kilka chińskich świątyń, które od tych znanych nam z Tajlandii czy Malezji, różniły się wielkimi spiralnymi kadzidłami, zwisającymi z sufitu. Są ofiarowywane przez wiernych i podobno wypalają się przez dwa tygodnie.

 Po dwóch i pół dniach spędzonych w Hong Kongu, przenieśliśmy się do Makau. Pomiędzy miastami kursuje szybki prom. Podróż trwała nieco ponad godzinę. 

Makau położone jest bardzo podobnie jak Hong Kong, częściowo na kontynencie oraz częściowo na wyspach. Jest jednak znacznie mniejsze, cały region zajmuje powierzchnię niecałych trzydziestu kilometrów kwadratowych i liczy około pół miliona mieszkańców.

Wynajęliśmy pokój w hotelu w centrum miasta, skąd mieliśmy kilka kroków do Largo do Senado, najważniejszego placu w mieście, w okolicach którego skupiają się najciekawsze atrakcje turystyczne.

Czterysta lat portugalskiego panowania sprawiło, że obecnie Makau wygląda bardziej jak kawałek Portugalii niż Chin.

Nazwy ulic są zapisane w dwóch językach, portugalskim i kantońskim. Spacerowaliśmy więc po ulicach, które brzmiały jak: Avenida de Almeida Ribeiro, Rua Central czy Travessa de Sao Domingos. 

Atrakcją są zwykłe ulice wijące się w górę i w dół pomiędzy kamienicami (miasto jest położone na siedmiu wzgórzach) i liczne kościoły katolickie. Przy Largo do Senado znajduje się kilka okazałych budowli (Poczta Główna, Leal Senado), fontanna, na ziemi charakterystyczna kostka brukowa ułożona w biało czarne fale. 

Wizytówką miasta, zdobiącą okładki większości folderów turystycznych z Makau, są ruiny Kościoła św. Pawła. Na szczycie wzgórza, skąd roztacza się widok na starówkę, stoi to, co przetrwało dawną przypadkową eksplozję, czyli sama fasada kościoła. Fasada jest jednak zachowana całkiem dobrze i można przyjrzeć się wszystkim detalom architektonicznym, które ją zdobią. Ruiny zostały odremontowane i częściowo zamienione w muzeum. 

Oczywiście są również w Makau chińskie świątynie, z których najważniejsza to A-Ma Temple. Kiedy ją zwiedzaliśmy, była oblegana przez azjatyckich turystów.

A-Temple składa się z kilku pawilonów położonych na wzgórzu, pomiędzy którymi prowadzi ścieżka. Wszystkie chińskie świątynie budowane są z uwzględnieniem zasad feng shui, dlatego też została zwrócona przodem w kierunku morza i plecami do wzgórza.

W chińskich świątyniach, zwykle będących efektem kombinacji wierzeń taoistyczno–buddyjsko–animistycznych, nie ma ustalonych godzin modlenia się, ani też nie odprawia się żadnych ceremonii (z wyjątkiem pogrzebów). Wierni przychodzą do świątyni, jeśli pragną złożyć ofiarę, pomodlić się o pomoc lub podziękować za spełnienie wcześniejszej prośby, lub też otrzymać wróżbę. 

Utrzymaniem świątyni zajmują się osoby świeckie, które to robią zawodowo. Między innymi sprzedają świece oraz kadzidła, a także biorą udział w interpretowaniu wróżb.

Aby otrzymać wróżbę, trzeba wpierw podać liczbę. Zaczyna się więc od tego, że osoba, które chce poznać swoją przyszłość, potrząsa cylindrycznym pudełkiem (chim), w którym znajdują się ponumerowane drewniane pałeczki. Potrząsa nim aż do momentu, kiedy jedna z pałeczek wypadnie na ziemię. 

Można także w świątyniach chińskich zaobserwować ludzi podrzucających dwa kawałki drewna (sing pui). Jest to również sposób wróżenia. Wynik daje prostą odpowiedź tak lub nie na postawione pytanie.


Pięć dni w Hong Kongu i Makau zleciały nam szybko. 
Pomiędzy Bangkokiem i Makau podróżowaliśmy malezyjskim low-costem Air Asia, którego śmiało możemy polecić, i z którego usług prawdopodobnie jeszcze skorzystamy (jakoś tak w kwietniu wybieramy się na Penang w Malezji).

Do Bangkoku wracaliśmy z ulgą z jednego powodu: było nam zimno. Przeskoczyliśmy z trzydziestu kilku stopni nagle na jedenaście i to był dla nas szok termiczny. Już się uzależniliśmy od wiecznego lata. Choć obecnie w Big Mango też kilka stopni mniej. 

W najbliższą niedzielę wybieramy się na ślub pary Chińsko-Rumuńskiej, obrzęd odbędzie się w tradycji chińskiej, także pewnie coś napiszemy.

Bangkok, 10  marzec  B.E. 2548

W Bangkoku żyje duża społeczność osób pochodzenia chińskiego. Chińczycy pojawili się na ziemiach, gdzie obecnie znajduje się Bangkok, jeszcze przed założeniem w tym miejscu nowej stolicy Tajlandii. W mieście istnieje Chinatown, ale wpływy i znaczenie Chińczyków zdecydowanie wykraczają poza granicę tej niedużej w skali całego miasta dzielnicy. Uważa się, że zdominowali oni gospodarkę tajlandzką. Obecny premier Tajlandii, milioner stojący na czele partii Thai Rak Thai, Thaksin Shinawatra, jest również z pochodzenia Chińczykiem.

Na początku lutego świętowaliśmy w Bangkoku rozpoczęcie chińskiego nowego roku, który wyznaczany jest według kalendarza księżycowego. Pożegnaliśmy rok Małpy, a rozpoczął się rok Koguta. Ulice w Chinatown zostały zamknięte dla ruchu samochodowego i wypełnił je tłum ludzi, przez który trudno było się przecisnąć. Obchody na ulicach trwały dwa dni, uroczystości w chińskich domach nawet do dwóch tygodni.  

Kilka dni temu gościliśmy na chińskim weselu. Para była mieszana, panna młoda pochodziła z Rumunii, zaś pan młody był Chińczykiem, którego rodzina od wieków żyje w Tajlandii. Obecność elementu nie-chińskiego tylko w nieznacznym stopniu wpłynęła na przebieg uroczystości. Ślub odbył się w tradycji chińskiej, a my znaleźliśmy się wśród 660 zaproszonych gości. 

Datę zaślubin wyznaczył astrolog, poproszony o poradę w tym względzie przez rodziców pana młodego. Wskazał on nie tylko najprzychylniejszy dzień do odbycia ceremonii, ale również dokładną jej godzinę. Określił także dzień zakupu nowych mebli dla państwa młodych, dzień zakupu strojów weselnych oraz datę, kiedy pan młody powinien ściąć włosy. 

Chińczycy wierzą w astrologię i bezwzględnie przestrzegają reguł, które decydują o pozytywnym lub negatywnym losie na przyszłość. Dlatego nie mogło być mowy o żadnych odstępstwach od zaleceń astrologa. Od początku do końca nad wszystkim czuwali rodzice pana młodego, dla których wesele syna było również okazją do pokazania wielkiej twarzy rodziny. Jak można zdefiniować pojęcie wielkiej twarzy? Prestiż. Renoma. Zamożność. Znaczenie. 

Dotrzymanie terminów narzuconych przez astrologa w przypadku zakupu mebli i strojów weselnych sprowadza się do tego, że młodzi wybierają rzeczy wcześniej, płacą za nie, i w odpowiednim dniu odbierają. Wśród mebli znalazły się: łóżko, szafa, toaletka i zasłony. Nie mogą one być używane do czasu zaślubin, więc po prostu stały przez tydzień w mieszkaniu pana młodego owinięte folią. 

Dzień zaślubin jest jednocześnie dniem, w którym odbywa się wesele, pod tym względem nie ma żadnej różnicy z naszą rodzimą tradycją. Dla pary młodej i ich rodziców był to dzień pełen obowiązków. 

Wszystko zaczęło się nad ranem, kiedy pan młody wraz z osobami towarzyszącymi przybył do mieszkania panny młodej. U niej w domu odbyły się zaręczyny. Z panem młodym przyjechała jego najbliższa rodzina oraz swatka. Ważną rzeczą jest to, żeby w drodze do mieszkania panny młodej nie spotkali oni żadnego pogrzebu lub osób udających się na pogrzeb. Dlatego astrolog wyznacza godzinę zaślubin na rano, ponieważ zwykle chińskie pogrzeby odbywają się popołudniu. 

Ślub w chińskiej tradycji nie ma w ogóle wymiaru religijnego. Ślubu nie udziela osoba duchowna ani nawet młodzi nie odwiedzają tego dnia świątyni. Tym, co przesądza o połączeniu się w parę małżeńską, jest włożenie przez pana młodego złotej szpilki we włosy panny młodej w obecności rodziny. Obecnie powszechnie praktykuje się również zakładanie złotych obrączek na palce, co zostało zapożyczone z zachodniej tradycji. Rolą swatek pana młodego i panny młodej było podanie obrączek na tacy. Mogli to zrobić sami rodzice, lecz uczestniczenie swatów w obrzędzie podnosi prestiż chińskiej rodziny, a więc dokłada się do wizerunku wielkiej twarzy. 

Rodzice pana młodego przywieźli ze sobą szkatułkę z pieniędzmi i biżuterią w środku. Przekazali ją młodym, którzy musieli podjąć decyzję, czy ją przyjmą, czy oddadzą z powrotem. Przyjęcie podarunku symbolizuje oddanie się pod opiekę finansową rodziny, odmowa – niezależność finansową. W tym przypadku młodzi wybrali niezależność. Poprosili rodziców o zaopiekowanie się skarbcem, co jest grzecznym odpowiednikiem odmowy.

Po zaręczynach pan młody ze świtą wracają do domu. Następnie już sam pan młody jedzie jeszcze raz do panny młodej i zabiera ją ze sobą. Tym razem podróżują tylko we dwoje, rodzice panny młodej zostają w domu i spotkają się z nią dopiero na przyjęciu weselnym. Ponieważ wydarzenia miały miejsce w Bangkoku, mieście dziesięciomilionowym i zakorkowanym wzdłuż i wszerz, pan młody nie miał czasu, żeby wrócić do rodzinnego domu. Musiało wystarczyć, że wyszedł przed blok, gdzie rozstał się z towarzyszącymi osobami, i wrócił się po żonę. W drodze, którą muszą razem odbyć obowiązuje kolejna zasada: nie mogą pod żadnym pozorem się zawracać. Jej złamanie byłoby oczywiście złą wróżbą na przyszłość.

W mieszkaniu pana młodego nowożeńcy złożyli hołd bogom Nieba, Ziemi oraz Domu . Oddali również cześć rodzicom, kłaniając się przed nimi, a także sobie nawzajem, również przez wymianę ukłonów. Następnie podzieli się ugotowanymi na twardo i przyrządzonymi na słodko jajkami. Po wszystkim nastąpiło uroczyste nalanie herbaty najstarszym członkom rodziny. W tym momencie zakończyła się oficjalna część ceremonii i obydwoje mogli odpocząć w specjalnie przygotowanym do tego pokoju ślubnym. Przyjmowali jednak gości zgromadzonych w domu, około trzydziestu osób, pragnących porozmawiać z nimi, złożyć życzenia i dać ewentualne wskazówki na przyszłość.

Przyjęcie weselne zaczęło się około godziny osiemnastej. Przyjechaliśmy do Hotelu Twin Towers w gronie farangów, którzy zostali zaproszeni na uroczystość. Wysiedliśmy na czwartym piętrze i znaleźliśmy się w holu, który przylegał do ogromnej sali bankietowej zdolnej pomieścić ponad sześćset osób. Państwo młodzi stali przed specjalną dekoracją, gdzie witali kolejne grupy przyjezdnych, odbierali życzenia, po czym każda grupa zostawała uwieczniona na pamiątkowej fotografii. 

Z lewej strony stał długi stół, za którym siedziały panie odbierające prezenty, na które głównie składały się czerwone koperty z pieniędzmi wręczane przez Chińczyków. Wszyscy również po kolei wpisywali się do księgi pamiątkowej i otrzymywali drobny podarunek od nowożeńców. Malutką czerwoną sakiewkę ze sztucznymi tajskimi monetami w środku. 

Wśród chińskich gości dominującym kolorem stroju był oczywiście czerwony. Zabronionymi kolorami są czarny i biały, które ubiera się na pogrzeby. Dotyczy to głównie kobiet, ponieważ mężczyźni mogą zakładać czarne garnitury i białe koszule.

Wyboru hotelu dokonali rodzice pana młodego wspólnie z parą młodą. Są w Bangkoku miejsca jeszcze bardziej imponujące, ale klasa tego hotelu i jego sali bankietowej z pewnością nie mogła zagrozić wielkiej twarzy rodziny. Dokładnie rzecz biorąc było tak, że najpierw rodzice pana młodego powiedzieli, żeby młodzi wybrali miejsce na wesele, a kilka dni później przedstawili listę kilku hoteli, na które mogą się zgodzić. Ot tak, aby wykluczyć jakiekolwiek ekstrawaganckie pomysły.

Wśród 660 zaproszonych osób my farangowie, wliczając w to kilku członków rodziny panny młodej, liczyliśmy około czterdziestu osób. Pozostali goście byli zaproszeni przez stronę pana młodego. Mniej niż sto osób należało do rodziny, cała reszta była gronem znajomych i partnerów biznesowych ojca pana młodego. Znaleźli się również goście specjalni: Rumuńscy Ambasador oraz Konsul, Pułkownik Policji jednego z miejskich dystryktów oraz Prezes Stowarzyszenia Kamieni Szlachetnych i Biżuterii. 

Sporo czasu upłynęło nim wszyscy goście zdołali zjechać z różnych zakątków miasta. My już dawno siedzieliśmy przy stołach, gdy młodzi w dalszym ciągu stali w holu i witali nowe osoby oraz pozowali do kolejnych zdjęć. Sala była naprawdę ogromna, zastawiona przez całą długość okrągłymi chińskimi stołami, które na środku mają drewniany obrotowy blat w kształcie koła. Ustawia się na nim wszystkie dania i żeby dosięgnąć te najodleglejsze wystarczy poruszyć kołem.

To, co jest wyłącznie ważne na chińskim weselu, to jedzenie. Jeśli jedzenie jest dobre, wesele jest udane. Zajadaliśmy się smakołykami, które nieprzerwanie przez trzy godziny pojawiały się na naszym stole. Nie było alkoholu oprócz jednej lampki wina. Nie było również tańców ani jakichkolwiek obrzędów zwykle odprawianych na polskich weselach. 

Były za to dwa występy artystyczne oraz przemowy. Jeśli chodzi o część artystyczną, na początku wesela śpiewała chińska piosenkarka, której rolą nie było przyciąganie uwagi gości, a jedynie tworzenie tła muzycznego. Zagrał również na skrzypcach jeden z farangów, Japończyk, który prawie dwadzieścia lat temu porzucił swoją posadę w japońskim banku, aby przenieść się do Bangkoku i utrzymywać z dawania lekcji na skrzypcach oraz grania w pubach.

Przemowy wygłaszane na weselu mają duże znaczenie. Jeszcze większe znaczenie ma to, kto przemawia, dlatego chińskie rodziny zawsze starają się zaprosić jak najbardziej prestiżowych gości. Osobą reprezentującą rodzinę pana młodego był Pułkownik Policji. Wszyscy, którzy znają społeczne realia w Tajlandii wiedzą, jak ważną osobistością jest Pułkownik Policji. Stojący na czele dystryktów pułkownicy policji dysponują praktycznie nieograniczoną władzą na swoim terytorium i zwykle są dość zamożnymi ludźmi, przy czym majątek, którym dysponują bynajmniej nie pochodzi z państwowych pensji. Pewnie będzie jeszcze okazja, aby powiedzieć coś więcej na temat policji w Tajlandii. 

W imieniu panny młodej przemawiał rumuński ambasador. Kiedy ojciec pana młodego zapytał pannę młodą kogo może zaprosić do wygłoszenia przemowy, podobno bardzo się zafrasował, kiedy usłyszał, że może to być sam ambasador. Zastanawiano się, czy ambasador zanadto nie przyćmi osoby pułkownika (wielka twarz!), uznano jednak, że nie, i aby przechylić szalę na stronę chińskiej rodziny postarano się o kolejnego mówcę, Prezesa Stowarzyszenia Kamieni Szlachetnych i Biżuterii 

Wszyscy w swoich wystąpieniach złożyli życzenia parze młodej oraz podkreślili, jak wielkim zaszczytem jest uczestniczyć w uroczystościach na weselu zacnej chińskiej rodziny. Na koniec głos zabrała panna młoda, która w imieniu farangów podziękowała narodowi tajskiemu za gościnę w ich kraju. 

Młodzi dokonali symbolicznego pokrojenia tortu, którego kawałki następnie zostały rozdane wśród gości, uwzględniając pierwszeństwo gości honorowych. Tort był prawdziwym dziełem sztuki. Był wielopiętrowy i stał na środku sali otoczony przezroczystymi zasłonami, które tworzyły coś, co przypominało baldachim. Z dwóch stron ustawione były duże rzeźby z lodu w kształcie zwierząt.

I to właściwie byłby koniec, chińskie wesela to po prostu  objadanie się wytwornymi daniami przez kilka godzin. Znawcami chińskich potraw nie jesteśmy, ale wydaje nam się, że uroczystość można uznać za udaną, ponieważ jedzenie było naprawdę smaczne i różnorodne. 

Młodzi za kilka dni muszą jeszcze udać się do urzędu dzielnicowego, w którym zalegalizują swój związek w świetle tajskiego prawa. Za kilka miesięcy planowane jest powtórzenie ślubu w Rumunii w kościele katolickim i kolejne wesele, tym razem w rumuńskim stylu.

Wkrótce opiszemy wizytę w szpitalu Siriraj, gdzie odwiedziliśmy kilka niecodziennych muzeów z atrakcjami w rodzaju: zabalsamowane zwłoki seryjnego mordercy lub makabryczne zdjęcia ofiar, które uległy wypadkom samochodowym albo zostały zamordowane. 

Będzie też o Muay Thai, ponieważ obejrzeliśmy niedawno kilka walk na stadionie Lumphini. Być może także uda się zrobić quasi-wywiad z koleżanką, Angielką, która kilka lat temu przybyła do Tajlandii, aby trenować i walczyć w zawodach Muay Thai.

Bangkok, 28 marzec B.E. 2548

Dzisiaj cofam się o 8 miesięcy wstecz i opisuję pierwsze trzy dni naszego pobytu w Bangkoku. Zapowiedziane tematy Muay Thai i Muzea w Szpitalu Siriraj w następnym sprawozdaniach. Opis zaczyna się 9 września 2004 r. w czwartek, mniej więcej o trzeciej po południu, kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Bangkoku.

Pierwsze dni w Big Mango

Aga weszła pierwsza w rękaw z olbrzyma 747, którym przylecieliśmy do Bangkoku. Odwróciła się i zapytała:

- Czujesz to? 
Trudno było nie czuć. Każdego, kto tam wchodził, uderzała fala gęstego, rozgrzanego powietrza. Mogliśmy jeszcze łudzić się, że to z powodu szczelności rękawa i warunków, które panują na lotnisku. Za chwilę weszliśmy w klimatyzowane wnętrza terminalu Don Muang i wszystko wróciło do normy. Znowu było czym oddychać i nie czuliśmy się jak w saunie.

Dostaliśmy pozwolenie na dwa miesiące pobytu w Tajlandii. Przywieźliśmy ze sobą wizy dwukrotnego wjazdu wyrobione w konsulacie w Warszawie, i niby wszystko było przesądzone, ale w gruncie rzeczy zawsze ostatnie słowo należy do urzędnika imigracyjnego. 

Z taką wizą można przebywać w Tajlandii nawet do sześciu miesięcy. Po dwóch miesiącach jest możliwość przedłużenia pozwolenia o miesiąc w urzędzie imigracyjnym. Przed upływem tego miesiąca należy wyjechać do jakiegokolwiek innego kraju i wracając do Tajlandii, wykorzystując możliwość drugiego wjazdu, otrzymuje się pozwolenie na kolejne dwa miesiące, które znowu można przedłużyć o miesiąc. Planujemy zostać w Tajlandii prawie przez rok, a więc podróże do innych krajów będą dla nas koniecznością. Ale taki jest nasz cel, chcemy mieszkać, pracować i poznawać Tajlandię i w miarę możliwości podróżować po innych krajach Azji południowo-wschodniej.

Walizki dojrzeliśmy jeszcze ze schodów ruchomych, przesuwające się w dole na taśmie. Zbiegłem szybko i ściągnąłem obie, przepychając się między naszymi anonimowymi towarzyszami podróży, którzy z niepewnymi minami wypatrywali swoich bagaży. 

Wiedzieliśmy, że z lotniska trzeba wziąć zwyczajną taksówkę, a nie znacznie droższą limuzynę, dlatego zignorowaliśmy naganiaczy tłoczących się za metalowymi bramkami i żółtą linią, której nie wolno im było przekraczać. Wyszliśmy na zewnątrz i znajome duszne powietrze uderzyło w nas ponownie. Teraz już nie mogliśmy mieć wątpliwości, że tamto w rękawie było prawdziwym, jakie panuje w mieście. Aż można się zakrztusić. Ludzie dają radę tym oddychać?

Zanim wsiądzie się do taksówki, trzeba wpierw podjeść do specjalnej budki, gdzie należy powiedzieć, dokąd chce się jechać. Kobieta tam pracująca zapisała podany przez nas adres i kartka trafiła do taksówkarza.

Właściwie nie wiadomo po co to wszystko, ponieważ jak tylko załadowaliśmy bagaże, usiedliśmy i ruszyliśmy, on odwrócił się do nas i zapytał:

- Where you going?

Powtórzyliśmy więc nazwę guesthousu i adres, ale nie wydawało się, żeby zrozumiał. Komunikacja była znikoma, ponieważ w ogóle nie mówił po angielsku. Pokazaliśmy mu dokładnie na mapie miejsce, gdzie chcemy dotrzeć. Sprawiał wrażenie jakby pierwszy raz widział mapę swojego miasta. Rozłożył ją sobie do góry nogami na kierownicy i nie przerywając jazdy, zerkał co chwilę, próbując odnaleźć właściwą ulicę.

Aga powiedziała:

- You are the taxi driver. You should know!

W końcu powiedział:

- Okay, okay!

I roześmiał się. W ogóle był bardzo wesoły przez całą drogę. Kilka razy nagle wybuchał śmiechem, a my nie mieliśmy pojęcia co sprawia, że ma tak dobry nastrój. 

Gdybym siedział na jego miejscu, byłbym zaniepokojony tym, co dzieje się przed maską mojego samochodu. Z jednej i z drugiej strony inni kierowcy zajeżdżali mu drogę, wpychając się przed niego, w dodatku tylko co drugi używał kierunkowskazów. On nawet nie dotykał klaksonu, a jeśli już to tylko wtedy, żeby ostrzec innych przed tym, że sam zamierza wykonać jakiś manewr, który mi wydawał się prawie samobójczy i niemożliwy do zrealizowania, ale o dziwo, pozostali kierowcy jakoś odczytywali jego zamiary. 

Musieliśmy zdecydować, czy chcemy jechać zakorkowanymi ulicami, czy przez płatną drogę ekspresową. Myślałem, że istnieją tylko płatne autostrady pomiędzy różnymi miastami. Ale mogę się nie znać, w końcu pochodzę z kraju, w którym trudno zdobyć jakiekolwiek doświadczenie w podróżowaniu autostradami. Wybraliśmy drogę ekspresową, za którą musieliśmy sami zapłacić, ale o niczym bardziej w tym momencie nie marzyliśmy, jak o tym, żeby znaleźć się jak najszybciej w guesthousie i odpocząć po kilkunastogodzinnej podróży.

Autostrada uniosła nas w górę na wysokość kilku dobrych pięter i ruch chyba rzeczywiście zmalał, chociaż wciąż poruszaliśmy się wśród nieprawdopodobnej liczby aut. Właściwie zrobiło się jeszcze bardziej niebezpiecznie; teraz jechaliśmy szybko, a nie staliśmy w korku, i gdyby coś miało się wydarzyć, efekt byłby znacznie gorszy. Patrzyłem się na jadące przed nami samochody, mieszające się we wszystkich kierunkach, zmieniające nagle pasy i jadące w ogóle tak, jakby tych pasów nie było, i wydawało mi się wręcz niemożliwe, że można ogarnąć ten żywioł. Przywiozłem ze sobą międzynarodowe prawo jazdy, ale w tym momencie wątpiłem, czy kiedykolwiek będę chciał prowadzić samochód w tym mieście. Taksówkarz, który wiódł nas przez środek tego chaosu, wydawał mi się mistrzem kierownicy i człowiekiem obdarzonym nadludzkimi umiejętnościami.

Z obu stron w oddali widzieliśmy inne drogi szybkiego ruchu, po których jechała taka sama ilość pojazdów. Nie pamiętam dokładnie o czym rozmawialiśmy, ale chyba nie mówiliśmy zbyt wiele. Gapiliśmy się milcząco przez szyby na miasto, które musi być przerażająco wielkie; o tym przekonywaliśmy się z każdą chwilą podróży taksówką, chociaż wciąż byliśmy daleko od ulicy, do której zmierzaliśmy. Prawie przez całą drogę z naszego widoku nie ustępowały drapacze chmur. Czasami autostrada zakręcała i zbliżała się na kilka metrów do ich szklanych elewacji. Gigantyczne billboardy wyrastały ponad niższe budynki, na których reklamowały się znajome międzynarodowe marki, chyba ostatnia rzecz, która mogła w jakikolwiek sposób łączyć nasz rodzimy kraj z tym, w którym się znaleźliśmy. Taksówka miała skórzaną tapicerkę i klimatyzację, tak więc nie czuliśmy duchoty, która panowała na zewnątrz. Ale wiedzieliśmy, że tam jest. Nasz kierowca zerkał w lusterko i chichotał. Czy dlatego, że bawiły go nasze zdezorientowane miny, czy też po prostu dlatego, że miał taką wesołą naturę, nie wiedzieliśmy. Prawdopodobnie z obu powodów jednocześnie.


W końcu zjechaliśmy na lewy skrajny pas i stopniowo opadliśmy w dół, opuszczając autostradę. Znowu zagęściło się na ulicy. Stanęliśmy w środku powodzi samochodów, które zajmowały kilka pasów, i czekaliśmy w nieskończoność, aż zmieni się światło na zielone. Obok sygnalizatora wisiał duży sekundnik, który pokazywał, ile czasu pozostawało do zmiany światła. Odstępy pomiędzy kolorami były długie, co najmniej kilkuminutowe. Zanim jednak liczba sekundnika doszła do zera, zaczęliśmy powoli ruszać. Samochody, które stały w pierwszych rzędach, przejechały przez światła, nie wjeżdżając na samo skrzyżowanie, a tylko zbliżając się do niego najbliżej, jak tylko to było możliwe. Przynajmniej to ostatnie było rozsądne, bowiem przez poprzeczną ulicę w dalszym ciągu przejeżdżały samochody, i jestem przekonany, że kilkanaście z nich przejechało na czerwonym świetle. 

Jeszcze w Warszawie zdecydowaliśmy, że pierwsze dni w Bangkoku spędzimy w hotelu, który będzie znajdował się w pobliżu stacji skytrainu. Banglamphoo, dzielnica tanich hoteli, sypialnia  dla większości turystów podróżujących z plecakami, położona jest poza zasięgiem kolejki, dlatego w ogóle nie braliśmy jej pod uwagę. Wybraliśmy hotel w centrum miasta na jednej z bocznych ulic, odchodzących od Thanon Sukhumvit. Ulica ta nie miała swojej własnej nazwy, lecz nazywała się tak samo, jak główna ulica i była oznaczona dodatkowym numerem, soi 19. Niedługo po tym, jak zjechaliśmy z autostrady, nasza taksówka wjechała w Thanon Sukhumvit i przynajmniej wiedzieliśmy, że jesteśmy w dobrym rejonie. Niebieskie tablice z nazwami ulic nosiły napisy w alfabecie tajskim i łacińskim.

  Trafiliśmy na soi 19, ale nie mogliśmy znaleźć guesthousu. Uliczka wiła się, zakręcała, rozgałęziała, i właściwie można powiedzieć, że tę samą nazwę nosiły dwie albo nawet i trzy różne ulice. Dodatkowym utrudnieniem było to, że wszystkie były jednokierunkowe, i czasami, żeby wrócić w to samo miejsce, musieliśmy zataczać szerokie koło. Zaczynałem rozumieć wątpliwości taksówkarza, gdy podawaliśmy mu adres hotelu. Miasto jest wielkie i chaotyczne, można to stwierdzić już po samej przejażdżce taksówką z lotniska do centrum.

W końcu kierowca ze swojej komórki zadzwonił pod telefon z przewodnika. Przez chwilę rozmawiał z kimś po drugiej stronie, używając tajskiego tonalnego języka, który dla nas brzmiał egzotycznie i prawie jak muzyka. Kiedy podjechaliśmy pod hotel, stała już tam kobieta z recepcji, która wyszła, aby nas zatrzymać.

Weszliśmy do środka. 

W pierwszym momencie można pomyśleć, że pomyliło się drzwi. Wewnątrz zamiast typowych oznak tego, że weszło się do hotelu, ujrzeliśmy porozstawiane wokół stare telewizory, magnetofony i magnetowidy. Wszystkie były porozkręcane i wydawało się, że jesteśmy w środku serwisu sprzętu elektronicznego, choć jednocześnie nikt nie robił nic przy urządzeniach, i w ogóle można było odnieść wrażenie, że w takim stanie stoją już od dłuższego czasu. Jeden z telewizorów, jedyny w całości, ustawiony pod ścianą pomiędzy dwoma dużymi akwariami, w których w mętnej wodzie pływały ryby, był włączony. Naprzeciwko w niskim fotelu siedział mężczyzna i przełączał kanały, uśmiechając się do nas, gdy przechodziliśmy. Przed nim na stoliku leżało kilka talerzy i misek z jedzeniem, z których unosił się intensywny zapach. Była jeszcze trzecia osoba, jakiś facet, leżący i śpiący w kącie na czymś, co wyglądało jak plastikowa ławeczka ogrodowa.

Dopiero dalej w głębi pomieszczenia znajdowała się recepcja guesthousu. Drewniany nieduży kontuar, na którym leżały porozrzucane papiery i telefon oraz szafka z kluczami wisząca z tyłu na ścianie. Kobieta, która przywitała nas na ulicy, powiedziała, że ma kilka wolnych pokoi i podała nam ceny. Wróciłem więc na zewnątrz, żeby zabrać z taksówki bagaże i rozliczyć się z kierowcą. Chichocząc wsiadł do samochodu i zniknął, odjeżdżając w stronę Thanon Sukhumvit.

Weszliśmy na drugie piętro, przeciskając się ciasnym korytarzem, gdzie stały ustawione w rzędzie pralki i jakieś stare meble. Kobieta pokazała nam dwa pokoje. Pierwszy z nich był typową travelerską norą. Klita, która pomieściła tylko łóżko i wentylator, i nie miała okna. W drugim było wszystko, czego potrzebowaliśmy w tym momencie. Klimatyzacja, duże dwuosobowe łóżko i łazienka z prysznicem. Szerokie okno wychodziło na ulicę, ale widok był ograniczony przez podłużne filary, które zostały wbudowane w fasadę budynku.

  Zarejestrowaliśmy się na dole, odpaliliśmy maksymalnie klimatyzację i padliśmy na łóżko.

 
Spaliśmy kilka godzin, budząc się co jakiś czas, by wyłączyć klimatyzację, gdy robiło nam się zbyt zimno, lub ją z powrotem włączyć, gdy zaczynaliśmy lepić się od potu. Za oknem aż grzmiało od hałasu z ulicy. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy kierowcy jeżdżą z uszkodzonymi tłumikami. Wśród dźwięków jeden dawał się najbardziej we znaki; myśleliśmy, że jego sprawcami są niektóre z motocykli. Dopiero gdy wyszliśmy na ulicę, okazało się, że tak brzmią słynne tajskie tuk-tuki.

  Gdy się obudziliśmy, na zewnątrz było już ciemno. Przez okno widzieliśmy zapalone neony, którymi obwieszone były budynki po drugiej stronie ulicy. Rozpakowaliśmy walizki i odświeżyliśmy się pod prysznicem. Łazienka z toaletą były połączone, prysznic w żaden sposób nie oddzielony, tak więc woda po prostu lała się na całą podłogę. Brodziliśmy w niej po kostki w klapkach, ponieważ odpływ był zapchany.

  Było po dziesiątej, gdy wyszliśmy z guesthousu na ulicę. Gwar uliczny natychmiast przybrał na sile. Poszliśmy w kierunku Thanon Sukhumvit, do której mieliśmy kilkadziesiąt metrów. Stanęliśmy na rogu, gdzie nad nami wznosił się olbrzymi budynek Hotelu Westin, i patrzyliśmy z niedowierzaniem na ulicę, na której nic się nie zmieniło przez te kilka godzin, które przespaliśmy. Gdy jechaliśmy tędy taksówką, ulica była totalnie zakorkowana i niezmiennie taką pozostała. Samochody jeden przy drugim stały obok siebie i nie ruszały się do przodu ani o centymetr. Wyglądały, jakby znajdowały się na parkingu, a nie na ulicy. Połowę wszystkich pojazdów stanowiły taksówki, żółto-zielone lub niebiesko-czerwone. Na kogucie oprócz standardowego taxi miały napis meter.

  Szczelina na chodniku pozostawiona przez handlarzy, którzy po obu stronach rozłożyli się z towarem, miała co najwyżej kilkadziesiąt centymetrów. Tłok, jaki tworzyli tu ludzie można porównać do tego, jaki panował na ulicy z udziałem samochodów. Prawie wszystkie sklepy były jeszcze otwarte, jakby to były normalne godziny funkcjonowania. Przed zakładami krawieckimi stali akwizytorzy, którzy zapraszali nas do środka, abyśmy obejrzeli wybór materiałów, z których mogą nam uszyć, jak zapewniali, dowolną część garderoby. Z nadmiaru wrażeń nie zwracaliśmy uwagi na towar, który oferowali uliczni handlarze, ale chyba przeważały ciuchy, na przykład koszulki piłkarzy z klubów europejskich, okulary przeciwsłoneczne, używane buty, i typowe pamiątki dla turystów. Minęliśmy kilku farangów, jak nazywają obcokrajowców Tajowie, chociaż głównie na tłum składali się jednak autochtoni.

  Na chodniku nieprzerwanie pojawiały się przeszkody, które trzeba było omijać. Można rozbić sobie głowę o  słup albo wpaść w dziurę w chodniku, jeśli w porę nie zauważy się niespodzianki. Czasami jedynym wyjściem, żeby pójść dalej było zejście na ulicę pomiędzy krawężnik i samochody, i pokonanie odcinka tamtędy. W kilku miejscach działały uliczne garkuchnie, food stalls, przy których nie brakowało klientów. Kuchnia była zorganizowana na jednym lub dwóch wózkach, wokół których porozstawiane były plastikowe stoliki i krzesełka. Kucharz gotował żądany posiłek lub nakładał jeden z wcześniej przygotowanych. Opary gotowanego jedzenia mieszały się ze spalinami z ulicy. Powietrze, pomimo późnej godziny, w ogóle się nie zmieniło. W dalszym ciągu oddychając, czuliśmy się, jakbyśmy połykali watę. Ubraliśmy się kuso, w krótkie spodnie, t-shirty i sandały, ale tak czy inaczej było nam gorąco. Pot spływał nam po plecach i po brzuchu. Z obu stron koszulek mieliśmy mokre, okrągłe plamy.

  Szliśmy pomiędzy stacjami skytrainu Nana i Asoke, a więc prędzej czy później musieliśmy trafić pod bary z prostytutkami. Zeskakiwały z wysokich stołków, gdy nas widziały i wrzeszcząc jednocześnie, zapraszały nas do środka. Zupełnie nie przeszkadzało im to, że jesteśmy we dwoje. Historia prostytucji w tym mieście jest długa i barwna, i pewnie spotyka się klientów z różnymi gustami i fantazjami. W kilku miejscach zaczepiali nas taksówkarze, którzy proponowali nam kurs na Patpong, znaną ulicę z burdelami i barami, gdzie oprócz tradycyjnych usług można znaleźć widowiska pod tytułem ping-pong shooting lub banana show. Taksówkarze udawali dyskrecję i rozwijali przed nami ulotkę ze zdjęciami kilkudziesięciu dziewczyn, które pozowały usadzone w trzech rzędach, zupełnie jakby chodziło o zrobienia zdjęcia klasowego w podstawówce.

  Krajobraz na Thanon Sukhumvit zbudowany jest piętrowo jak dżungla. Gdyby jakiś anioł postanowił sfrunąć w tym miejscu z nieba – dlaczegóżby nie, przecież jesteśmy w Mieście Aniołów – najpierw ujrzałby wieżowce, luksusowe hotele i budynki biurowe, których czubki o tej godzinie, dla nas stąpających po ziemi, nikły w mroku. Niżej są trzypiętrowe budynki pozbawione jakichkolwiek odróżniających detali architektonicznych, można powiedzieć, że pozbawione jakiejkolwiek architektury. Między ich poczerniałymi fasadami i słupami elektrycznymi zwisają dziesiątki splątanych grubych kabli, z których niektóre kołyszą się ledwie kilka centymetrów nad głowami przechodniów. Na tej samej wysokości co budynki, lub nawet wyżej, ciągnie się betonowa platforma, przesłaniająca prawie całkowicie niebo, po której porusza się kolejka skytrain. Na dole są ludzie na chodnikach, handlarze, prostytutki i samochody na ulicach. Jeszcze niżej, gdyby anioł pochyliłby głowę, a pewnie tak, bo przecież miałby misję do spełnienia, zobaczyłby siedzących lub nawet leżących na chodnikach żebraków. Gdyby miał dobry wzrok, mógłby nawet dostrzec gigantyczne karaluchy, poruszające się po chodniku, i czasami kopane w jedną i drugą stronę przez przechodniów. Środowisko uzupełniają ospałe i z reguły okaleczone psy, szczury przebiegające ukradkiem pod ścianami domów lub wzdłuż krawężników, koty, z których większość nie ma ogonów i małe jaszczurki na ścianach, polujące na insekty.

  Ciężko nam było uwierzyć, że to wszystko może się zmieścić w jednym miejscu.

  Przeszliśmy obok wielu żebraków, którzy wyciągali w naszą stronę plastikowe kubki. Puste lub z kilkoma monetami na dnie. Widzieliśmy kobietę na kocu, wzdłuż której nóg spało dwoje małych dzieci. Widzieliśmy kalekiego mężczyznę, który dosłownie czołgał się na brzuchu środkiem chodnika, trzymając w jedynej ręce wyciągnięty w górę kubek i zmuszając tłum do omijania.

  Długo nie mogliśmy znaleźć żadnego przejścia dla pieszych ani świateł, żeby przedostać się na drugą stronę ulicy. Chcieliśmy wejść do sklepu Seven-Eleven, którego rozświetlone wnętrze zauważyliśmy naprzeciwko. Kiedy w końcu weszliśmy na kładkę dla pieszych, zatrzymaliśmy się na niej, żeby porozmawiać. Tutaj było spokojniej, prawie nikt tędy nie przechodził.

   Aga powiedziała:

   - Syf.

   A ja powtórzyłem:

   - Syf.

   Zapytała:

   - Chcesz tu zostać?

   A ja odpowiedziałem:

   - Nie wiem, a ty?

   - Ja też nie wiem...

  
Staliśmy po przeciwległych stronach, oparci plecami o barierki. W dole niezmiennie w obu kierunkach sunął sznur kolorowych samochodów.

   - Mamy dość pieniędzy, żeby przez kilka miesięcy podróżować po Indochinach. Może to jest lepsze rozwiązanie, niż utknąć w tym bałaganie na cały rok? – powiedziałem.

   - Może to jest lepsze rozwiązanie, ale co potem? W tym momencie nie mamy do czego wracać w Warszawie...

   - Wiec może nie powinniśmy panikować po pierwszym dniu. Szok kulturowy, wiadoma rzecz. Wrócimy do guesthousu, prześpimy się, zobaczymy co będzie jutro.

   - Myślisz, że jutro to będzie wyglądać inaczej?

   - Pewnie wszystko będzie wyglądać tak samo, ale może my się zmienimy. Może zmieni się nasze nastawienie.

   Na chwilę zapadła cisza. W końcu Aga powiedziała:

   - W każdym razie, ja nie chcę zostawać dłużej w tej okolicy. Mamy kilka adresów, jedźmy już jutro obejrzeć mieszkania. Może w innym miejscu to miasto wygląda inaczej?

   - Okey – powiedziałem.

   Weszliśmy do Seven-Eleven, które przywitało nas chłodem z klimatyzatora. Wprost trudno uwierzyć, jak radzili sobie ludzie w tym kraju, zanim wymyślono to wspaniałe urządzenie.

   Kupiliśmy niezbędne drobiazgi i zamówiliśmy hamburgery, które sami musieliśmy sobie przygotować. Kiedy zapłaciliśmy, dziewczyna po drugiej stronie wymruczała po angielsku:

   - Nice!

   - Excuse me? – zapytała Aga.

   - What colour? – powiedziała dziewczyna, pokazując na jej oczy.

   Wymieniliśmy zdumione spojrzenia.

   - Blue... – odrzekła Aga nieco zdezorientowana, przypatrując się ekspedientce, której buzia szczerze uśmiechała się, a ja przypomniałem sobie taksówkarza i pomyślałem, że może nie będzie tutaj aż tak źle.

   - You are very beautiful – dodała dziewczyna i zachichotała jakby onieśmielona swoją własną szczerością. Zaczęliśmy również się śmiać, bowiem cała sytuacja była niecodzienna, jednakże bardzo miła.

  Potem dziewczyna spojrzała na mnie i jakby na chwilę się zafrasowała. Potem znowu przeniosła wzrok na Agę, znowu na mnie, i znowu na Agę, aż w końcu powiedziała:

   - You are the same. You have the same faces. Same same!

   Wybuchliśmy jeszcze większym śmiechem. My mamy takie same twarze? Więc to działa w obie strony?

  
Do guesthousu wróciliśmy drugą stroną Thanon Sukhumvit, która wydawała się spokojniejsza.

  
A potem długo jeszcze nie mogliśmy zasnąć. Bangkok na zewnątrz dalej huczał, ponieważ jest to miasto, które nie zasypia nigdy, a jedynie na kilka krótkich godzin przygasa. W Warszawie w tym momencie było pięć godzin wcześniej.

Następnego dnia przed południem przyszliśmy na stację skytrainu Nana. Na Thanon Sukhumvit wszystko dalej wyglądało tak samo, samochody stały na ulicach, a ludzie snuli się po chodnikach. Ci sami handlarze, których widzieliśmy wczoraj, stali już przy swoich stoiskach. Z tłumu zginęły jedynie dziewczyny z torebkami, podpierające ściany wczorajszej nocy lub przesiadujące w budkach telefonicznych, w których nie było już aparatów i drzwi wejściowych.

  Na stacji panował idealny ład i porządek. Wszystko wyglądało na nowe i z plakatu dowiedzieliśmy się, że w tym roku skytrain, inaczej nazywany BTS, obchodzi swoje piąte urodziny. Na schemacie wyrysowano obydwie linie, a my odnaleźliśmy stację Ratchathewi, przy której mieliśmy wysiąść.

  Miasto z okien kolejki wyglądało imponująco i nowocześnie. Sunęliśmy bezszelestnie w klimatyzowanym wagonie pomiędzy drapaczami chmur, centrami handlowymi, i w kilku miejscach widzieliśmy nawet jakieś parki. Ktoś wymyślił dobrą nazwę, uznaliśmy, skytrain. Można oderwać się od ziemi i zapomnieć o rozgardiaszu, który panuje na dole.

  Przyglądaliśmy się uważnie współpasażerom. Chyba wszystkich, którzy byli w zasięgu wzroku, zmierzyliśmy od stóp po czubki głów. Interesował nas każdy szczegół; to, jakie noszą buty, spodnie, spódnice, ich twarze, fryzury, telefony komórkowe, jak się zachowują. W ubiorze Tajów uderzyła nas jedna rzecz. My siedzieliśmy w szortach, t-shirtach i sandałach, ledwo wysychaliśmy z potu dzięki klimatyzacji, a oni w większości nosili dżinsy i pełne buty. Chyba nikogo z mężczyzn nie widzieliśmy w krótkich spodenkach. I oczywiście wszyscy wyglądali znacznie bardziej świeżo od nas, jakby na zewnątrz nie było trzydziestu stopni ciepła i ostrego słońca, od którego w tej chwili chroniły nas fotochromatyczne szyby.

  Oprócz nas w wagonie było kilku farangów. Niektórzy już ze śladami Khao San Road na głowach, czyli z uplecionymi warkoczykami lub dredami. W tym kierunku większość obcokrajowców jedzie na zakupy lub tylko zobaczyć największy z bazarów, Chatuchak. Dla nas totalnie wyróżniali się z tłumu, ale Tajowie zdawali się ich nie zauważać; podobnie zresztą jak nas, to my z większą ciekawością gapiliśmy się na nich, niż odwrotnie.

  Naprzeciwko nas siedziała para mieszana, tajska dziewczyna i biały facet. Wczoraj widzieliśmy takich par już kilka. Pierwsze z nich podróżowały z nami samolotem z Londynu do Bangkoku. Schemat zawsze był taki sam. Dziewczyna była młoda, a facet o wiele lat od niej starszy. Ci ze skytrainu nie odbiegali od normy, z tym że gość był naprawdę zawansowany wiekiem. Ona mogła mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata, a on? Grubo powyżej niż w połowie drogi do swoich setnych urodzin. Ona miała ciemnobrązową skórę, ciemniejszą niż większość pozostałych pasażerów, co by wskazywało, że pochodzi z północno-wschodniej części Tajlandii, z ubogiego rolniczego rejonu nazywanego Isaan. On był blady jak mąka. Wyglądał na gościa z północnych rejonów Europy. Gdzie jechali? Na Chatuchak. Gdzie on kupi jej tanie ciuchy, podróbki znanych marek, a ona? Wiadomo co. Chociaż nie wiem, czy facet nie był za stary.

  Każda stacja jest zapowiadana przez kobiecy głos z głośnika w dwóch językach, po tajsku i po angielsku. Wysiedliśmy na Ratchathewi i podążyliśmy za tłumem w stronę wyjścia.

  Mieliśmy od znajomych, mieszkających kiedyś w Bangkoku, adres apartamentowca, w którym wynajmowali mieszkanie. Usiedliśmy na schodkach przed sklepem, na skrzyżowaniu dwóch dużych ulic, żeby przestudiować mapę.

Prawie od razu podszedł do nas facet, który jako tako mówił po angielsku. Przedstawił się, zapytał jak my się nazywamy, skąd jesteśmy i tak dalej. Powiedzieliśmy mu, że szukamy mieszkania do wynajęcia. Na co on, miał na imię Patrick, odrzekł, że pracuje kilkanaście metrów dalej i że tam jest jego kolega, który doskonale zna okolicę i orientuje się, kto szuka lokatorów. Powiedział, że nie będzie kłopotu, żebyśmy z nim tam poszli. Więc poszliśmy, każda wskazówka wydawała nam się w tym momencie drogocenna.

  Rzeczywiście jego miejsce pracy znajdowało się kilkanaście metrów dalej. To był zakład krawiecki. Patrick otworzył przed nami drzwi i weszliśmy do środka. Na ścianach ukazały nam się bele z materiałami we wszystkich możliwych kolorach - pod najwybredniejsze gusta klientów z całego świata.

  Usiedliśmy w wygodnych skórzanych fotelach. W sklepie było dwóch innych mężczyzn, ale z zachowania Patricka nie mogliśmy wywnioskować, którego z nich miał wcześniej na myśli. Rozmawiali między sobą po tajsku, z czego my nie mogliśmy niczego zrozumieć. W końcu Patrick usiadł w fotelu przed nami i zaczął pogawędkę o wszystkim, tylko nie o tym, co faktycznie sprowadziło nas do jego zakładu.

  Z uwagą słuchał opowieści o naszym pięknym i egzotycznym kraju. Nawijaliśmy o wszystkim, co nam tylko przychodziło do głowy, o polskich problemach i szansach na przyszłość, o komunizmie, o korupcji, o trudnej historii, o Powstaniu Warszawskim, o pięknej przyrodzie, o tym, że znowu Anglików mamy w grupie w eliminacjach, może nawet o Adamie Małyszu, chociaż gość pewnie w życiu na oczy nie widział śniegu. W tym wszystkim sami prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy w trakcie szukania mieszkania i być może od efektu poszukiwań będzie zależało nasze być lub nie być w Bangkoku. Ale widocznie mieliśmy potrzebę gadania o ojczyźnie, z którą właśnie zaczynał urywać nam się kontakt na długie miesiące. Wydawało nam się, że facet jest rzeczywiście zainteresowany pogłębieniem wiedzy na temat kraju, którego mieszkańców nie spotyka się w Bangkoku tak często, jak z innych części Europy.

  Lecz Patrick przerwał nam w końcu, a my spostrzegliśmy, że ma śmiertelnie znudzoną minę. Powiedział, że nie ma dzisiaj w pracy kolegi, o którym nam wcześniej wspominał. Dzwonił do niego, ale tamten się rozchorował i nie zamierza dzisiaj się pojawić. Nie potrafi nam więc pomóc w wynajęciu mieszkania, ale...

   ... korzystając z okazji...

   ... okazji, która rzadko się zdarza i wynosi 20 procent rabatu...

   ... mogą nam uszyć... 

   ... garnitur...

   ... marynarkę i dwie pary spodni....

   ... oraz sukienkę!!!

  
W jednej chwili znudzony grymas ustąpił zawodowemu entuzjazmowi i nadziei na ubicie interesu. My zaś wróciliśmy na ziemię, to znaczy do rozgrzanego i hałaśliwego Bangkoku. Podziękowaliśmy za fatygę, dając jakieś niejasne obietnice, że pewnie kiedyś tu wrócimy, jak tylko lepiej urządzimy się w mieście, i zrobimy pierwsze przymiarki.

  Straciliśmy pół godziny czasu, ale odetchnęliśmy w klimatyzowanym pomieszczeniu. Uzyskaliśmy przynajmniej tyle, że pokazali nam, gdzie jest poszukiwana przez nas soi Petchaburi 7. Była dokładnie po drugiej stronie ulicy.

  Na soi Petchaburi 7 znaleźliśmy poszukiwany apartamentowiec, ale kobieta w recepcji powiedziała, że aktualnie nie mają wolnych mieszkań.

  Na szczęście na ulicy było jeszcze kilka podobnych budynków, nazywanych condominium lub w skrócie condo, wybudowanych z myślą o wynajmowaniu mieszkań. Zazwyczaj znajdowały się na zamkniętym terenie, ze strażnikiem przy bramie, przy której wisiała tablica z nazwą apartamentowca. Od zwyczajnych domów odróżniała je nieco ciekawsza architektura i z reguły były o kilka pięter wyższe. Chodziliśmy od jednego do drugiego, lecz albo wszystko było pozajmowane, albo czekały na wynajęcie tylko duże kilkupokojowe mieszkania, których cena była za wysoka.

  Przynajmniej mieliśmy jasność, gdzie należy szukać mieszkania. Właśnie w takich apartamentowcach. Jeśli mieszkania w zwyczajnych domach wszystkie wyglądają tak, jak te widziane przez nas na parterach, nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby tam zamieszkać. Prawie wszystkie miały szeroko pootwierane drzwi i można było zajrzeć do środka. Kilkuosobowe rodziny gnieździły się na kilkumetrowych przestrzeniach, zazwyczaj siedząc w kupie na podłodze. Mebli było nie dużo, za to mnóstwo drobnych przedmiotów walało się ze wszystkich stron, poukładane jeden na drugim. Ktoś jadł, ktoś inny trzymał dziecko na rękach. Prawie wszędzie paliły się telewizory.

  Czasami nie potrafiliśmy powiedzieć, czy to, co widzimy jest mieszkaniem, czy sklepem. Jedna strona pomieszczenia wyglądała jak mieszkanie, stało tam na przykład łóżko, szafka z telewizorem, podczas gdy druga strona była zastawiona regałami z towarem. Właściciel albo krzątał się po mieszkaniu, zajmując się codziennymi czynnościami, oglądaniem telewizji lub nawet spał, albo obsługiwał klientów. Odnosiliśmy wrażenie, że wszyscy doskonale się znają. W jednym ze sklepów widzieliśmy faceta, który kupował papierosy na sztuki. W kilku miejscach były pralnie i kafejki internetowe. Zakład przeróbek krawieckich. Manufaktura, w której kobiety na starych maszynach szyły ciuchy, sprzedawane później na Chatuchaku lub Pratunamie.

  Chociaż było wczesne popołudnie, normalne godziny pracy, na soi też było mnóstwo ludzi. Schowani w cieniu siedzieli na byle czym pod ścianami, rozmawiali, ktoś grał na gitarze. Kierowcy taksówek motocyklowych, niektórzy ubrani w pomarańczowe skafandry, spali rozłożeni na motorach lub starym kijem golfowym celowali piłeczką do dziury w asfalcie, gdyż jak wiadomo, golf jest bardzo popularny w Tajlandii. Dzieciaki grały na środku w kometkę lub kopały rattanową piłkę, przerywając, gdy przejeżdżał samochód lub motocykl, co zdarzało się dosyć często.

  Minęliśmy kilka food stalls. Niektóre jadłodajnie wyglądały jeszcze bardziej prymitywnie niż te wczoraj widziane na Thanon Sukhumvit. Kurczak lub ryba smażyły się na czymś, co działało na zasadzie grilla. W naczyniu o donicowatym kształcie żarzył się węgiel, na tym była ułożona kratka, a na niej jedzenie. Przechodząc obok niektórych garkuchni, czasami czuliśmy gryzienie w nosie od zapachu ostrych przypraw, których używa się w Tajlandii prawie do każdej potrawy.

  Wózków na ulicy było dużo i prawie każdy sprzedawał coś innego. Na jednym z nich kupiliśmy owoce. Leżały w gablocie ze szkła, obłożone lodem. Arbuz, mango, papaja, melon, dragonfruit, ananas. Wzięliśmy arbuza i papaję. Sprzedawca wykroił z arbuza miąższ, pociął na kawałki na metalowej tacy, z której następnie wszystko zsunął do foliowej torebki, wbił drewniany patyk, i nam podał. To samo zrobił z papają. Wyjadaliśmy z torebek, nabijając patykiem kawałki owoców.

  Z innego wózka kupiliśmy napoje. Kobieta wyciągnęła z lodu po butelce pepsi i przelała całą zawartość do małej foliowej torebki, do której wcześniej nałożyła skruszony lód. Do obu torebek włożyła słomki.

  Na jedzenie z food stalls było jeszcze za wcześnie, nie mieliśmy pojęcia jak się do tego zabrać.

  Przy wózku z pieczonymi owadami zatrzymaliśmy się tylko po to, żeby się pogapić. Robaków było kilkanaście różnych gatunków, z których największe były gigantyczne koniki polne. Sprzedawca wyjął palcami jednego małego insekta, wyglądającego jak gąsienica, i pokazał, że możemy spróbować. Kiedy się krzywiliśmy, on i Tajowie koczujący wokół wybuchali radością.

  Obejście wszystkich apartamentowców zajęło sporo czasu i nic nie znaleźliśmy. Uliczka się skończyła i dalej były tylko przebiegające w poprzek tory kolejowe. Dwa pozostałe apartamentowce, których adresy mieliśmy, znajdowały się w innej części miasta, ale byliśmy już zbyt wykończeni, żeby tam się przenosić.

  Poszliśmy więc wzdłuż torów kolejowych, które według mapy powinny doprowadzić nas do Thanon Ratchaprarop. Prawie od razu zaczęły się slamsy. Wtedy wydawało mi się, że to bardzo duże skupisko, ale nie widziałem jeszcze tego największego w Bangkoku, prawdziwego miasta w mieście, na Klong Toey.

  Domy były pozbijane z byle czego. Czasami ze zdemontowanych billboardów, na których można jeszcze było dostrzec reklamowane produkty. Ludzie wyglądali źle. Większość spała albo po prostu leżała. Kupa dzieciaków siedziała na torach, z których usuwały się dopiero wówczas, gdy przejeżdżał pociąg. Szliśmy tamtędy i nikt nie zwracał na nas uwagi.                    

  Dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej stoi najwyższy budynek w Bangkoku, Hotel Bayoke. Kiczowaty, ale nowoczesny, z obrotowym tarasem widokowym na osiemdziesiątym którymś piętrze, skąd można podziwiać panoramę miasta. Miasta, które ciągnie się bez końca we wszystkich kierunkach. Miasta kontrastów, w którym praktycznie nie ma lepszych i gorszych dzielnic, bo wszystko jest ze sobą totalnie przemieszane.

  Krążyliśmy na ślepo i w końcu trafiliśmy na soi Boonprarop. Ulica wyglądała identycznie jak soi Petchaburi 7. Z food stalls i wałęsającymi się ludźmi, a także z kilkoma apartamentowcami. Była wąska i wydawało się, że dwa samochody nie będą w stanie się minąć, ale jakoś im się udawało. Zaliczyliśmy bez efektu dwa apartamentowce, aż weszliśmy do biura Ratchaprarop Tower Mansion.

  Wszystko wyglądało idealnie. Na zamkniętym terenie basen, siłownia i sauna dla mieszkańców. Dwie restauracje, bar z karaoke, pralnia, dwa sklepy spożywcze, dwie kafejki internetowe, fryzjer, lekcje tajskiego, kablówka i salon masażu. Wesoła kobieta opowiadała o wszystkim swoim angielskim w pięciu tonach, ze zrozumieniem którego czasami mieliśmy problemy. Obejrzeliśmy mieszkanie. Meble, ogromne łóżko, klimatyzacja, lodówka, łazienka. Widok z okna na plątaninę autostrad i wieżowce w tle. Co robimy? Wpłaciliśmy zaliczkę i umówiliśmy się, że jutro się wprowadzamy.

 Trzeci dzień w Bangkoku zaczął się pechowo. Spakowaliśmy się do walizek i przed guesthousem złapaliśmy taksówkę. Daleko nie odjechaliśmy, bowiem jeszcze na Thanon Sukhumvit wjechała w nas Honda Jazz, prowadzona przez młodą kobietę. Wbiła się z prawej strony, a my nie zapięci w pasy, podskoczyliśmy do góry jak piłki.
 
Na szczęście nikomu nic się nie stało. Ucierpiały tylko samochody. Największym pechowcem był taksówkarz, który bez samochodu, nie będzie mógł zarabiać na życie. Taksówek w Bangkoku jest bardzo dużo i podróżowanie nimi jest stosunkowo tanie. Kierowcy nie zarabiają takich pieniędzy, jak w Warszawie, a bardzo często ze swojej pracy utrzymują całe rodziny.

  Samochód nadawał się na tyle do jazdy, żeby zjechać na pas zieleni między jezdniami. Ludzie na chodniku nie zwracali na nas uwagi, jakby sytuacja była zupełnie normalna. Właściwie my również nie byliśmy zanadto zaskoczeni. Po dwóch dniach w mieście byliśmy oswojeni z myślą, że wypadki samochodowe muszą tu być codziennością.

  Jedyną osobą, która nami się zainteresowała była wariatka. Biegała wokół samochodu i coś wykrzykiwała. Taksówkarz w tym czasie był zajęty rozmową z kobietą z Hondy. Wariatka pootwierała wszystkie drzwi w taksówce, z prawej strony zdeformowane i bez szyb, potem wyjęła ze środka parasol i nam go podała. To nie był nasz parasol, tylko kierowcy. Był początek września i trwała pora deszczowa, i w każdej chwili z nieba mogły zlecieć strumienie wody. Odłożyliśmy parasol z powrotem na miejsce. Udało jej się otworzyć bagażnik, gdzie leżały nasze walizki. Wyglądało na to, że są w całości. Urwała z jednej z walizek naklejkę lotniczą i chowając ją do kieszeni, uciekła.

   Mogliśmy złapać następną taksówkę.

Poznaliśmy sąsiadów, którzy wynajmują mieszkanie naprzeciwko nas. Para amerykańsko-tajska. Zawsze trzymają otwarte drzwi do mieszkania, dopóki nie położą się spać. Wśród Tajów jest to normalne zachowanie. Tak robi wielu z tych, którzy mieszkają w naszym apartamentowcu, i niektóre mieszane pary. Gdybyśmy my przyjęli ten zwyczaj, moglibyśmy całymi dniami gapić się na siebie i obserwować, co robimy. Tylko że my chodzimy po domu roznegliżowani (ulubiony strój faranga w domu, jak gdzieś ktoś napisał: majtki i okulary przeciwsłoneczne), a takie swobodne zachowanie, prezentowane publicznie, nie przystoi w Tajlandii.

  Sąsiedzi powiedzieli nam o supermarkecie Big C, który znajduje się od nas o trzy przystanki autobusowe w stronę Siam Square. Autobusem jeszcze nie podróżowaliśmy. Stanęliśmy na przystanku na Thanon Ratchaprarop i czekaliśmy na numery, które nam podali. Dwa z tych, które nam pasowały, po prostu przejechały, nie zatrzymując się. Teoretycznie autobusy mają wyznaczone przystanki, ale jeśli nikt nie wysiada i kierowca nie widzi nikogo chętnego, kto by chciał wsiąść, nie zatrzymuje się.

  Linie autobusowe są w większości obsługiwane przez prywatne firmy i autobusy są różnorodne. Głównie dzielą się na klimatyzowane i nie klimatyzowane. Bilety kupuje się w środku u biletera, który podchodzi do nowych pasażerów z podłużną walcowatą kasetką, w której trzyma rulony z biletami i monety. Złożone na cztery części banknoty zwykle znajdują się wetknięte pomiędzy palce jednej z jego rąk; wygląda to jakby z dłoni wyrastał mu bukiet pieniędzy. W klimatyzowanych autobusach zawsze trzeba powiedzieć, dokąd chce się jechać, ponieważ od tego zależy cena biletu. Bileter odrywa skrawek papieru w odpowiednim kolorze z rulonu i kasuje go, używając do tego swoją kasetkę. Technika jest dosyć skomplikowana. Bilet jest wkładany pod wieko kasetki w kilku miejscach i pod różnymi kątami, i nacinany, zaś wzór oznacza datę przejazdu.

  Autobus firmy Daewoo był stary i miał drewnianą podłogę z desek. Wszystkie okna były zaciągnięte do góry i smród spalin wypełniał całe jego wnętrze. Kierowca w swoim kokpicie otoczony był talizmanami; były tam obrazki przedstawiające mnichów buddyjskich, amulety i wieńce kwiatów z jaśminku, które można kupić od chodzących pomiędzy samochodami sprzedawców.

  Obdarzeni nadludzką cierpliwością Tajowie zmieniają się nie do poznania za kierownicą. Kierowca jechał jak świr. Widzieliśmy jego uśmiechniętą twarz w przeciwsłonecznych okularach w lusterku. Rozpędzał się i hamował na kilka metrów przed stojącymi na światłach samochodami. Drzwi otwierał zanim jeszcze zdążył stanąć i ludzie wyskakiwali w trakcie jazdy. Potem za wcześnie ruszał i ci, co próbowali wsiąść też musieli to robić w locie. Czasami zatrzymywał się kilkadziesiąt metrów przed przystankiem, czasami kilkadziesiąt metrów za. I to wszystko jest normą w Bangkoku. Tak jeżdżą wszyscy kierowcy autobusów. Śpieszą się, bo trasy są długie, a korki wszechobecne.

  Gdy zbliżaliśmy się do celu, kilku pasażerów zaczęło dawać nam znaki, że teraz powinniśmy wysiąść. Podeszła również bileterka i pokazała na drzwi. Zawsze można na nich liczyć, nigdy nie pozwolą ci się zgubić. Gdybyśmy pojechali jeden przystanek dalej, zobaczylibyśmy jak kierowca odrywa ręce od kierownicy, żeby złożyć je w geście wai i pokłonić się w kierunku sanktuarium Erawana. Robią to wszyscy kierowcy przejeżdżający przez tamto skrzyżowanie.

Ale my już siedzieliśmy na schodkach przed Big C, gdzie ja paliłem papierosa. Krajobraz wokół taki sam, jak gdzie indziej. Handel na chodniku, samochody na wszystkich pasach szerokiej ulicy. Po drugiej stronie największe centrum handlowe w Bangkoku, Central World Plaza. Niezliczona ilość sklepów, kilka kin, lodowisko na ostatnim piętrze. Przed budynkiem jeden z niewielu pustych placów w mieście.

  Śmietników na ulicach jest niewiele. Wyrzuciłem więc papierosa gdzieś na bok. Spadł pomiędzy kilka tuzinów niedopałków i innych śmieci. Poszliśmy jeszcze w stronę Seven-Eleven, żeby kupić napoje. Po drodze zatrzymał nas człowiek w mundurze.

  Mówił coś po tajsku, i chociaż nic nie rozumiałem, domyślałem się o co chodzi. Próbowałem się kajać i obiecywać poprawę, ale on pokazywał, żebyśmy weszli z nim na górę na kładkę dla pieszych, która przebiegała nad ulicą. Po co? Nie wiedzieliśmy, ale trzeba było zrobić tak, jak mówił.

  Na górze okazało się, że w kącie mają zorganizowany prowizoryczny posterunek. Stolik i cztery krzesełka. Dwóch innych policjantów stało kilka metrów dalej i wychylając się przez barierki, gapili się w dół na samochody.

  Usiedliśmy przy stoliku, my z jednej strony, a on z drugiej. Obok nas w obu kierunkach maszerował tłum ludzi.

  Gość wyjął z pliku papierów zafoliowany dokument, który podał nam do przeczytania. Napisany był w prostych słowach po angielsku i zawierał błędy, i wynikało z niego, że za to, co zrobiłem, jest kara 2000 bahtów.

  Zaczęliśmy się bronić, twierdząc że tam jest i tak brudno, nigdzie nie ma smietnikow i leży kilkadziesiąt innych niedopałków. Trochę mało przekonywujące, ale coś trzeba było powiedzieć.

   Okazało się, że facet mówi trochę po angielsku.

   - Musicie zapłacić 2000 bahtów! – powiedział.

   Znowu pokazał nam na dokument, żebyśmy jeszcze raz przeczytali.

   - My już przeczytaliśmy i zrozumieliśmy – powiedziałem i zacząłem znowu próbować go jakoś ułagodzić.

   Ale prawdę mówiąc on nie był z gatunku tych miłych i uśmiechniętych Tajów, których do tej pory spotykaliśmy. Wyglądał groźnie, choć z tym wzrostem i taką budową ciała byłby prawdopodobnie najmniejszym policjantem w Warszawie. Nosił obcisły brązowy mundur, o którym można by pomyśleć, że jest na niego za mały, gdyby nie to, że wszyscy policjanci w Tajlandii noszą identyczne.

   Powtórzył swoją groźbę:

   - Musicie zapłacić 2000 bahtów. Takie jest prawo!

   Wyjął kolejny dokument ze sterty, coś, co wyglądało na formularz, na którym zostanie wypisana nam kara.

   Zaczęliśmy rozmawiać po polsku. Niesamowicie wygodna sytuacja, że można porozmawiać między sobą w języku, którego nikt nie zna.

   On nam przerwał i zauważyliśmy, że jego twarz jakby trochę złagodniała. Powiedział:

   - Ale jest jeszcze inna możliwość... Możemy nie wypisywać kary i to będzie kosztowało 500 bahtów...

   - 500 bahtów? – zapytałem.

   - 500 bahtów – powtórzył.

   Znowu zaczęliśmy rozmawiać po polsku:

   - Płacimy?

   - Nie płacimy. Niech wypisuje karę. Przecież nie przyślą nam jej do Warszawy, a w Bangkoku nas nie znajdą.

   Powiedzieliśmy mu, że chcemy, żeby wypisał nam karę. Wyglądał na mocno zaskoczonego.

   - Musicie zapłacić. Wszyscy płacą!

   Zaczął grzebać w papierach i wyciągnął jakieś śmieszne pokwitowania, utarg z całego dnia. Najwyraźniej próbowali dbać o pozory przed farangami, że to nie jest łapówka. Kwity pewnie na koniec dnia trafią do kosza, a zyskiem podzielą się koledzy z całego dystryktu.

   Podał nam papiery do przeczytania. Faktycznie zacne towarzystwo z całego świata.

   Powiedzieliśmy, że nie mamy pieniędzy.

   - Mamy tylko 100 bahtów – powiedziałem.

   Gdyby miał jaśniejszą skórę, pewnie byśmy zauważyli jaki jest czerwony ze wściekłości. Wstał gwałtownie od stolika, wywracając krzesło. Podszedł do policjantów, którzy stali przy barierce i już nie wrócił. Zamiast niego przyszedł jeden z tamtych dwóch.

   Zaczęło się znowu to samo od początku. Czytanie zafoliowanego dokumentu, już teraz wiadomo dlaczego zafoliowanego, pokazywanie innych pokwitowań.

   Powtórzyliśmy jeszcze raz:

   - Nie mamy przy sobie pieniędzy, żeby zapłacić. Mamy tylko 100 bahtów. Proszę nam wypisać karę.

   - A gdzie zapłacicie? – zapytał.

   - W ambasadzie – odpowiedzieliśmy, co chyba nie miało większego sensu – albo w banku...

   Wyglądał poważniej niż jego poprzednik i chyba był starszy stopniem. Miał bardziej ozdobiony mundur. Na chwilę się zamyślił, w końcu powiedział:

   - Pokaż mi swój portfel!

   O cholera. Tego się nie spodziewaliśmy. W portfelu miałem ponad 20 000 bahtów, które wypłaciliśmy, żeby wpłacić następnego dnia kaucję i pierwszy czynsz za mieszkanie. Czy on może żądać ode mnie, żebym pokazał mu portfel? W Polsce na pewno nie mógłby, ale jesteśmy w Tajlandii. Co, jeśli odmówimy, oni zabiorą nas na komisariat, znajdą kasę, stracimy 2000 bahtów, a może nawet więcej?

  
Gdybym wiedział o tajskiej policji to, co wiem dzisiaj, zapłaciłbym 500 bahtów i podziękował za łaskę. Dysponuje ona władzą, jaką nie może pochwalić się żadna inna policja na świecie, przynajmniej jeśli chodzi o kraje, które uważają się za demokratyczne. Policjanci wykorzystują swoją pozycję do tego, żeby pomnażać majątek. Powiedzmy tylko tyle, że od początku do końca kontrolują produkcję i dystrybucję ya ba, jak magicznie nazywana jest w Tajlandii metaamfetamina. Prostytucja w Tajlandii jest nielegalna, wszystkie burdele płacą policji. Nielegalny jest handel na ulicach, wszyscy handlarze płacą policji. Nocą drogówka zatrzymuje każdy samochód i wszyscy płacą po 50 bahtów. W każdym samochodzie można coś znaleźć, a kwota jest przystępna dla każdego, więc każdy płaci. Można wymieniać bez końca. Być policjantem w tym kraju to naprawdę niezła fucha. Zysk z łapówek trafia do wspólnego kosza i jest dzielony. Pułkownicy Policji, którzy stoją na czele dystryktów są zamożnymi ludźmi. Jeżdżą drogimi samochodami i mają przynajmniej po dwa luksusowe domy, jeden w Bangkoku i drugi gdzieś na prowincji.

  Aga wdała się z nim w jakiś dialog, którego nie słuchałem. Pod stolikiem wyjąłem portfel, z którego zacząłem przekładać pieniądze do kieszeni spodni. Musiałem uważać, żeby nie pospadały mi na ziemię. Zostawiłem w portfelu tylko 100 bahtów.

  
On zauważył, że coś manipuluję pod stolikiem. Podniósł się z krzesła i wykrzykiwał coś po tajsku. Pokazałem mu portfel.

   - Spójrz... – powiedziałem, rozchylając przegrodę - ... tylko 100 bahtów.

   I miał już dosyć. Nie chciał tej stówy. Pokazał, że możemy już odejść. Więc poszliśmy.

To był ostatni niedopałek, którego wyrzuciłem na ulicę w Tajlandii. Czasami musiałem przejść kilka kilometrów, żeby znaleźć kosz, ale dostałem nauczkę. Od tamtej pory co i rusz widzę farangów, którzy siedzą w różnych miejscach na mieście przy stolikach, takich jak ten, przy którym my siedzieliśmy. Trzy tygodnie później w ogóle przestałem palić, bo w połączeniu z zanieczyszczeniem, jakie tu jest, wydawało mi się, że popełniam natychmiastowe samobójstwo. Śmiejemy się, że po powrocie do kraju powinniśmy od razu jechać na kilka tygodni do uzdrowiska, żeby odreagować.

  W Big C zrobiliśmy zakupy. Wszystko, co niezbędne, żeby przeżyć przez rok. Toster, wentylator, talerze, sztućce i inne drobiazgi. Supermarket taki sam, jak te, które mamy w Polsce.

  Ze sklepu wróciliśmy do domu tuk-tukiem. To była nasza pierwsza przejażdżka tym trójkołowym pojazdem, który robi dużo hałasu. Frajda z jazdy jest duża. Cieszyliśmy się jak dzieci w lunaparku. Wjechaliśmy w sam środek rzeki samochodów, wpychając się pomiędzy nie, a większość drogi pokonaliśmy pod prąd. Wiatr hulał ze wszystkich stron, ponieważ pojazd jest osłonięty tylko z przodu i ma daszek.

  Tak naprawdę to był moment, kiedy po raz pierwszy od trzech dni wyluzowaliśmy się w Tajlandii i uznaliśmy, że może będziemy mieli tu trochę zabawy. Tydzień później pojechaliśmy na Ko Samet, niedużą lecz popularną wyspę na wschodnim wybrzeżu, która ma śnieżnobiałe plaże i błękitną wodę ciepłą jak w wannie.

 Bangkok, 20 Kwiecień B.E. 254

O Muay Thai.

Koleżanka, która trenuje Muay Thai, zgodziła się odpowiedzieć na kilka pytań związanych z tą sztuką walki. Oto przebieg rozmowy:

 MY: Powiedz nam kilka rzeczy o sobie: jak się nazywasz, skąd jesteś, ile masz lat, jak długo mieszkasz w Tajlandii?

CAT: Nazywam się Catherine Bennett, pochodzę z Anglii, mam 28 lat i mieszkam tutaj od 6 lat.


MY: Przyjechałaś do Tajlandii specjalnie po to, żeby trenować Muay Thai?

CAT: Przyjechałam, żeby podróżować. Muay Thai zaczęłam trenować już wiele lat wcześniej w Anglii. Tajlandia była pierwszym krajem w Azji, który chciałam zobaczyć, i kiedy tu się znalazłam, wiedziałam od razu, że jest to miejsce, w którym chciałabym żyć. Więc skończyłam podróżowanie, wróciłam do Anglii i zaraz potem przyjechałam znowu do Tajlandii, i jestem tu aż do tej pory.


MY: Muay Thai zaczęłaś trenować jeszcze w Anglii, jak dawno temu?

CAT: Kiedy miałam 16 lat. A więc teraz to już 12 lat, z tym że miałam w tym czasie kilka przerw.

MY: Pięć dni w tygodniu poświęcasz na treningi, w pozostałe dwa, w weekendy, zarabiasz na utrzymanie, ucząc angielskiego. Opowiedz nam, jak wyglądają te dni, kiedy trenujesz.

CAT: Wstaję o szóstej lub szóstej trzydzieści, idę na siłownię, biegam pięć lub siedem kilometrów w zależności od tego, jak się czuję lub jak blisko jest moja walka, rozciągam się, co drugi dzień robię trening siłowy. Spędzam w siłowni godzinę lub dwie. Czasami po siłowni idę na saunę. Wracam do domu, jem posiłek, wykonuję jakieś czynności domowe, później śpię około dwóch godzin. Potem jadę do klubu na trzecią popołudniu.

MY: Czy możesz opisać, jak wygląda twój typowy trening?.

CAT: Na początku rozgrzewam się, później rozciągam, skaczę na skakance około 20 minut, znowu rozciąganie, 2-3 rundy walki z cieniem, kopanie w worek. Potem razem z trenerem przez trzy lub pięć rund uderzam w poduszkę, później robię dwie pięciominutowe rundy samego boksu, bez kopnięć, bez uderzania kolanami i bez łokci. Później sparinguję, klinczowanie, znowu kopię worek, rozluźniam się, znowu rozciągam. Tak to mniej więcej wygląda. Wszystko trwa dwie, trzy godziny.

MY: Wygląda na to, że wykonujesz bardzo ciężką pracę. W ten sposób spędziłaś wszystkie 6 lat w Tajlandii?

CAT: Miałam rok przerwy z powodu kontuzji i wtedy nic nie robiłam, byłam wtedy dość gruba. Od półtora roku, tyle minęło od momentu, kiedy wyleczyłam kontuzję, staram się ćwiczyć właśnie tak, ale tylko w niektóre tygodnie, nie codziennie, ponieważ już nie jestem taka młoda i czasami mój organizm mówi mi, że dzisiaj jest to niemożliwe, więc czasami już nie biegam rano, a czasami nie pójdę na salę gimnastyczną popołudniu. Ale dobry tydzień to taki, kiedy ćwiczę rano i popołudniu, taki sobie zawsze stawiam cel, a kiedy zbliża się moja walka, to wtedy już nie mam wyjścia.

MY: Jaki jest twój największy sukces i największa porażka?

CAT: Największym sukcesem, jaki osiągnęłam, jest srebrny medal dla Anglii na Mistrzostwach Świata dwa lata temu. W listopadzie w zeszłym roku, również na Mistrzostwach Świata, dałam się znokautować dziewczynie z Ukrainy, i to, niestety, kwalifikuje się jako moja największa porażka.


MY: Szukając w internecie informacji o Muay Thai, odkryliśmy, że w Polsce działa duża ilość klubów, w których można trenować tajski boks. Spotykasz czasami polskie dziewczyny na zawodach?

CAT: Nigdy z żadną nie walczyłam, ale czasami spotykam. Na ostatnich mistrzostwach, jeśli dobrze pamiętam, w polskiej ekipie była jedna dziewczyna wśród trzech lub czterech facetów. W ciągu ostatnich 2-3 lat spotkałam także kilku polskich bokserów, którzy przyjechali trenować do Tajlandii, co nie zdarzało się wcześniej.

MY: Będąc w Kambodży, widzieliśmy kilka walk w telewizji, stąd wiemy, że również Khmerowie trenują tę sztukę walki. Czy rozgrywane są walki pomiędzy nimi i Tajami?

CAT: Mogą być rozgrywane, ale nie ma ich zbyt wiele. Tajowie patrzą z góry na zawodników z innych krajów i prawie zawsze wygrywają. Oni wymyślili ten styl walki wieki temu. W czasie wojen z Birmą szkolili swoich żołnierzy i to była ich broń przeciwko żołnierzom birmańskim. Tak powstało Muay Thai. W czasie każdych świąt możesz zobaczyć w telewizji Khmerów, Tajów i Birmańczyków jak walczą w starym stylu, nie zakładając rękawic. Tradycyjnie obwiązywali ręce sznurkiem konopnym i zanurzali w tłuczonym szkle. Obecnie już nie ma tłuczonego szkła, walczą tylko z obwiązanymi rękoma, ale tak czy inaczej, to jest całkiem straszne do oglądania. Wiele ze starych technik zostało porzuconych i już się ich nie używa we współczesnym Muay Thai, które można oglądać na stadionach. Były zbyt niebezpieczne i skracały karierę bokserską. Bokserzy mogli mieć zaledwie kilka walk w swoim życiu i to był koniec. Od kilkudziesięciu lat zawody są rozgrywane według nowych zasad, wprowadzono przede wszystkim rękawice bokserskie.

MY: Powiedz nam, zakładasz amulet przed walką?

CAT: Oczywiście!

MY: Jakie znaczenie mają amulety zakładane przez zawodników, a jakie znaczenie ma taniec, który wykonują na ringu?

CAT: W momencie, kiedy zawodnik wchodzi na ring, ma na sobie plecioną opaskę na głowie, opaskę z materiału przewiązaną przez biceps, która zwykle zawiera wizerunek Buddy i wieniec z kwiatów jaśminku przewieszony przez szyję. Przed walką opaska z głowy i wieniec są usuwane, do walki zawodnik może przystąpić tylko z opaską na ramieniu. Ich zadaniem jest oczywiście przyniesienie bokserowi szczęścia w walce i uchronienie go przed kontuzją. Jeśli chodzi o taniec, ram muay, to za jego pośrednictwem zawodnik przede wszystkim oddaje honor swojemu trenerowi, jak również duchowi tajskiego boksu. Taniec zaczyna się zawsze od rytualnego ukłonu i trwa około pięciu minut. Każdy z zawodników wykonuje go w sposób, w jaki został mu przekazany przez trenera i daną szkołę. Dawniej, jeśli dwaj zawodnicy wykonali ten sam taniec, nie mogli ze sobą walczyć, bo to oznaczało, że mieli tego samego trenera, dzisiaj już nie ma to znaczenia. Oprócz duchowego wymiaru ram muay ma również wymiar praktyczny. Jest to czas, kiedy rozgrzewasz swoje ciało, koncentrujesz się, starasz się myśleć o wszystkich technikach, których nauczył cię twój trener.

MY: W czasie wykonywania ram muay, jak również przez wszystkie pięć rund walki, zawodnikom towarzyszy muzyka trzyosobowego zespołu, który usadowiony jest przy ringu. Muzycy dostosowują tempo swojego grania do tego, co dzieje się na ringu. Przyśpieszają, gdy zadawanych jest dużo ciosów, zwalniają, jeśli tempo akcji spada. Słyszysz te dźwięki, kiedy walczysz?

CAT: Słyszę i nie słyszę. Mam na myśli to, że nie zwracam na nią uwagi, tak samo, jak na okrzyki publiczności. W ringu nie ma prawa nic cię rozproszyć, bo przegrałeś. Wystarczy sekunda nieuwagi i leżysz z ciężką kontuzją.

MY: Kiedy ogląda się walkę Muay Thai, można odnieść wrażenie, że w pierwszej rundzie zawodnicy nie walczą na pełnych obrotach, jakby mieli umowę między sobą, że w pierwszej rundzie nie bijemy się zbyt mocno?

CAT: To normalne, że w pierwszej rundzie starasz się rozgryźć swojego przeciwnika, starasz się ocenić, jakimi dysponuje technikami i w jaki sposób mógłbyś go pokonać. Tak więc zwykle pierwsze dwie rundy są łagodne, a dopiero w kolejnych zawodnicy wkładają w ciosy coraz więcej siły. To jest jak gra w szachy. Muay Thai jest oczywiście bardzo brutalnym sportem, ale jednocześnie bardzo technicznym. W tajskim boksie można używać bardzo wielu technik, możesz uderzać każdą częścią swojego ciała, nogami, nie wyłączając kolan, rękoma, nie wyłączając łokci, nie możesz tylko zadawać ciosów głową. Jednocześnie, możesz uderzać w dowolne miejsce ciała swojego przeciwnika oprócz krocza. Można sobie wyobrazić, co dzieje się, gdy otrzymasz cios kolanem w twarz. Dlatego nie można się śpieszyć i trzeba być bardzo uważnym. Czasami można zobaczyć nokaut w pierwszej rundzie, ale to oznacza, że zawodnik musiał być bardzo niedoświadczony.

MY: Widzieliśmy nokaut w jednej z walk na stadionie Lumphini. To nie była pierwsza runda, a chyba trzecia lub czwarta. Facet wyglądał jak trup. Leżał i nie dawał znaku życia. Trwało to dosyć długo, więc nie czekali na niego, aż się ocknie, tylko ogłosili wynik, a potem załadowali go na nosze i gdzieś wynieśli. Za chwilę już nikt o nim nie pamiętał, bo zaczęła się kolejna walka.

CAT: No, właśnie. Inną sprawą jest to, że kiedy walczysz pięć trzyminutowych rund, to jest to niezwykle wyczerpujące dla twojego organizmu. Więc jeśli wystartujesz zbyt szybko i zbyt ciężko, może ci zabraknąć sił, żeby dotrwać do piątej rundy.


MY: Czy są jakieś różnice pomiędzy kobiecymi i męskimi zawodami Muay Thai? Czy musicie walczyć w kaskach?

CAT: Kobiety walczą w kaskach tylko w amatorskich zawodach. W Tajlandii nie ma żadnych różnic w zawodach rozgrywanymi pomiędzy kobietami i mężczyznami. Być może w innych krajach, gdzie zawody są rozgrywane pod patronatem miejscowych organizacji,  kobiety nie mogą zadawać ciosów łokciami albo rundy są krótsze, dwuminutowe zamiast trzyminutowych. To zależy od organizacji. Jeśli chodzi o Tajlandię, to jedyną różnicą pomiędzy kobietami i mężczyznami uprawiającymi ten sport jest to, że kobiety nie mają wstępu do ringu na wielu salach bokserskich. Kobiety nie mogą walczyć na stadionach Lumphini i Ratchadamnoen w Bangkoku. 30 lat temu jeszcze mogły, a potem już nie.


MY: Dlaczego?

CAT: Chodzi o przesąd. 30 lat temu pewna dziennikarka przygotowywała reportaż o Muay Thai i przyszła na Lumphini lub Ratchadamnoen, nie pamiętam, weszła w ring, żeby zrobić stamtąd zdjęcia. Tego samego wieczoru w czasie walk wszyscy bokserzy zostali wyjątkowo dotkliwie zranieni i po kolei zabierani do szpitala. Więc powiedziano, żadnych więcej kobiet w ringu. Tajowie są chyba najbardziej przesądnym narodem na świecie. 3 lata temu wybudowano w Bangkoku nowy stadion  specjalnie dla kobiet, ale obecnie jest zamknięty ze względu na przypadki molestowania seksualnego dziewczyn, które tam trenowały. Ma zostać otworzony nowy w innym miejscu. Stadiony, gdzie są organizowane walki z udziałem obcokrajowców, zwykle zezwalają również na walki kobiet, walczyłam na jednym z lokalnych ringów w Tajlandii. Zawsze po walkach z udziałem kobiet na takich stadionach, organizatorzy ściągają mnichów, żeby poświęcili ring. W klubie, gdzie obecnie trenuję, kobiety są traktowane na równi z mężczyznami, ale w innym klubie, gdzie trenowałam wcześniej przez dwa lata, nigdy nie mogłam wejść do ringu. To utrudniało znacznie trenowanie, zwłaszcza, jeśli musiałam ćwiczyć na betonowej nawierzchni, gdzie kaleczyłam sobie nogi.

MY: Obejrzeliśmy niedawno film Beautiful Boxer, o słynnej Nong Toom, stąd wiemy, ze w zawodach Muay Thai biorą udział również transseksualiści. Nong Toom walczyła z mężczyznami, ale fizycznie sama była jeszcze mężczyzną. Z kim walczą zawodniczki, które przeszły już operację, z mężczyznami czy z kobietami?

CAT: Kiedy ladyboy posiada jeszcze męskie genitalia, może w dalszym ciągu walczyć z mężczyznami, nie ma problemu, ale po operacji już nie. Z drugiej strony bardzo ciężko jest znaleźć kobietę, która chciałaby walczyć z ladyboyem, ponieważ zwykle oni są bardziej doświadczeni i wciąż mają więcej siły. Nong Toom jest już po operacji i jest kobietą, więc nie ma prawa więcej walczyć na Lumphini lub Ratchadamnoen. Dzieliłam z nią pokój w czasie zawodów w Hong Kongu, fantastyczna osoba.

MY: Walczyła z kobietą?

CAT: Nie, z mężczyzną, ale to był obcokrajowiec. Żaden tajski mężczyzna by z nią teraz nie walczył, ewentualnie w walce pokazowej. To była zresztą walka pokazowa. Obecnie w Bangkoku można zobaczyć kilku innych ladyboys na zawodach, ale oni wciąż fizycznie są mężczyznami, więc walczą również z mężczyznami.


MY: W filmie widzieliśmy, że publiczność naśmiewała się z Nong Toom, kiedy wchodziła w makijażu na ring. Jaki jest stosunek publiczności i zawodników do ladyboys w Muay Thai?

CAT: Nong Toom przyszła kiedyś do naszego obozu treningowego i młodsi bokserzy nabijali się z niej, tak, to prawda, że ludzie śmiali się z niej. Tajscy bokserzy nie należą do najbardziej wykształconych i politycznie poprawnych ludzi, którzy żyją w Tajlandii. Znałam bokserów na Ko Samui, którzy wyszukiwali ladyboys, żeby z nimi walczyć i potem bawili się z nimi w ringu, żeby na koniec im porządnie dołożyć, bo to, według nich, równało się dobrej zabawie. Co gorsze, publiczności rzeczywiście się to podobało. Generalnie Tajowie tolerują ladyboys, ale jednocześnie nie marnują okazji, żeby się z nich pośmiać.

MY: Dla nas w dalszym ciągu Tajowie są nie rozwikłaną zagadką. To jest prawie niemożliwe, żeby zdenerwować kogoś na ulicy. Wydaje się, że są najłagodniejszymi ludźmi na świecie i są całkowicie pozbawieni agresji. W Bangkoku możesz chodzić po ulicy o której godzinie chcesz i którędy chcesz i nic ci się nie stanie. Jak to się ma do Muay Thai, narodowego sportu, który jest totalnie brutalny. Wchodzisz na stadion i spotykasz zupełnie innych ludzi, zarówno w ringu, jak i na trybunach?

CAT: Tajowie są bardzo tolerancyjni, ich religia jest bardzo tolerancyjna. Tajski boks jest dla nich tak naprawdę sposobem na zarabianie pieniędzy. Dotyczy to zarówno publiczności, jak i zawodników. Publiczność tak krzyczy i wydaje się oszalała, ponieważ oni robią zakłady. Prawdopodobnie, gdyby nie było zakładów, niewielu Tajów przychodziłoby na stadiony. Tajscy bokserzy zwykle nie są agresywni poza ringiem, czasami gdy się upiją, wiadomo, ale to nie to samo, co w przypadku zachodnich bokserów, którzy zwykle są bardzo agresywni na co dzień i wybrali ten sport, żeby dać upust swojej agresji. Tajscy bokserzy robią to wyłącznie dla pieniędzy, nie z powodu wrodzonej agresji.

MY: Można powiedzieć, że Tajowie są mniej agresywni niż ludzie w Europie?

CAT: O tak, zdecydowanie. Przypuszczam, że Muay Thai jest dla nich pewnego rodzaju odskocznią. Stadion jest miejscem, gdzie mężczyźni mogą przyjść i się wykrzyczeć, ponieważ jest to nieakceptowane na ulicy.  Chociaż z drugiej strony, podobno za zamkniętymi drzwiami jest wiele przemocy w tym kraju.

MY: Tajlandia ma bardzo wysoki odsetek ludzi siedzących w więzieniach i ogromną liczbę morderstw. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców wychodzi im średnia prawie taka sama, jak w Stanach. Za tym stoją ci sami uśmiechnięci i grzeczni Tajowie, których widujemy na co dzień na ulicach. Są spokojni, ale słyszeliśmy od kilku osób, że ich spokój i tolerancja ma swoje granice, i jeśli przekroczysz te granice, potrafią być bardzo brutalni. Znajomy opowiadał nam, że jeśli farang zrobi coś złego w barze, zazwyczaj rzucają się na niego wszyscy obecni Tajowie i biją czym popadnie, co wpadnie im w ręce.

CAT: Tak, to jest zupełnie niewykluczone, że jeśli z kimś tutaj zadrzesz, to może do ciebie podejść ktoś z pistoletem i to jest koniec. Tu w Tajlandii jest mafia i te problemy są najczęściej z nią związane, zwykle chodzi o pieniądze i narkotyki, właściwie ten sam problem co w innych krajach. Jestem w Bangkoku od czterech lat i w przeciągu tego czasu widziałam tylko trzy incydenty z użyciem przemocy poza ringiem, ale ja jestem białą kobietą i moje życie wygląda zupełnie inaczej niż życie białych mężczyzn tutaj, ja nie chodzę do barów na dziewczyny lub miejsc, gdzie pojawiają się narkotyki, to nie mój styl życia, ale słyszałam podobne historie. Generalnie, większość Tajów nie lubi obcokrajowców i jeśli farang zrobi coś źle, mam na myśli coś naprawdę złego, na przykład zaczepianie kogoś na ulicy lub coś w tym rodzaju, może mieć do czynienia z wieloma Tajami jednocześnie, nawet jeśli oni za bardzo nie będą znali się między sobą. To jest to, co zawsze powtarzam wszystkim, nie zrób niczego głupiego w tym kraju. Poza tym każdy bar z dziewczynami jest pod opieką ludzi z mafii, bardzo często ktoś z nich jest na miejscu, i jeśli jest potrzeba, to reagują natychmiast. Jeśli nie chcesz zapłacić rachunku, to jest dosyć normalne, że ktoś wyciągnie pistolet, żeby cię do tego skłonić, tak to tutaj działa.


MY: Jak wiele wspólnego ma mafia z Muay Thai?

CAT: Nie wiem dużo na ten temat, ale jak wszystko w Tajlandii, tak też i Muay Thai ma swoje powiązania z policją i mafią. Te dwie siły idą zawsze w parze w tym kraju. Głównie chodzi o zakłady. Jeśli ludzie z mafii przyjdą na stadion i zaczną robić zakłady, to ich zawodnicy zazwyczaj wygrywają, nawet jeśli byli wyraźnie słabsi w walce.


MY: Czy to się często zdarza?

CAT: Dosyć. Dodatkowo chłopcy dostają łapówki, żeby przegrywać walki. Z tym że w tym wypadku, jeśli to wyjdzie, są skończeni w Muay Thai. Już nikt nie będzie z nimi walczył.


MY: Co dzieje się z bokserami, gdy skończą karierę. Zaczynają trenować jako mali chłopcy, zaś przeciętnie odchodzą z boksu w wieku 25 lat. Co potem?

CAT: To jest dosyć smutny temat. Wszystko zależy od tego, do jakiego obozu treningowego trafią na początku swojej kariery. Jeśli do takiego, który nie zatroszczy się o ich edukację, będzie nimi tylko manipulował i wykorzystywał do zarabiania pieniędzy, to skończą jako niewykształceni ludzie, którzy nie umieją robić nic innego niż tylko walczyć. Jedni wpadną w alkoholizm, inni w narkotyki. Niektórzy z nich, jeśli zachowali część swoich pieniędzy, może otworzą jakiś mały interes. Ale zwykle niewielu, ponieważ nie mają pojęcia jak oszczędzać pieniądze. Znam jednego chłopaka, który sprzedaje smażone kurczaki na ulicy i robi z tego całkiem niezłe pieniądze. Są też obozy, w których promotorzy dbają o swoich zawodników i ich edukację, ale takie są mniejszością.


MY: A jak obecnie radzi sobie Nong Toom?

CAT: Ona robi już tylko filmy, nie musi więcej walczyć, już nie trenuje. Wystąpiła w tej walce pokazowej w Hong Kongu, ale nie wydaje mi się, żeby robiła inny pokaz szybko po tamtym, to było bardziej dla rozrywki. Jest bardzo zajęta robieniem filmów i ma z tego znacznie więcej pieniędzy.


MY: Jakie ty masz plany na przyszłość? Zamierzasz zostać na stałe w Bangkoku?

CAT: Nie wiem. Jadę na trzy miesiące do domu ocenić moją sytuację życiową. Robię się coraz starsza, nie mogę walczyć bez końca. Niedawno powiedziałam, że zamierzam skończyć karierę po najbliższej walce w Hong Kongu, ale byłam wtedy zła. Problem w tym kraju polega na tym, że jestem za ciężka w porównaniu do większości tajskich kobiet, więc oni usiłują wsadzić mnie do ringu z małą tajską dziewczyną, znacznie ode mnie lżejszą, a ja odmawiam walczyć z kimś, kto jest znacznie mniejszy ode mnie. Nie ma znaczenia, że ona jest dobra i być może udałoby się jej mnie pokonać, 8 kg różnicy to za dużo, wystarczy jeden udany cios i komuś o 8 kg lżejszemu taki cios mógłby wyrządzić poważną krzywdę, i ja nigdy bym tego nie zrobiła. Wielu ludzi nie dba o to, mam na myśli obcokrajowców, dla których często też trudno znaleźć rywala w ich kategorii wagowej. Przyjeżdżają na wakacje, trenują dwa miesiące, chcą walczyć, chcą wygrać, płacą pieniądze za trening i dostają swoją wygraną, ale to jest sfabrykowane, to nie jest to, co ja chciałabym robić. Trenuję ciężko i chcę walczyć poważnie, nie z małą dziewczynką, która bardzo często ma poniżej 16 lat.


MY: Powodzenia zatem w Hong Kongu. Już wiesz z kim będziesz walczyła?

CAT: Tak, to będzie tajska dziewczyna, która waży 57 kg. Ja ważę 58 kg. Walczymy o pas mistrzowski organizacji z Hong Kongu. Zamiast trzyminutowych rund będą dwuminutowe, a więc to powinno być przyjemne.


MY: Wracając do planów na dalszą przyszłość, wiemy, że myślisz o otworzeniu obozu treningowego Muay Thai dla bezdomnych dzieci?

CAT: Jeśli zdecyduję się zostać tu na stałe, chciałabym otworzyć taki obóz. W tym kraju jest wiele sierot, które nie mają żadnej przyszłości przed sobą. Szybko wpadają w alkoholizm lub narkotyki, same zaczynają handlować narkotykami albo zostają męskimi prostytutkami, zarażają się, młodo umierają. Dla wielu z nich Muay Thai mogłoby być sposobem na życie. Niektórzy z nich zresztą trafiają do obozów treningowych, ale zostają wykorzystani i w końcu znowu zostają bez niczego, to jest to, o czym mówiłam wam wcześniej. Chciałabym otworzyć obóz, który będzie zajmował się tym dzieciakami, w którym nauczą się walczyć i walczyliby na stadionach, zarabiając pieniądze wyłącznie na swoje konto. Tak naprawdę nie zgadzam się z tym, żeby dzieciaki walczyły w tak młodym wieku, ale jest to tutaj powszechne i jeśli to miałoby być jedyną drogą wyciągnięcia ich z ubóstwa, to chyba jest to lepsze, niż pozostawienie ich w sytuacji, w której obecnie się znajdują. Jednocześnie wysłałabym ich do szkół i nauczyła oszczędzać pieniądze z walk na kontach bankowych, z których nie mogliby ich ruszać dopóki nie ukończą 21 lat.


MY: Na północy Tajlandii w jednym z watów pod Chiang Rai mnisi robią coś podobnego. Przyciągają biedne dzieciaki do świątyni, gdzie oprócz tego, że zostają nowicjuszami, są również uczeni Muay Thai. Widzą w tym jedyną szansę, żeby pomóc im na przyszłość. Prawdopodobnie część dzieciaków zostanie później mnichami, a pozostali być może wybiorą karierę zawodników Muay Thai.

CAT: Rzecz polega na tym, że jest to sport związany wyłącznie z niższą klasą społeczeństwa w tym kraju, dzieciaki z klas wyższych prawie w ogóle nie trenują Muay Thai.  Ale te biedne dzieciaki mogą zarobić sporo pieniędzy, jeśli są dobre, i jeśli ktoś odpowiedzialny pokaże im co zrobić z tymi pieniędzmi, coś innego niż tylko wydać je na drinki i dziewczyny, to nie zostaną później na lodzie. Część z nich, jasne, zabaw się, ale nie wszystkie, oszczędź coś, zrób coś dla swojej przyszłości. Jest w tym szansa na to, żeby podnieść poziom życia wielu dzieciakom, które w przeciwnym wypadku skończą w slumsach.


MY: Pytanie na koniec, lubisz Bangkok?

CAT: Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Bangkoku, nienawidziłam go. Wcześniej mieszkałam przez dwa lata na wyspie, na Ko Samui, a tu musiałam iść do pracy, do tego korki, zanieczyszczenie, hałas, wszystko to wydawało się nie do wytrzymania, ale obecnie już przywykłam. Życie w Tajlandii jest dla mnie łatwiejsze niż dla wielu obcokrajowców, jestem częścią obozu i oni postrzegają mnie jako część rodziny, więc prawdopodobnie nie doświadczam wielu problemów, które spotykają innych ludzi. Korki są dalej denerwujące, ale ja nie przemieszczam się w godzinach szczytu, wstaję i jadę do klubu zanim się zaczną, wracam kiedy się skończą, więc mnie za bardzo nie dotyczą. Jest tutaj wiele rzeczy do robienia, choć będąc bokserem nie masz zbyt wiele czasu na życie towarzyskie, zwłaszcza jeśli przygotowujesz się do walki. Nie możesz iść spotkać się z przyjaciółmi, pić i tańczyć, i tak dalej. Ale ja nie mam żadnych problemów z życiem tutaj, jestem tu szczęśliwa.


MY: Dziękujemy za rozmowę.

CAT: Dziękuję.

 

P.S.

W momencie, kiedy wysyłamy ten tekst, Cat jest już po swojej walce w Hong Kongu. Jej nowy mistrzowski pas wisi już na ścianie w mieszkaniu na Thonburi

Bangkok,  25 maj B.E. 2548

słowa kluczowe: termin: luty - lipiec 2005

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 5 / 5 (1)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 5 / 5 (1)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 17365 od 11.07.2005

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone