niedziela, 14 sty 2007 Manila, Filipiny
Nocleg u stóp Mt. Kinabalu (4095m) udało nam się spędzić bardzo tanio w małym domu prywatnym (Bayu Homestay) niedaleko wejścia do parku narodowego. Warunki wprawdzie były bardzo spartańskie ale nam to wystarczyło. Na miejscu nawet była kuchnia, więc jeśli ktoś miałby ze sobą odpowiednie zapasy to mógłby sobie przygotować posiłek.
Następnego dnia rano wyruszyliśmy na podbój góry, już oczywiście tylko z podręcznym bagażem. Po uiszczeniu wszelkich opłat, o których napisałam wcześniej, wsiedliśmy do jeepa (10 RM/os), który podwiózł nas do pierwszej bramy ok. 5 km. Te pierwsze km to asfaltowa droga i wszyscy podjeżdżają samochodami. Dopiero tu zaczyna się właściwa wspinaczka i oczywiście sprawdzane są bilety. Cały czas towarzyszył nam przewodnik przydzielony nam przez park.
Droga pod górę wiedzie przez dżunglę, co kawałek są schody zrobione przez ludzi i wysokie kamienie. Gdzieniegdzie poręcze lub barierki dla podtrzymania się, bo jest ślisko, szczególnie gdy pokropi deszcz. Co 500m są zadaszenia z ławkami i kontenery z wodą oraz toalety. Mimo braku słońca jest bardzo duszno. Zieleń jest niesamowicie bujna i dopiero powyżej 3000 m robi się coraz bardziej karłowata. Występuje tu bardzo dużo gatunków rododendronów i orchidei. Czasami spotykamy oswojone wiewiórki, które podchodzą bez strachu po ciastka.
Od 2500m droga robi się jeszcze bardziej stroma i musimy się co kawałek zatrzymywać, aby płuca mogły nabrać powietrza a organizm mógł się przyzwyczaić do wysokości.
Wczesnym popołudniem dochodzimy do wys. 3273 m do Laban Rata, schroniska, gdzie można zanocować. Nocleg opłaciliśmy na dole a wcześniej zrobiliśmy rezerwację. Rezerwacja jest konieczna. Chyba, że ktoś wchodzi i schodzi w jeden dzień to wtedy już go to nie interesuje ale raczej takich turystów jest mało. Jedzenie w schronisku jest b. drogie, nawet wrzątek kosztuje tu 0.60RM.
Śpimy 200m powyżej schroniska w osobnym domku z własną kuchnią i łazienką - 46RM/os. Kładziemy się b. wcześnie spać bowiem już o 2.30 w nocy wyruszamy na podbój szczytu. Nasz przewodnik zostaje w schronisku i przychodzi po nas w nocy.
Droga na szczyt pogrążona jest w zupełnych ciemnościach. Musimy korzystać z latarek i mocno wytężać wzrok, by nie potknąć się o stopnie i kamienie, których szlak jest pełen. Już po pierwszych 20 minutach czujemy, że nie będzie łatwo. Jest stromo i zaczynamy odczuwać deficyt tlenu. Zatrzymujemy się dosłownie co chwilę. Po 1h docieramy do miejsca gdzie próżno by szukać jakiejkolwiek roślinności, natomiast pojawiają się liny, które mają ułatwić wspinaczkę po gołych skałach. Cały czas jest ciemno, więc pomagają nam one również w odnalezieniu właściwej drogi na szczyt. Po drodze po raz kolejny musimy okazać nasze pozwolenia na wejście. Ponieważ Mount Kinabalu tworzą zastygłe jęzory lawy wulkanicznej, droga blisko szczytu jest porowata niczym pumeks. Najgorsze jest podejście tuż przed szczytem, nie tylko z powodu stromizny ale też z powodu zimna i olbrzymiej ilości turystów pragnących podobnie jak my zdobyć szczyt i podziwiać wschód słońca.
Po 20 min. spędzonych na szczycie, przegnani chłodem decydujemy się na powrót do "hotelu", skąd po krótkim odpoczynku wyruszamy na dół. Droga powrotna, choć zajmuje nam mniej czasu niż wejście nie jest wcale łatwiejsza. Niezliczoną ilość stopni wkrótce czujemy w naszych kolanach, a kamienie po nocnych opadach są wyjątkowo śliskie. Po kilku kilometrach marszu w tych warunkach czujemy, że mięśnie i stawy odmawiają nam posłuszeństwa, a nogi mamy jak z waty. Koniec końców zmęczeni i głodni docieramy na dół. Decydujemy się pozostać jeszcze jedna noc w tym samym miejscu u stop Mt. Kinabalu.