lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Wientian  
Wat Xieng ThongLuang Prabang, Laosfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
czytasz blog:

Nasze Indie czyli sposób na przewodnickie wakacje



7gru
2008

Trochę impresji już dawno po podróży

1 0 0  
  New Delhi, Indie, prowincja NCT

09.11.2006
Nareszcie wakacje!!! Tym razem Indie. Decyzja trochę przypadkowa, ale takie czasami bywają najtrafniejsze. Miałyśmy z Marzeną jechać na Kubę, ale w międzyczasie zachorował Fidel i trochę przestraszyłyśmy się rewolucji i innych tego typu nieplanowanych atrakcji mało turystycznych. W trakcie któregoś z krakowskich Booliwoodow Karolina rzucila pomysl dołaczenia się do grupy jadącej w listopadzie w tamtym kierunku i od tego się zaczęlo...
Przed podróżą nieco nerwowo  praca, turyści, studenci, jakieś obowiązkowe szczepienia do załatwienia, ubezpieczenia, zero czasu na życie. Początek imprezy o 4 rano - samolot z Katowic do Paryża, a dopiero stamtąd do wyczekiwanego Delhi. Oczywiście pierwszy samolot się spóźnił, więc straciłyśmy nadzieję na złapanie połączenia do Indii tego samego dnia. Naprawdę się zdziwiłyśmy, gdy oznajmiono, że samolot na nas grzecznie czeka i nawet załatwiono nam bardzo sprawne przewiezienie przez lotnisko prosto do miejsca ostatniej odprawy (Vivat Air France!!!).


10.11.2006
Namaste! Podróż zaczęła się szczęśliwie, odnalazłyśmy nasze walizki na lotnisku, chociaż nie miałyśmy na to zupełnie nadziei w związku z zamieszaniem w Paryżu (Nie, żebym robiła krypto reklamę, ale Vivat Air France po raz kolejny!!!).
Pierwszy szok od razu po wyjściu z lotniskowej hali. Gdy stanęłam na szczycie ruchomych schodów zjeżdżających powoli do hali przylotów, moim oczom ukazał się ogromny tłum kolorowych postaci oczekujących na odprawę. Dosłownie korek z ludzi  zero miejsca, upał, zmęczenie, pierwsze zawroty głowy i myśli co będzie dalej, skoro już na lotnisku jest tak inaczej niż zwykle?. W Delhi czekał na nas wynajęty wcześniej autobus Red Rose, który zawiózł nas prosto do hotelu. Jadąc około 40 minut z nosem przy szybie, poczyniłyśmy pierwsze obserwacje  Indie by night. Wrażenie niesamowite  ruch uliczny okropny, dookoła pełno riksiarzy, motocyklistów, tuk-tuków (bardzo popularne, małe samochodziki przeznaczone do przewozu dwóch pasażerów, tutaj zapchane do granic możliwości całymi rodzinami przemieszczającymi się bezustannie dniami i nocami przy dźwięku wszechobecnych klaksonów). Przed naszymi oczyma jak sen przesuwają się święte krowy, wychudzone psy, małpki, jacyś lunatycy, zadbani panowie w turbanach, żebrzące dzieci, jacyś handlarze obładowani kiczowatymi produktami typu kolorowe farbki, plastikowe koraliki, owoce wystające z plecionych koszyków...Wszystko to trąbi, muczy, szczeka, krzyczy, śpiewa... Zaczynam czuć się jak w środku jakiegoś absurdalnego filmu z nieznanym scenariuszem albo dziwnego i niewytłumaczalnego snu. Przecieram oczy, ale krajobraz się nie zmienia. Po chwili autobus staje. Hotel w Delhi niesamowicie brudny. Dobrze, że zabrałyśmy klapki i zapasowe ręczniki, bo to co wisi w łazience ma wygląd i zapach ściery do podłogi. Panuje duchota, ale pokój nie ma okna, więc nie da się go przewietrzyć. Jesteśmy natomiast szczęśliwymi posiadaczkami ogromnego wiatraka kręcącego się z hukiem nad naszymi głowami. Wpatrzone w niego i przytłoczone nieco ogromem wrażeń, zapadamy w kamienny sen.
Po symbolicznym śniadaniu (omlet, dżem i herbata) , ruszamy na miasto. W Delhi zwiedzamy Świątynię Lakszmi, Czerwony Fort, Gurdwarę, Bramę Indii, Parlament i Muzeum Indiry Gandhi (informacje pod tekstem).
Nasz hinduski organizator okazał się beznadziejny. Już pierwszego dnia wiedziałyśmy, że dałyśmy się wpuścić w niezły kanał jadąc z grupą. Umesz nie dosyć, że nie ma podstawowych informacji o swoim własnym kraju (na pytania co to za budynek, rzeka, góra itp. odpowiada niezmiennie, że nie jest pilotem ani przewodnikiem, a to wyjazd przyjacielski), to na dodatek mówi fatalnie po polsku i jego tłumaczenia lokalnych przewodników oprócz walorów humorystycznych nie mają żadnej wartości. Na szczęscie wzięłyśmy z Polski dobre przewodniki i mapę, znamy angielski i możemy edukować się same na bieżąco. Szkoda, bo zdecydowałyśmy się na wyjazd z Hindusem myśląc, że będzie źródłem wielu cennych i ciekawych informacji o nieznanym nam bliżej kraju. Kit  jak tylko się da, będziemy odłączać się od grupy i realizować własny program. Szkoda tylko trochę tych ludzi, bo wyjadą z Indii bez żadnej konkretnej wiedzy na temat tutejszych zwyczajów, religii, stosunków społecznych. Może chociaż zakupy uda im się zrobić, bo we wciskaniu tutejszych wyrobów i naciąganiu klientów na najdroższe restauracje w okolicy, Umesz jest całkiem niezły.?

11.11.2006
Jedziemy dziś do Haridwaru. Wzdłuż drogi jak w kalejdoskopie przesuwają się coraz to nowe widoki  jakiś zakład fryzjerski pod gołym niebem, setki garkuchni, slumsy, ludzie pracujący w polu, kobiety z dziećmi na rękach w kolorowych sari..

Naszą uwagę na dłuższą chwilę przyciągnął przesuwający się wzdłuż autokaru słoń. To trochę niesamowite otworzyć szybę (tu są przesuwane na szczęście) i tak po prostu pogłaskać słonia. Zwierzak miał szorstką skórę i pomalowano go w różowe kwiatki i żółte trójkąciki. Miał też piękne, niebieskie czy, dłuuugie rzęsy i plamiaste uszy. Za zgodą dosiadającego go właściciela, słonik dostał przez szybę chałwę, potem jabłuszko, które zgrabnie podniósł z zakurzonego asfaltu i stał się mimowolnym obiektem wielu fotografii i niezliczonych upomnień klaksonowych ze strony chcących go wyminąć współużytkowników drogi.
Niestety w nocy objawiły się nieco mniej ciekawe zwierzątka. Przed kolacją Marzena zabiła jednego karalucha, po kolacji zginął drugi...Potem po prostu wyjęłyśmy szkła kontaktowe i świat insektów przestał dla nas istnieć.?

12.11.2006.
Po zwiedzeniu Haridwaru i Riszikeszu wylądowałyśmy z powrotem w Delhi. Riszikesz mimo, że prawie w Himalajach i z pięknymi widokami nie wywarł na nas najlepszego wrażenia. Duże centrum turystyczne  głośno, pełno bazarów, szkoły jogi dla turystów. Dookoła dużo dziwnych ludzi  mędrców, nauczycieli, mistrzów jogi, ale przede wszystkim natchnionych Europejczyków starających się upodobnić do Hindusów  blondynki w sari, jacyś na oko urzędnicy w turbanach. Jakby im się rzeczywistości pomyliły. Marzena twierdzi, że się czepiam, ale to naprawdę wygląda smiesznie, jak ktoś na siłę stara się upodobnić. Przecież, żeby coś poznać i zrozumieć, nie trzeba tego zaraz na siłę kopiować...No dobra, czepiam się może, niech będzie. W każdym razie nie zamierzam kupować sari i chodzić w nim po ulicach Krakowa. Nawet tutaj czułabym się śmiesznie, choć oczywiście strój mi się podoba i uważam, że tutejsze kobiety wyglądają pięknie. W ogóle śliczne są, jak wycięte z plakatów reklamowych. Szkoda tylko, że ich życie w większości przypadków, mało przypomina bajkę z księżniczkami w roli głównej...

13.11.2006
Jedziemy do Dżajpuru w Radżastanie. Droga okropna, ale za to Amer Fort, który zwiedzamy po drodze przepiękny. Sztuka mogolska zmieszana z indyjską.
Wieczorem awantura  Umesz zaprowadził wszystkich do sklepu z biżuterią i musiałyśmy czekaż 40 minut, żeby dostać się do hotelu. Pierwszy i ostatni raz w życiu pojechałam na wyjazd grupowy, zupełnie się do tego nie nadaję!!! (A Marzenka jeszcze mniej J )
Za to noc można zaliczyć do udanych  wkurzone po incydencie ze sklepem, udałyśmy się same na długi spacer po mieście. Początkowo Dżajpur by night nie wydaje się sympatyczny  wszyscy chcą standardowo wcisnąć coś nieznajomym, ludzie wieszają się u rękawów prosząc o pieniądze, riksiarze naganiają do swoich zdezelowanych pojazdów, jacyś obdarci młodzieńcy zaczynają opowiadać o swoim życiu, które szczerze mówiąc, mało nas obchodzi, każdy czegoś chce i bardzo trudno pozostać na to obojętnym i uwolnić się od nacierającego zewsząd tłumu. Dobrą metodą okazuje się krzyczenie po polsku i szybkie zmiany kierunku wprowadzające chwilową dezorientację wśród wszelkich upierdliwców.
Po jakichś 30 minutach trafiamy do Świątyni Ramy i sytuacja zmienia się na lepszą jak za dotknięciem czarodzieskiej różdżki. Najpierw czekamy, żeby bóstwo zjadło kolację (też nam się to wydawało absurdalne, ale to kwestia przyzwyczajenia, hinduskie bóstwa traktowane są jak ludzie, nic więc dziwnego, że mają swoje pory posiłków i nie należy im wtedy przerywać), potem zaproszono nas na pudżę  wieczorną modlitwę. Obserwowałyśmy jak wierni modlą się przy dźwiękach gongów i dzwoneczków, widziałyśmy odsłaniający się ołtarz z figurą Hanumana (Boga  Małpy), a nawet otrzymałyśmy stosowne błogosławieństwo (trochę oszukałyśmy przyjmując je, ponieważ zamiast obowiązkowego wypicia świętej wody, wtarłyśmy ją we włosy z obawy przed amebą). Okazało się, że facet opiekujący się świątynią nie tylko wie, gdzie leży Polska, ale na dodatek zna Lecha Wałęsę i nawet poprawnie potrafi wymówić jego nazwisko. Ciężki szok przeżyłyśmy słychając jego pytań o Solidarność.
Po nabożeństwie przeszłyśmy się jeszcze trochę po mieście, poznałyśmy jakichś ludzi, którzy obdarowali nas wiankami z kwiatów i w końcu zdecydowałyśmy się na powrót rikszą do hotelu. Nasz kierwoca okazał się bardzo waleczny i honorowy i przez całą drogę z groźną miną odganiał od nas wszelkich natrętów. Obraził się dopiero, jak powiedziałyśmy, że jutro nie zamierzamy korzystać z jego usług, ponieważ wybieramy się w dalszą drogę...


14.11.2006
Dzisiejszy dzień upłynął nam pod znakiem leczenia kaca. Wczoraj wypiłyśmy w trójkę z Karoliną butelkę indyjskiej whisky (w ramach lekarstwa przeciwko bakteriom atakującym ze wszystkich stron) i dzisiaj da się zaobserwować tak zwane efekty kuracji J
Ja czuję się w miarę dobrze, bo wypiłam chyba najmniej i mój organizm jakoś to zniósł, za to dziewczyny reprezentują stan agonalny i boję się, że dzisiejsze zwiedzanie będzie nieco spowolnione.
Mimo huśtawki w żałądku i malutkich helikopterków przemieszczających się z zawrotną prędkością w naszych głowach, zwiedzamy Różowe Miasto Dżajpur. City Palace z obserwatorium maharadży Dżaj Singha wywiera na nas duże wrażenie, zwiedzamy też muzeum tkanin, uzbrojenia, obrazów i manuskryptów, następnie udajemy się do Hawa Mahal (Pałacu Wiatrów) i Fortu Dżajgarh, gdzie oglądać można między innymi największą w Indiach armatę Dżaja Wana.
Wieczorem Marzena dogorywa w hotelowym pokoju, ja decyduje się na uczestnictwo w typowym dla Radżastanu teatrze lalkowym. Przedstawienie wspaniałe, ale przez cały wieczór nie mogę pozbyć się ogarniającego mnie uczucia niesprawiedliwości losu. Siedzę w fotelu, w hotelowym ogrodzie słuchając radżastańskich pieśni, a tuż za rogiem rozgrywa się ludzki dramat, umierają ludzie tylko dlatego, że nie stać ich na miskę ryżu...
W Indiach ubóstwo objawia się ze zdwojoną siłą poprzez kontrasty - z jednej strony piękny hotel, kelnerzy w białych koszulach, z drugiej, przerażająca bieda, która wdziera się nieproszona w życie. Brudne, często okaleczone dzieci żebrzące po ulicach, kobiety siedzące w rynsztoku i piekące z mąki placki na małych ogniskach, tysiące ludzi śpiących wprost na trawie lub wokół fontann, krowy buszujące po śmietnikach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, psy wychudzone do granic możliwości śledzące głodnym wzrokiem każdy ruch przechodzącego człowieka..Mimowolnie wracają w pamięci obrazki z warszawskiego getta widziane wielokrotnie podczas pracy z turystami  brudne, wychudzone dzieci, ten sam pusty, beznadziejny wzrok, straszny smród uderzający nawet z kinowego ekranu...Tylko, że tamto działo się 60 lat temu, a ta cała ludzka, masowa niedola dzieje się tu i teraz, na naszych oczach, na MOICH oczach. I co mogę zrobić? Absolutnie nic. Nie tu i nie teraz...
Pora spać, noc się ciemna zrobiła, a jutro rano czeka nas męczący dzień  wielogodzinna podróż rozklekotanym autobusem do Agry. Za oknem żyje indyjska ulica, która nigdy nie zwalnia biegu, huczą klaksony, ktoś coś krzyczy, wiatrak hotelowy kręci się nad łóżkiem, a jego dźwięk rozsadza mi głowę...Chciałabym się do kogoś przytulić, ale z braku tego kogoś zaczynam powoli liczyć wielbłądy (bo barany jakoś nie pasują do całokształtu przeżyć).

15.11.2006
Rano zwiedzamy ogrody koło Dżajpuru i pobliską świątynię, potem udajemy się do dawnej stolicy Akbara  Fatehpur Sikri, gdzie odwiedzamy pałac i wspaniały meczet.
Wieczorem włóczymy się z Marzeną i Krzyśkiem po Agrze, kupujemy jakieś drobne pamiątki  ja długo poszukiwany przewodnik angielski po północnych Indiach i kilka paczek herbaty dla przyjaciół, Marzena wspaniały kaszmirowy szal. Kolację jemy w Pizza Hut. Trochę nam głupio, że w kraju takim jak Indie idziemy w takie okropne miejsce (gdzie nasza noga by nie postała podczas pobytu w Europie), ale jesteśmy tak zmęczone uważaniem na bakterie i próbowaniem egzotycznych potraw, że postanawiamy zjeść duuużo chleba i jakieś sałatki. W knajpie, jak się można było spodziewać, sami obcokrajowcy, ale jedzenie dobre i naczynia czyste (jedyny zawód to brak kawy, o wypiciu której śnię od początku wyjazdu i niestety chyba mogę zapomnieć o spełnieniu tego marzenia, bo tutejsi nie rozumieją mojej potrzeby wdychania zapachu świeżo palonego expresso, zadawalając się jakąś pseudoczarną mazią sypaną obficie na gorącą wodę). W pewnym momencie obsługa wykonuje dla klientów coś w rodzaju folkowego tańca (co w Pizza Hut wygląda dosyć komicznie, ale spotyka się z ciepłym przyjęciem). Wracamy do pokoju, bo jutro mamy zamiar zwlec się na wschód słońca nad Tadż Mahal.?

16.11.2006
Pobudka o 5.00, wyjazd na zwiedzanie najbardziej znanego zabytku Indii, a zarazem największego na świecie pomnika miłości do kobiety  Tadż Mahal. Czekamy na wschód słońca marznąć niemiłosiernie i wpatrując się w miejsce, skąd według wszelkich opisów, wyłonić ma się sławny kolos. Na razie otacza nas morze mgieł, ale z minuty na minutę zaczynają wydobywać się z niego kształty, by po chwili odsłonić budowlę w całym swym majestacie. Spędzamy tu kilka godzin słuchając lokalnego przewodnika, który ciekawie opowiada o historii, ciekawostkach architektonicznych, złudzeniach optycznych doświadczanych podczas zwiedzania. Wpatrujemy się z nieukrywanym zachwytem w przepiękne inkrustacje, płaskorzeźby, ażurowe kraty wykute w kamieniu..
Wracamy do hotelu na śniadanie, a potem zwiedzamy inne zabytki Agry i okolic  Agra Fort i Mauzoleum Akbara w Sikandrze. Umesz próbuje zorganizować wycieczkę fakultatywną do Mathury, ale podana przez niego cena jest tak kosmiczna, ze rezygnujemy od razu i postanawiamy udać się tam na własną rękę. Rezultat jest taki, że my jedziemy, a grupa nie, o co potem mają do nas pretensje. Dlaczego do nas, a nie do Umesza, który odwołał wyjazd w ostatniej chwili mimo zebrania się wielu chętnych, do dzisiaj pozostaje tajemnicą...
Przed spotkaniem z umówionym wcześniej kierowcą (Nigam), jemy obiad w przydrożnym barze, którego wyglądu lepiej tu nie opisywać. W każdym razie przed jedzeniem zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, na wypadek gdybyśmy padli zaraz po posiłku...Z półgodzinnym poślizgiem jedziemy do Mathury, by zwiedzić tam świątynię zbudowaną w miejscu, w którym według wierzeń przyszedł na świat Kriszna. Miejsce okazuje się strzeżone z powodu niedawnych (1992) konfliktów hindusko-muzułmańskich. Musimy zostawić aparaty fotograficzne, komórki i wszelkie inne przedmioty podejrzane w specjalnych schowkach oraz przejść kontrolę porównywalną do tej na lotniskach. Krzyśka trzy razy zawracają z bramki i musi wracać do niemiłosiernie długiej kolejki. Pierwszy raz chodzi o aparat (co jest procedurą standardową, więc jeszcze jesteśmy spokojne), w drugim o baterie paluszki (co już nas trochę wkurza, bo marnujemy czas, a baterie naprawdę nie należą do przedmiotów niebezpiecznych), w trzecim o butelkę wody (i tu już mnie szlag trafia i zaczynam krzyczeć na strażników, co wygląda dosyć dziwnie i wzbudza żywe zainteresowanie tłumu. Jakaś obca w kolorowej spódnicy wrzeszcząca na niewzruszonego gościa z karabinem, który na dodatek nie mówi po angielsku wydaje się tu być zupełnie nie na miejscu i, jak się można było spodziewać, zamiast pomóc, sprawia, że ja także ląduję poza bramką i cała procedura zaczyna się od początku. Co za kraj pieprzony!
No nic  w końcu nas wpuścili. Zobaczyliśmy ogromną świątynie, z której wystroju niewiele na początku udało nam się zrozumieć. Dopiero po zaangażowaniu lokalnego przewodnika  mądrego i sympatycznego Bramina, nasza wiedza na temat tutejszych zwyczajów nieco się ugruntowała. Facet okazał się świetny  z niezwykłą cierpliwością objaśnił nam tajniki hinduizmu i pokazał dwie mniejsze świątynie, z których jedna zasługiwała na specjalna uwagę  w jej częsci zobaczyliśmy fragmenty więzienia, w którym urodził się Kriszna (8 wcielenie Boga Wisznu), a nawet dotknęłyśmy miejsca, gdzie znajdują się odciski jego stóp.?

17.11.2006
W drodze z Agry do Orchy zwiedzamy cudo architektury militarnej  Fort Gwalior i świątynie dżinijskie z XI wielu. Poznajemy tam grupę sympatycznych dzieciaków wyglądających na jakieś 8-9 lat. Jeden z nich demonstruje nam za pomocą kilku monet, brudnego sznurka i tym podobnych rekwizytów sztuki magiczne, drugi oprowadza po świątyni tłumacząc, że codziennie od 8-12 uczy się w pobliskiej szkole, a potem pracuje z turystami. Przejmował się swoimi obowiązkami tak skutecznie, że w końcu po raz kolejny dałam się nabrać i nabyłam od niego książkę o forcie i zestaw zupełnie mi niepotrzebnych pocztówek.
Wieczorem, po krótkim spotkaniu integracyjnym grupy, na które Szarik przyniósł tutejszą whisky i rum w reklamówkach, ruszyliśmy z Marzeną i Krzyśkiem w miasto. Orcha jest przepiękna  małe miasteczko położone nad brzegami Batwy, miłe restauracyjki oferujące dania regionalnej kuchni, sympatyczni ludzie i niesamowita jak na Indie cisza. Naprawdę nikt do niczego nas nie zmuszał, nikt się nie czepiał. Nie mogłyśmy wprost w to uwierzyć. Zjadłyśmy kolacje w bardzo fajnej restauracyjce. Gdy właściciel dowiedział się, że Marzena ma ochotę ma kurczaka i piwo, co w świętym mieście, jakim jest Orcha jest niewykonalne (przynajmniej teoretycznie), zaprowadził nas na zaplecze (czyt. przeprowadził nas przez swój prywatny dom i jakąś komórkę na tyły, gdzie ustawiono kilka stolików) i zniknął, by po chwili wrócić z jakiejś bazy objuczony piwem. Skąd wziął kurczaka wolę nie wnikać...Jedzenie było pyszne (ja miałam kalafiora w jakimś czerwonym sosie i coś w rodzaju placka kukurydzianego z ziemniakami), a gospodarze niezwykle uprzejmi. Przysiedli się do nas i rozmawiali jak ze starymi znajomymi. Śmiać nam się chciało, kiedy na nasze pytanie, ile mają dzieci, mężczyzna odpowiedział, że troje, a kobieta, że czworo. Wyjaśnienie tak zagadkowej odpowiedzi to nie jakaś skomplkowana historia miłosna z innym facetem w tle, ale fakt, że poznane małżeństwo ma trzech synów i córeczkę...No cóż, urodzić się kobietą w Indiach to niestety nie powód do dumy...
Po kolacji uczestniczymy w kolejnej pudży i wracamy na piechotę do pokoju. Hotel, w którym śpimy jest cudowny, położony w lesie, nad brzegiem rzeki, wygląda jak dawna rezydencja maharadży. Po rozmowie z recepcjonistą okazuje się jednak, że budynek jest zupełnie nowy, tylko wzorowany na haweli i specjalnie postarzany, by wydawał się bardziej prawdziwy.
Postanawiamy nazajutrz wstać na wschód słońca.?

18.11.2006
Udało się, oglądamy z dachu hotelu wyłaniającą się z nad Batwy czerwoną kulę nieśmiało oświetlającą coraz to szerszy krąg rzeczy wokół siebie. Siedzimy w ciszy, robimy zdjęcia. Choćby dla tej chwli warto było przyjechać do Indii. Po kąpieli idziemy na długie śniadanie, chcemy zjeść z dala od grupy, w ciszy i spokoju rozkoszując się jeszcze przez chwilę świeżością poranka.
Przed południem jedziemy ze wszystkimi zwiedzać znaną z poprzedniej nocy Orchę. Z bardzo fajnym przewodnikiem oglądamy średniowieczny pałac z fortecą, założony w XVI wieku przez klan Bundela, świątynie w stylu będącym mieszanką tradycyjnej architektury hinduskiej, stylu muzułmańskiego i mogolskiego, spacerujemy po kolorowych bazarach zachwycających swą różnorodnością. Przewodnik na naszą prośbę po oficjalnym zwiedzaniu idzie z nami jeszcze do jednej świątyni nie biorąc za to dodatkowej opłaty gdy wychodzi na jaw, że my także jesteśmy przewodniczkami. To miłe, nie dlatego, że chcemy oszczędzać (100 rupii, które płaci się tu za oprowadzanie, to równowartość 2 $), ale ze względu na sam fakt takiego zachowania się w kraju, w którym na każdym kroku turyści są oszukiwani i zmuszani do niepotrzebnego wydawania pieniędzy.
Wieczorem dotarliśmy do Kadżurajo. Pierwsze wrażenie okropne  pełno młodych facetów udających studentów , chcących zarobić na turystach  oprowadzić ich po mieście, podwieźć gdzieś, dostać pieniądze na rzekome studia albo naukę języków. Jeden z nich zaproponował nam zwiedzanie wsi, na co w końcu przystałyśmy, myśląc, że zapłacimy mu mało, a przynajmniej coś zobaczymy i unikniemy dalszych zaczepek. Chłopak faktycznie pokazał nam wieś, odwiedził z nami kilka sklepów (co jest standardową procedurą, na którą byłyśmy przygotowane), w których musiałyśmy zakupić jakieś pierdoły, zaprowadził nas do swojego rodzinnego domu, a na końcu do szkoły, w której pracuje jako nauczyciel. Szkoła była malutka  dwie izby, jedna z kilkoma ławkami, globusem i kilkoma mapami na ścianach, druga stanowiąca coś w rodzaju pokoju nauczycielskiego. Tam wpisałyśmy się do Księgi Pamiątkowej i ofiarowałyśmy na szkołę 300 rupii, na co otrzymałyśmy oficjalne pokwitowanie. Byłyśmy dumne, że pomagamy biednym dzieciom aż do następnego dnia, kiedy to inny miejscowy student wytłumaczył nam, że ta cała szkoła to jeszcze jeden sposób na wyciągnięcie od turystów pieniędzy. Trzeba przyznać, że pomysłowi ci Hindusi, jeżeli chodzi o sposoby na wkręcanie łatwowiernych przybyszów. Na szczęście dałyśmy się nabrać na małą kwotę, ale tak sobie myślę (sądząc po ilości wpisów do Księgi Pamiątkowej), że wielu dobrych ludzi straciło tu wiele pieniędzy i na dodatek żyją w błogiej nieświadomości, szczerze wierząc, że wykazali się miłosierdziem J )?

19.11.2006
Cały dzień zwiedzamy Kadżurajo i okolice. Przed południem z lokalnym przewodnikiem dwa kompleksy świątyń, potem już na własną rękę jedziemy oglądać pobliskie wodospady.
Nasz kierowca okazuje się mało standardowy, nie dosyć, że nas nie oszukał, to jeszcze w uzgodnionej przed wyjazdem cenie pokazał nam punkt, z którego oglądać można krokodyle oraz zrobił mini safari, odkrywając dach swojego samochodu i zwracając naszą uwagę na różnego rodzaju zwierzęta ukryte w krzakach lub biegnące w oddali. Nawet nas uprzedził, że z powodu łagodnej pory monsunowej w tym roku, wodospadów raczej nie zobaczymy, możemy natomiast oglądać ciekawe kaniony i odpoczywać od miejskiego gwaru w Parku Narodowym. Do końca wycieczki Marzena była przekonana, że nasz nowy opiekun coś na pewno odwali - wymyśli jakąś dodatkową opłatę, ucieknie, zostawiając nas na pastwę krokodyli, zaprowadzi nas do jakiegoś sklepu oczekując, że kupimy tam pamiątki. Nic takiego się jednak nie stało, Suresz po imprezie po prostu powiedział good bye i zniknął. Ciekawa postać, muszę przyznać  typ w rodzaju hiszpańskiego macho zmieszany z buddyjskim, uduchowionym ornitologiem. Chyba muszę dodać do mojego kanonu facetów niestandardowych...?

20.11.2006
Dzisiejszy dzień nie należy do pasjonujących  jedziemy autobusem z Kadżurajo do Varanasi. Po drodze kilka krótkich przerw na jedzenie i potrzeby fizlologiczne, wieczorem Umesz ciągnie ludzi na tajemniczą imprezę do swojego przyjaciela. W ciągu 12 godzin podróży z informacji pilockich dowiadujemy się od niego, że Varanasi to duże i gęsto zaludnione miasto, co widać przez okno, na temat imprezy wiadomo tyle, że jest. Nie chce mi się na nią jechać, ale Marzena chce zobaczyć pokazy wiązania sari, co podobno było obiecane jeszcze w Krakowie. Jedziemy, by już po godzinie wrócić tuk tukiem na własną rękę do hotelu. Trochę się boję, bo Varanasi nie należy do przyjemnych miejsc, jest strasznie zatłoczone, duże i śmierdzące...Podróż do hotelu trwa wieki, głowa mi pęka z głodu, hałasu, smrodu i wściekłości, że znowu nas oszukano. Nie było pokazów wiązania sari, za to można było się przebrać w kolorowe stroje i tańczyć w nich na kiczowatej scenie. Gdy znalazłyśmy się w hotelu, byłam naprawdę wdzięczna Opatrzności (tudzież któremuś z 330 milionów tutejszych bóstw), że nade mną czuwa.
Ledwie żywe poszłyśmy na hotelową kolacje (paneer w szpinaku i soczewica w pikantnym sosie podawana w mosiężnym wiaderku) by zaraz po niej lec snem sprawiedliwych odpuszczając nawet wieczorny prysznic.?

21.11.2006
Rano wschód słońca na Ghatach w Varanasi. Miasto strasznie brudne i zatłoczone, ale obserwowanie go z łódki płynącej po Świętej Rzece nabiera zupełnie innego znaczenia. Płynęłyśmy od jednego ghatu do drugiego chłonąc widoki i oglądając z ciekawością poranne czynności Hindusów w świętym dla nich miejscu. A jest na co popatrzeć  jedni kąpią się w wodzie, inni ją piją, jakieś kobiety piorą kolorowe stroje, grupy pielgrzymów odprawiają modły, na dwóch wyznaczonych ghatach palą się stosy żałobne, ktoś z brzegu wrzuca prochy kogoś bliskiego, matka kąpie noworodka...Miejsce magiczne, jedyny chyba punkt na Ziemi, gdzie narodziny i smierć mogą się ze sobą spotkać tak blisko, gdzie sacrum i profanum trzymają się za rękę, a ludzie i bogowie stają się w jakimś ekstatycznym akcie jednością...Ganges śmierdzi niemiłosiernie, ale gdy widać wznoszącą się nad wodami pomarańczową kulę słońca, można zgodzić się z jego świętością i na krótką chwilę uwierzyć w jego magiczną moc.
Po śniadaniu próbowałyśmy wyegzekwować na Umeszu realizację programu i dalsze zwiedzanie Varanasi, ale niestety nam się nie udało. Standardowo zapakowałyśmy się same w tuk tuka i zaliczyłyśmy dwie kolejne świątynie, otrzymując w nich wszelkie stosowne błogosławieństwa.

22.11.2006
Nocny przejazd pociągiem ekspresowym na trasie Varanasi-Delhi upłynąl w przyjemnej atmosferze. Pociąg wygodniejszy niż w Polsce, toaleta western style czysta i przestronna. Wars pracuje całą parą  co pięć minut ktoś coś sprzedaje  kawa, czaj masala (herbata z mlekiem i cukrem), samosy, dania różnego typu, gazety...
Herbata, którą nabyłam była całkiem smaczna, ale wypicie jej okazało się tragiczne w skutkach. Wieczorem przedwcześnie pochwaliłam się, że jako jedna z nielicznych nie odchorowałam tutejszej kuchni, w myśl zasady nie chwal dnia przed zachodem słońca poranek spędziłam w wychwalanej powyżej toalecie western style, a śniadanie w Delhi ograniczyłam do stoperanu i smecty (ja też przed wyjazdem nie wiedziałam nic o tych specyfikach, ale w Indiach to pierwsza strona vademecum turysty). Czułam się fatalnie, zdecydowałam się więc zostać w hotelu i umówić się z Marzeną gdzieś w mieście po południu. Obudziałam się około 14, ale dopiero po 16 udało mi się dołączyć do Marzeny i Krzyśka, którzy czekali w eleganckiej obrotowej restauracji w centrum New Delhi. Okazało się, że szukanie się w Delhi nie jest takie łatwe, bo kierowcy tuk tuków nie znają nazw i numerów ulic, a turyści z kolei nie mają pojęcia jak inaczej wytłumaczyć drogę do miejsca docelowego. W każdym razie po dwóch godzinach, kilku rozpaczliwych SMSach, tysiącu zapytanych o drogę przechodniów, znalazłam się w windzie prowadzącej do Revolving Restaurant i moim oczom ukazała się Marzena, a zaraz za jej plecami  zapierająca dech w piersiach panorama Delhi. Wspólnie zwiedziliśmy jeszcze Ogrody Lodhi i przespacerowałyśmy się od Bramy Indii w kierunku hotelu, by spędzić w nim ostatnią noc.

23.11.2006
Lotnisko w Delhi. Dzisiejszy dzień zleciał chyba najszybciej ze wszystkich podczas wyprawy do Indii, szkoda...
Po śniadaniu zwiedzaliśmy z przewodnikiem wybrane zabytki miasta. Byliśmy w minarecie, gdzie znajduje się między innymi, żelazna kolumna z V wieku o nieznanym przeznaczeniu, w Świątyni Lotosu będącej przykładem jednej z siedmiu na świecie świątyń bahaistycznych, widzieliśmy grobowiec Humayuna. Po południu już na własną rękę zobaczyłyśmy największy w Indiach meczet i zrobiłyśmy ostatnie zakupy. W meczecie najpierw chcieli od nas 200 rupii za fotografowanie (nie dostali, bo weszłyśmy bocznym wejściem, uznając opłatę za niezgodną z prawem i nieco przesadzoną), a potem nie wpuścili nas do minaretu, ponieważ kobiety nie mogą się tam dostać bez asysty mężczyzny because of safety reasons. Śmiech na sali...Próbowałyśmy wypożyczyć jakiegoś faceta na miejscu, ale Muzułmanie są średnio otwarci na tego typu propozycje. Równie niemiło potraktowano nas na pobliskim, zachwalanym w przewodnikach turystycznych bazarze, który okazał się być czymś w rodzaju hinduskiego second handu i z którego szybko się zwinęłyśmy, by nie narażać się na komentarze i wścibskie spojrzenia.
Wracając na chwilę do Bahaizmu  pierwszy raz zetknęłam się z tą religią (filozofią?) wiele lat temu, kiedy w liceum zaczęłam uczyć się języka esperanto. Pani, która prowadziła zajęcia (niestety, nie pamiętam już jej imienia) była bahaistką i pewnego dnia pokazała nam zdjęcia ze zlotu wyznawców w Australii i trochę opowiedziała o głównych założeniach religii. Z dużym uproszczeniem napisać można, że świątynie w środku są puste, a odwiedzić je może każdy bez względu na wyznanie by oddać się w ciszy medytacji czy modlitwie. W sumie nie takie głupie, gdy pomyśli się o tym, w tak różnorodnym i wielokulturowym kraju, jakim są Indie...?

24.11.2006 (Paryż)
Tak naprawdę trudno opisać wrażenia z pobytu w Indiach. Ten kraj jest bez wątpienia najdziwniejszy z tych do tej pory przeze mnie odwiedzanych. Hasło reklamowe Indii zawiera w sobie wyraz incredible i w samej rzeczy jest w tym słowie kwintesencja kraju. Tylko to incredible ma kilka wymiarów:
- niewiarygodne piękno
- niewiarygodna nędza i brud
- niewiarygodny kontrast między tymi dwoma elementami
- niesamowita mieszanka różnorodnych ludzi, wyznań, strojów, kolorów, sposobów życia

Fajne jest to, że po jakimś czasie poznaje się reguły gry i można w miarę swobodnie podróżować po Indiach bez narażania się na duże straty zarówno moralne, jak i materialne. Tylko przez kilka pierwszych dni każdy przybyły mimowolnie staje się ofiarą wszelkiego rodzaju oszustów. Potem zasady stają się klarowne. Po pierwsze, podawaną przez miejscowego cenę należy podzielić przynajmniej przez cztery (gdy riksiarz chce za kurs 200 rupii, nie wolno zapłacić mu więcej niż 50, co i tak stanowi dziesięciokrotność normalnej stawki, którą powinien był wziąć), po drugie zawsze trzeba mieć przy sobie wizytówkę z nazwą hotelu lub miejsca, do którego się zmierza i nie wolno płacić przed osiągnięciem celu (w razie zakończenia wędrówki w najmniej oczekiwanym miejscu, działa hasło: no hotel, no money). Ponadto nie należy wspomagać żadnego żebraka, ponieważ każdy obdarowany przyciąga kilkudziesięciu innych, którzy otaczają korowodem swóją ofiarę i uniemożliwiają skutecznie dalsze przemieszczanie się w jakimkolwiek kierunku. Jeżeli któś czuje nieodpartą chęć dzielenia się czymś z bliźnimi (najlepiej mieć ze sobą cukierki, drobne pieniądze, próbki kosmetyków lub długopisy), należy cisnąć wszystko za siebie w momencie odjazdu rikszy, tuk-tuka, autobusu, pociągu czy zamykania się jakichkolwiek drzwi oddzielających darczyńcę od obdarowywanych. I chyba ostatnia rada  nie można pić wody, nawet do mycia zębów lepiej używać mineralnej, żeby nie obudzić się po powrocie z nowym, dożywotnim przyjacielem  amabą.
To chyba tyle  w sumie, z perspektywy kilku dni, jakie minęły od mojego powrotu z Indii, mogę napisać, że już jestem gotowa na następny wyjazd. Tym razem chciałabym zwiedzić Goa i południe kraju. Kto się zapisuje? J

 


Odległość pokonana od ostatniego punktu (, ): ok , mierzona w linii prostej.
Całkowity przebyty dystans to ok. .

 
  • Opublikuj na:
7gru
2008

Komentarze

 

Na mapie

 

Spis treści

1
1. Trochę impresji już dawno po podróży New Delhi, Indie
niedziela, 7 gru 2008
New Delhi, Indie Trochę impresji już dawno po podróży, New Delhi, Indie

Na skróty

Podsumowanie

ostatni wpis: 7 gru 2008  (15 lat temu)
pierwszy wpis: 7 gru 2008  (15 lat temu)
  
liczba tekstów:1
liczba zdjęć:0
liczba komentarzy:0
odwiedzone kraje:1
odwiedzone miejscowości:1

Uczestnicy

strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2024 transazja.pl

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone