lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Ankara  
Błękitny MeczetIstambuł, Turcjafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

China warns US not to step on its 'red lines'

TikTok will not be sold, Chinese owner tells US

Home and Away star arrested after Australian manhunt

Scout jamboree disaster blamed on S Korea government

The ex-flight attendant who now leads the airline

Why India's household savings are at a 47-year-low

Blinken arrives in China as relations crackle with tension

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

Searing heat shuts schools for 33 million children

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

'We need a miracle' - Israeli and Palestinian economies battered by war

US to send new Ukraine aid right away, Biden says

Restart aid to Palestinian UN agency, EU urges

Miasta Azji

 Van

warto zobaczyć: 1
transport z Van: 6
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Çavuştepe

warto zobaczyć: 1
transport z Çavuştepe: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hoşap

warto zobaczyć: 1
transport z Hoşap: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Doğubeyazıt

warto zobaczyć: 2
transport z Doğubeyazıt: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Teheran

warto zobaczyć: 1
transport z Teheran: 0
dobre rady: 1

wybierz
[opinieCount] => 0

 Trabzon

warto zobaczyć: 5
transport z Trabzon: 1
dobre rady: 6

wybierz
[opinieCount] => 0

 Ani

warto zobaczyć: 1
transport z Ani: 0
dobre rady: 3

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Kars

warto zobaczyć: 2
transport z Kars: 2
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Şanlıurfa

warto zobaczyć: 7
transport z Şanlıurfa: 1
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Iran
     kursy walut
     IRR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Iran
     wiza i ambasada
    Iran
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    wiza turystyczna jednokrotna na 30 dni pobytu kosztuje 50 euro
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    117 PLN wiza tranzytowa - około 14 dni roboczych sprawdź szczegóły

Miesiąc dookoła Iranu - 2002

wtorek, 19 paź 2004

POLSKA - UKRAINA - RUMUNIA - BUŁGARIA - TURCJA - IRAN

Czas trwania podróży: 7.07-26.08.2002 r. (50 dni).

Trasa przejazdu: Warszawa; Przemyśl; Czerniowce; Suczawa; Bukareszt; Istambuł; Erzurum; Yusufeli; Kars; Dogubayazit; Maku - Bazargan; Orumiye; Takab; Hamadan; Ghom; Kashan; Esfahan; Yazd; Shiraz (Persepolis); Kerman; Bam; Mashad; Sari; Teheran; Bandar-e-Anzali; Rusht; Masule; Ardabil; Meskin Sahr; Tabriz; Oscu; Kandovan Village; Maragheh; Orumiye; Sero - Esendere; Hakkari; Cizre; Mardin; Dyarbarkir; Sanli Urfa; Kahta; Istambuł; Suczawa - Czerniowce; Lwów; Przemyśl.

Waluty: Polska: 1$=4,05 zł;
Ukraina: 1$=5,15 hrywien;
Rumunia: 1$=32-34.000 lei;
Bułgaria: 1$=2 lewa;
Turcja: 1$=1.600- 1.630.000 lirów [TR];
Iran: 1$=7.900-7.960 riali (790-796 tomanów) [R];

Całkowity koszt wyprawy: ok. 700$.
W podróż wybrałam się wraz z koleżanką lecz wszystkie ceny noclegów podawane są dla jednej osoby, ale w pokoju 2 -osobowym (po targowaniu się). Podobnie rzecz się ma z cenami przejazdów taksówką.
Wizy: irańska = 385 PLN (~100$), w Warszawie;
turecka: 10$x2 = 20$, na granicy.
Noclegi: na terenie Iranu: 451.000 R = 57$ (26 noclegów; przeciętnie 2,2$/noc);
na terenie Turcji: 73.600.000 TR = 52$ (14 noclegów; przeciętnie3,3$/noc + 1 nocleg w Bukareszcie = 6$):
Przejazdy: na terenie Iranu: 53,3$ + przejazdy w mieście taxi i autobusami miejskimi = 7,4$ = 60,7$;
na terenie Turcji: 82,9$ + przejazdy w mieście, metrem = 1,7$ = 84,6$
Wstępy: na terenie Iranu: 176.000 R = 22$.
na terenie Turcji: 2$.

Przejazd Przemyśl - Istambuł wyniósł 45,1$, a Istambuł - Przemyśl - 42$..
Dodatkowe koszty: rafting w Yusufeli - 20$; wyjazd na Nemrut Dagi - 25$. 

Przejazdy (autobusem, jeśli nie zaznaczono inaczej):

Warszawa - Przemyśl (pociąg) 42,50 zł 10,5$
Przemyśl - Czerniowce (pociąg) 35,00 zł 8,6$
Czerniowce - Suczawa   4$
Suczawa - Bukareszt 250.000 lei 7,88$
Bukareszt - Istambuł   24$
Istambuł - Erzurum 40.000.000 TR 25$
Erzurum - Yusufeli 7.000.000 TR 4,4$
Yusufeli - Kars 8.000.000 TR 5$
Kars - Dogubeyazid 7.000.000 TR 4,4$
Dogubeyazid - Gurbulak 1.500.000 TR 0.9$
Bazargan - Maku 7.850 R 1$
Maku - Orumiye 8.000 R 1$
Orumiye - Takab (taxi)   9$
Takab - Bijar 3.000 R 0,4$
Bijar - Hamadan 5.500 R 0,7$
Hamadan - Ali Sadr Caves 12.500 R 1,6$
Hamadan - Ghom 10.200 R 1,3$
Ghom - Kashan 5.000 R 0,6$
Kashan - Esfahan 6.750 R 0,8$
Isfahan - Yazd 9575 R 1,2$
Yazd (objazd okolic) 45.000 R 5,6$
Yazd - Shiraz 13.700 R 1,7$
Shiraz - Perspeolis 6.500 R 0,8$
Shiraz - Kerman 32.000 R 4$
Kerman - Mohan 3.600 R 0,5$
Kerman - Bam 6.800 R 0,9$
Bam - Kerman (auto-stop) 5.000 R 0.6$
Kerman - Mashad 35.000 R 4,4$
Mashad - Targhab 1.000 R 0,1$
Mashad - Sari 21.000 R 2,6$
Sari - Teheran (pociąg) 6.000 R 0,8$
Teheran - Bandar-e Anzali 10.000 R 1,3$
Bandar-e Anzali - Rasht 3.000 R 0,4$
Rasht - Masule (taxi) 25.000 R 3,1$
Fuman - Rasht 1.500 R 0,2$
Rasht - Ardabil 12.000 R 1,5$
Ardabil - Meshin Shahr (taxi) 7.000 R 0,9$
Meshin Shahr - Tabriz 5.000 R 0,6$
Tabriz - Candovan Village 8.000 R 1$
Candovan Village - Maragheh 15.200 R 1,9$
Maragheh - Cardadeh -Maragheh 7.000 R 0,9$
Maragheh - Orumiye 7.000 R 0,9$
Orumiye - Sero (taxi) 8.000 R 1$
Esendere - Yuksukowa 3.000.000 TR 1,9$
Yuksukowa - Hakkari 2.500.000 TR 1,6$
Hakkari - Cizre 8.000.000 TR 5$
Cizre - Mardin 5.000.000 TR 3,1$
Dyarbarkir - S. Urfa 6.000.000 TR 3,8$
S. Urfa - Kahta 5.000.000 TR 3,1$
Kahta - Istambuł 35.000.000 TR 22$
Istambuł - Suczawa   26$
Suczawa - Czerniowce   5$
Czerniowce - Lwów   4$
Lwów - Przemyśl (pociąg)   7$
Przemyśl - Warszawa (pociąg) 42,50 zł 10,5$

 

Dzień 1. 
7.07.2002. (niedz.). 

WARSZAWA-PRZEMYŚL. 

Jadę "w ciemno" bez opracowanych pociągów, ale w Przemyślu zobaczę co się da zrobić. Z Warszawy pociąg wyjeżdża o 7 i przybywa na miejsce o 14.40. Wlecze się niesamowicie, a do tego jest straszliwy upał. Nic nie szkodzi. Mam przedsmak tego co mnie czeka. Na dworcu zbieram informacje o połączeniach. Jest tu mnóstwo Ukraińców jadących "z pracy" do domu. Od nich można się dowiedzieć o najdogodniejszych połączeniach. Spotykam kilku "innostrańców", którzy również jadą na wschód. Odprawa paszportowa jest bardzo sprawna, a WOP-ista zdziwiony moim celem podróży. Na peronie, z którego odjeżdżają pociągi na Ukrainę są również nowoczesne toalety wraz z kabiną prysznicową, ale niestety, wszystko jest zdemontowane i wyniesione przez Ukraińców. Autobus do Lwowa kosztuje 15 zł, pociąg - 66 zł. Decyduję się na przejazd tylko do Mościsk (Mostisca; po stronie ukraińskiej), za 20 zł (plackartnyj). U konduktora potem dopłacam 15 zł za dojazd do Czerniowców (Cernivcy). Ktoś mi jednak mówi, że przepłaciłam, bo powinno być tylko 8 zł. Prowadnica jest miła, rozmowy toczą się w języku polskim, niechętnie używany jest rosyjski. Na granicy wypełniam deklarację, a celnik każe pokazać posiadaną walutę. Przesuwam zegarek do przodu o godzinę.

Dzień 2.
8.07.2002. (pon.).

CZERNIOWCE-BUKARESZT.

Punktualnie o 4.30 dojeżdżamy do Czerniowców. Dworzec bardzo ładny, świeżo odmalowany. Wysiada dużo osób, wszyscy z ogromnymi tobołami. Poznaję parę Polaków z Wrocławia (jadą w góry do Rumunii) i dalej jedziemy razem. Pociąg do Sofii jest o 7 rano (52$), ale jest drogo i decyduję się na przejazd autobusem. Dworzec autobusowy jest zbyt daleko aby iść na piechotę. Nie wiadomo o której przyjedzie autobus miejski (marszrutka), więc decydujemy się na wynajęcie taxi (prywatny wóz, na gaz). Po targach płacimy po 50 centów od osoby. Dworzec oddalony jest ok. 15-20 min. jazdy (ok. 10 km?) od dworca kolejowego. Mamy szczęście. Okazuje się, że najbliższy autobus do Suczawy (Suceava) jest już za ok. 1 godzinę i kosztuje tylko 4$. Na dworcu jest obskurna płatna toaleta, kantor czynny dopiero od 8, mini-jadłodajnia przypominająca wystrojem i "dyżurnym" menu nasze bary z lat 70-tych. Jajko, ciastko, napój... Autobus załadowywany jest: kartonami ze świeczkami (dla cerkwi), adidasami, kawą i Bóg wie czym jeszcze - wszystkim co można dalej sprzedać. 

Tuż przed odjazdem dołącza do nas grupa Polaków - studentów z Wrocławia, którzy jadą do Rumunii, nad Morze Czarne. Atmosfera jest sympatyczna i 40 km do granicy (Siret) mija bardzo szybko. Na granicy, o dziwo, nie żądają deklaracji, ani "strachowki" (ubezpieczenie). Przekroczenie granicy odbywa się w budynku, w którym z parteru należy przejść na 1 piętro, zejść, i dopiero następuje odprawa rumuńska. Celnik zabiera paszporty i znika na 2 godziny. Potem każą wyjąć bagaże z luków autobusu i następuje ich pobieżna kontrola. Na szczęście nie musimy wypakowywać plecaków. Miejscowi przemytnicy też nie mają większych trudności. Pytają nas o pieniądze (podobno trzeba mieć minimum 250$), ale nie mając gotówki można pokazać ISIC, albo dowolną plastikową kartę, niekoniecznie do bankomatu. Dla nich to bez różnicy. Celnik wyczytuje nazwiska pasażerów i dopiero po tym otrzymujemy nasze paszporty. Dalszą podróż przesypiam. Nagle budzę się w Suczawie (46 km od granicy). Kierowca jest tak miły, że wysadza mnie pod dworcem kolejowym. 

Znowu dopisuje mi szczęście, bo za 40 minut jest pociąg do Bukaresztu. Jeszcze tylko detal: trzeba wymienić pieniądze. Kantoru brak (są w centrum miasta), za chwilę pociąg, a w kasie nie chcą przyjąć dolarów. Na szczęście przed dworcem stoją taksówki, a taksówkarze wymieniają $. Krótkie targi o kurs (1$=30 tys. lei), zdziwienie, że tylko sumę potrzebną na zakup biletów (ok. 8$=250.000 lei). W kasie zakup biletów odbywa się jak u nas przed 20 laty: ręcznie wypisywane tekturowe kartoniki pobierane z wielkiego kasetonu. W minihali są kioski spożywcze, gdzie można kupić picie i chleb (5.500 lei) na drogę. Pociąg przypomina nasz podmiejski: brudny, śmierdzący, z WC w stanie krytycznym. Po pociągu kursują sprzedawcy zegarków, piwa, lodów. Ludzie jak dawniej, brudni i obdarci, ciągle próbują mi coś sprzedać, nawet obrazki ichniejszych świętych. Trafił się nawet młody pop zbierający datki na klasztor. Na koniec przyszedł konduktor, który chciał mi odebrać bilet, prawdopodobnie w celu dalszej odsprzedaży. 

O godz. 20 wjeżdżamy na Gare du Nord w Bukareszcie. Wszyscy poruszający się po dworcu, a także podróżni muszą wykupić wejściówkę za 4.000 lei (50 gr). Pilnuje tego specjalna umundurowana służba. Próbuję się kłócić (dopiero wysiadłam z pociągu, mam bilet), ale niestety, doprowadzają mnie do kantoru i muszę wymienić dolary na zakup owej "peronówki". Dworzec jest bardzo przestronny, czysty, żaden "element" nie ma tam wstępu. Jest punkt informacji turystycznej, który obsługuje świetnie mówiąca po angielsku młoda, potężnych rozmiarów Rumunka. Ok. 21 jest pociąg do Sofii (850.000 lei) i do Ruse (250.000 lei). Brak jednak bezpośredniego połączenia do Istambułu. Biura autobusowych przewoźników są wokół dworca, czynne praktycznie do 22-23. Oferują przejazdy w tych samych cenach i czasach. Niestety, autobus do Istambułu jest dopiero następnego dnia wczesnym południem. Trzeba się decydować na nocleg , zwłaszcza, że jestem już 40 godzin w podróży. Dworzec kolejowy zamykają ok. 24, opróżniając z podróżnych, a więc nocowanie w poczekalni jest niemożliwe. Wg opinii miejscowych okolice dworca są pełne narkomanów, ciemne, niebezpieczne. 

Hotele nie są takie tanie - nawet nocleg w schronisku młodzieżowym kosztuje 12$ od osoby. Próbuję dowiedzieć się o prywatną kwaterę, ale bezowocnie. W końcu proponuję dziewczynie z informacji, aby mnie przenocowała. Z oporami (telefon do domu na mój koszt) przystaje na to i żąda 6$, co jest sporą sumą w stosunku do ich zarobków. Muszę jednak poczekać do 23, aż zakończy pracę. Później jedziemy dwoma autobusami niemal 40 min. aż na peryferie miasta. Jedziemy bez biletu, bo wg niej o tej porze nie ma już "kanarów".

Dzień 3.
9.07.2002. (wt.).


BUKARESZT-ISTAMBUŁ. 

Nareszcie nie trzeba się spieszyć bo autobus mam dopiero o 14. Pieszo pokonuję długą drogę do metra. Oglądam "typową" zabudowę. Wielokondygnacyjne budynki komunalne, odrapane, zagrzybione. Brak uporządkowania terenu wokół nich. Słabe zaplecze handlowe. Rozkopane trotuary ulic. Metrem (6.000 lei) jadę do dworca Gare du Nord. W biurze "Murat" kupuję bilet do Istambułu (24$, o 1$ taniej niż w "Toros"). W cenę wliczone są napoje + posiłek na terenie Bułgarii. Są bezpośrednie autobusy do Teheranu, ale nie decyduję się na taki łatwy i długi przejazd. Wolny czas wykorzystuję na obejrzenie terenu wokół dworca. 

Spod biura dowożą nas minibusem do dworca autobusowego, gdzie poszczególne kompanie przewozowe mają swoje stanowiska. Droga wiedzie przez centrum, a więc mimo woli "zaliczam" miasto. Mży. Wsiadam do luksusowego autobusu, sprawdzają listę pasażerów i niestety, po 10 minutach, muszę przesiąść się do drugiego. Wyglądał prawie tak samo, ale standard był jednak znacznie niższy. Oprócz tego moje miejsce okazało się niestabilne (spadało siedzenie i urwana była poręcz). Żadna interwencja nie przyniosła skutku. Zamiana miejsca i autobusu była, wg przewoźnika, już niemożliwa. Pretekstem było wpisanie mnie na listę pasażerów. Wyjeżdżamy. Jest duszno i parno, a klimatyzacja bardzo słabo działa. Autobus jest wypakowany towarem na handel (m.in. leżące na półce luzem czerwone adidasy). 

Po godzinie jesteśmy na granicy - w Giurgiu. Miasteczko robi wrażenie zielonego i zadbanego. Na granicy zabierają paszporty, po godzinie oddają, a po dwóch minutach ponownie je zbierają. Za nami są jeszcze 2 autokary z tego samego biura. Można się przejść do malutkiego pawilonu (przy zjeździe na prom), gdzie mieści się sklep wolnocłowy (papierosy i alkohol). 1 litr Finlandii kosztuje 4,5$, a karton Kentów - 8$. Przy kupnie należy pokazać paszport. Uwaga! Przyjmują wyłącznie dolarowe banknoty, a resztę wydają w lejach. Dobrze jest mieć drobne euro. 

Turystów jest jak "na lekarstwo". Prawie sami Rumunii, pewnie jadą w celach handlowych. Wchodzę na prom, a za nami dopiero wolno wjeżdżają autobusy. Obok był most, ale nikt nie potrafi wyjaśnić dlaczego nie przejeżdżaliśmy nim na drugi brzeg. Może to układy z celnikami? Czekamy - czyżby na skompletowanie większej ilości wozów, czy też dlatego, że nie zapłaciliśmy "myta"? Po 15 min., dopiero o 19.30 (a więc po ok. 5 godz. od wyjazdu z Bukaresztu) przybijamy do Ruse (Bułgaria). Metalowym, zardzewiałym pomostem autobusy ostrożnie pną się w górę. Odprawa przebiega sprawnie. 

W autobusie, ok. 21 dostajemy talony na posiłek. Zatrzymujemy się w lesie, przy jakiejś jadłodajni. Bufet ze standardowym ciepłym posiłkiem. Do wyboru mamy: parówkę z frytkami; kurczaka, surówkę z kapusty; leczo; kiuftet (kotleciki mielone). Za dodatki (napoje, budyń, pieczywo itp.) należy osobno płacić. Obok mieści się WC, za które chcą 5.000 lei. Po pół godzinie wyjazd. Droga wyboista, kręta, zniszczona. Jest mi gorąco i niewygodnie. W Bułgarii do przejechania mamy 370 km. Przed granicą bułgarsko-turecką postój na zakupy. Noc. Większość pasażerów śpi. Kupić można: alkohole, papierosy, tekstylia, ser, kawę, perfumy, drobiazgi. Ceny nie są jednak zbyt atrakcyjne. Wyjazd z Bułgarii bez przeszkód, ale trzeba opuścić autokar. Przy odprawie paszportowej zdziwienie budzi fakt, że jestem z Polski.

Dzień 4.
10.07.2002. (śr.).

BUŁGARIA-TURCJA. 
ERZURUM (Istambuł-Erzurum = 1275 km).

Nad ranem wjeżdżamy na granicę turecką, gdzie odbywamy 3-krotną kontrolę. Ubikacja kosztuje 1$ lub 1 Euro i nawet nie można pójść "w krzaki". Wszystko jest pod kontrolą babki klozetowej. Wyjmujemy bagaże, ale bez sensu, nikt nie przychodzi ich kontrolować. Pamiętam o kupnie wizy tureckiej. Ponownie usypiam. Budzę się w Istambule o 6.30. Podjechaliśmy pod biuro "Toros" w dzielnicy Laleli. Nie mam tureckich pieniędzy, kantory jeszcze zamknięte, a ja muszę przedostać się do dworca autobusowego metrem. Idę, wyglądając czynnego sklepu, kantoru lub restauracji. Wiadomo, że w tych punktach zawsze można dokonać transakcji wymiany. Nie mam szczęścia. Dopiero przy metrze, w knajpie, udaje mi się wymienić dolary, oczywiście po niezbyt korzystnym kursie. Bilet na metro kosztuje 650.000 lirów. Ze stacji Aksaray jadę do Uluslararasi Otogar (6 przystanków), największego dworca w Istambule (167 kas). 

Nie mam problemu ze znalezieniem odpowiedniej kasy dzięki wszechobecnym "naganiaczom". Jak w całej Turcji, prowadzą Cię "za rękę" od wejścia do odpowiedniej kasy (niestety, nie wszystkie numery kas podawane przez LP są aktualne). Autobusy z bardzo dużą częstotliwością odchodzą do wszystkich miast Turcji, a nawet do Armenii, Azerbejdżanu, Iranu i Syrii. Im dłuższy przejazd, tym tańszy bilet. Bilety można kupować za dolary lub liry. Obchodzę część kas, ale ceny praktycznie wszędzie są takie same, różne są tylko godziny odjazdów i liczba wolnych miejsc. Kupuję bilet do oddalonego o 1275 km i leżącego w samym sercu Anatolii - Erzurum (25$=40 mln lirów). Szybko lecę coś zjeść. W sklepie jubilerskim (!) przy stacji metra wymieniam pieniądze. Szukam Internetu, ale na próżno. Łączność z rodziną musi poczekać. Oczywiście autobus nie odjeżdża punktualnie. Mają jakiś problem (nadkomplet?). Mam miejsce na samym końcu wozu i znowu chcą mnie wysadzić, ale tym razem już się nie daję. Po awanturach i krzykach wysadzają dwóch młodych chłopaków, wprowadzają kogoś innego, ale tamci znowu wracają. Tym razem się mieszczą? Odjeżdżamy z 30 min. opóźnieniem, o 11.30, ale to już będzie normą.

Po drugiej stronie Bosforu podjeżdżamy na drugi co do wielkości dworzec autobusowy - HaydarPasa. Pogoda jest nieciekawa. Pada od czasu do czasu. Steward roznosi wodę i napoje gazowane. Czeka nas 18 godzin jazdy. To już druga doba podróży non stop. Nie ma innych obcokrajowców i wzbudzam duże zainteresowanie. Pasażerami są w dużej mierze rodziny z małymi dziećmi - Turcy i Kurdowie. Kobiety często w czadorach. Dorośli nie wykupują dla dzieci miejsc, a więc te podróżują stłoczone na kolanach rodziców. Znoszą to jednak bez sprzeciwu. W czasie jazdy nie marudzą, nie kręcą się, a spać kładą się często pod siedzeniem albo w przejściu. Większość dorosłych i dzieci rzyga w trakcie jazdy. Steward co chwilę spryskuje wodą kolońską wnętrze autobusu, ale to nie pomaga w usunięciu przykrych zapachów. O 15 zatrzymujemy się na posiłek przed zajazdem, ale ceny wydają się mi zbyt wysokie. Zadowalam się resztkami jedzenia jeszcze z kraju. 

Cały czas jedziemy płatnymi autostradami. Chwilami leje deszcz, co chyba jest rzadkością w tych okolicach. Droga przez góry, na razie niezbyt wysokie. Steward często skrapia nasze dłonie wodą cytrynową, roznosi wodę do picia, stara się jak może, ale to wszystko nie poprawia mojego nastroju. Śmierdzi! Obok mnie siedzi babcia z wnuczką, obie rzygają, a mimo to znowu jedzą... Niektórym dzieciom nie zmienia się chyba też pieluchy... Na szczęście śmieci wyrzucane są na każdym postoju. Smród od rzygających obok osób staje się nie do zniesienia. Zapadam w drzemkę. Puchną mi nogi. nie wiem jak wytrzymam do końca podróży. Robi się zimno. Działa klimatyzacja. Nie mogę dostać się do przywalonego innymi bagażami plecaka, aby wyjąć kurtkę. Na kolejnym postoju jem gozleme (naleśnik) za 1 mln lirów. O 5 rano jesteśmy u celu - w Erzurum.

Dzień 5. 
11.07.2002. (czw.).

ERZURUM.

Na piechotę brnę do centrum w poszukiwaniu hotelu. Wyprzedza mnie autobus, z którego wysiadłam, ale nikt mi nie powiedział, że zmierza w tym samym kierunku. Po drodze spotykam Turka (pracował w Niemczech i mówi trochę po niemiecku) i zaprasza mnie na herbatę do swojej lokanty (restauracja). Jestem strasznie głodna. Piję herbatę, potem jem coś w rodzaju pomidorówki i chleb. Właściciel koniecznie chce zrobić sobie ze mną zdjęcie. Na koniec okazuje się, że zaproszenie na posiłek nie było bezinteresowne, muszę za to zapłacić. Co to za gościnność! Obok, w hotelu "Dedehan" (4 mln lirów) biorę pokój. Za możliwość korzystania z prysznica chcą dodatkowo 1 mln, ale udaje mi się tego uniknąć. Oczywiście pościel nie pachnie świeżością, ściany brudne i odrapane. Idę do centrum w poszukiwaniu Internetu i banku. Jest gorąco i wszyscy się za mną oglądają. Nie ma tu chyba innych turystów. 

Godzina Internetu kosztuje 800 tys. Na szczęście jest klima. W pobliżu wieży zegarowej stoją minibusy, którymi można dojechać do Hasan Cale (38 km od Erzurum), aby zwiedzić znajdującą się tam twierdzę (1.250.000). Spotykam chłopca, który mówi dosyć dobrze po angielsku (6 miesięcy intensywnej nauki), od którego dowiaduję się wielu interesujących rzeczy o wiosce i jej mieszkańcach. Powrót staje się problematyczny, ponieważ nie przyjechał umówiony wcześniej bus, decyduję się więc na autostop (wielokrotnie mnie przestrzegano przed jego niebezpieczeństwem). O zmroku dojeżdżam do Erzurum. Hotel jest daleko, a taksówki drogie. Znowu mam szczęście. Podrzuca mnie przygodnie spotkany kierowca furgonetki, prosto do hotelu. 

Dzień 6.
12.07.2002. (piąt.). 

ERZURUM - YUSUFELI (136 km). 

Poranek na dworcu autobusowym zaczyna się nieciekawie. Brak biletów do Yusufeli. Ponieważ jest więcej chętnych Turcy błyskawicznie organizują drugi wóz. O 9 wyjeżdżam dolmuszem (7 mln). Na miejscu jestem w południe. Żar leje się z nieba. Naprzeciwko dworca jest "Yigit Hotel" (4 mln po targach). O dziwo czysta pościel i ciepła woda, która wcale nie jest konieczna. Bardzo uprzejmy i uczynny właściciel częstuje mnie herbatą. Od razu informuję się o spływ na rzece Coruh Nehri. Hotel "Cicek Palas" sprzedaje pakiet usług raftingowych (dojazd do miejsca spływu, spływ, postój na herbatę i małą przekąskę). Nie jest to tania impreza, ale ponieważ zgłosiłam się 15 min. przed wyruszeniem "grupy" (Izraelczyk wraz z synem), dostaję upust i płacę "tylko" 25$. Wraz z nami płynie jeszcze 4 wioślarzy. Krótki instruktaż komend i zachowań na pontonie i... ruszamy na wodę. Wkoło wspaniałe góry, mieniące się wieloma kolorami. Są 2 kafejki Internetowe (1 mln za godz.) i nawet trochę turystów - wszyscy przyjeżdżają tu dla raftingu i wyprawy w góry Kackar.

Dzień 7.
13.07.2002. (sob.).

YUSUFELI - KARS (210 km).

Aby wydostać się z Yusufeli trzeba jechać 9 km do stacji benzynowej (jest dolmusz z rynku = 1 mln) i tam poczekać na autobus jadący do Kars. Wyjeżdżam dopiero o 12, jedyny autobus do Kars jest o 14 (7 mln). Spotykam parę Francuzów, którzy też wybierają się do Iranu i czekają na wyrobienie wizy, której nie uzyskali w Paryżu. Można ją uzyskać bez problemów w Erzurum. Czas oczekiwania: ok. tygodnia, koszty jak w Warszawie. Autobus przyjeżdża punktualnie, ale znowu trwa spektakl usadzania pasażerów w wozie. Wyjeżdżamy o 14.20. 

Trasa ta opisywana jako jedna z najpiękniejszych widokowo w całej Turcji rzeczywiście robi olbrzymie wrażenie. 60 km od Kars zatrzymują nas żołnierze i sprawdzają dokumenty, a u mnie jeszcze dokładną datę przekroczenia granicy. Góry przechodzą w łagodne wzniesienia, pokryte łąkami, na których pasą się stada krów i kóz. To Kurdystan! Parterowe domy zbudowane z kamienia, dachy pokryte mchem i trawą. Potem znowu posterunek. Kierowca pokazuje tachometr. Dworzec autobusowy w Kars jest ohydny. Śmieci, psy, brud... Doskakuje do mnie taksówkarz i oferuje wycieczkę do Ani (ruiny średniowiecznego miasta), znajdującego się na granicy z Armenią. Po długich negocjacjach wraz z trzema innymi turystami decydujemy się na wyjazd następnego dnia (9 mln). W związku z tym dojazd do hotelu z dworca mamy gratis. Hotel "Keravanseraj" mieści się w centrum i łóżko kosztuje mnie 3,5 mln (2,2$). Za prysznic żądają 1,5 mln. Rezygnuję, w kranie jest ciepła woda. Zwiedzam miasto, a potem jestem zaproszona do tureckiej rodziny na herbatę. Rozmowa możliwa jest tylko za pomocą rozmówek!

Dzień 8.
14.07.2002. (niedz.).

KARS - ANI (45 km).

Taksówkarz odbiera mnie niezbyt punktualnie. Załatwiamy bilety wstępu, zgodnie z zaleceniem książki. Kierowca jest zorientowany, więc wszystko odbywa się szybko i sprawnie. Jeszcze tylko obowiązkowa wizyta w miejscowym muzeum (5 mln). Nie jest honorowana karta ISIC, ani ITIC. Po obejrzeniu sal z ekspozycjami jedziemy nareszcie do Ani. Płaski, monotonny krajobraz. Mijamy stada pasących się krów i kóz. Kamienne domy pokryte darnią, bez okien, ale z anteną satelitarną. Na podwórkach suszy się nawóz pocięty na równe kostki. Używany jest później jako opał. 

Przed wejściem na teren ruin zostajemy poinformowani, ze nie wolno na ich terenie robić zdjęć. Każą nam nawet zostawić plecaki z aparatami foto. Unikamy tego, ale zobowiązujemy się przestrzegać zakazu. Korci nas jednak i mimo obecności żołnierzy eskortujących nas (miłych i ciekawskich) udaje nam się jednak zrobić ukradkiem parę fotografii. Obiecujemy sobie przesłać je wzajemnie. Po wyjściu okazuje się, że można kupić niby-pocztówki, które są odbitkami foto (słaba jakość), ale za... prawie 1$ sztuka. Ktoś sobie wymyślił niezły sposób dorabiania na boku! Po południu zwiedzam zamek w Kars (bezpłatne wejście). Kupuję bilet na autobus do Igdir (6 mln) na następny dzień. Wieczorem w hotelu jest dosyć głośno. Nigdzie nie można kupić pocztówek.

Dzień 9. 
15.07.2002. (pon.).
KARS - IGDIR (206 km);
IGDIR - DOGUBAYAZIT (60 km).

Odjazd autobusu jest o 8, ale muszę zjawić się wcześniej, aby przetransportowano mnie na nowy dworzec autobusowy, za miastem. Autobus, nowiutki Fiat Iveco, tylko na 29 osób. Igdir okazuje się hałaśliwym miastem, pełnym placów budowy i trąbiących samochodów. Nie ma sensu się tu zatrzymywać. Musze podejść kawałek do "dworca autobusowego", bowiem kierowca wysadził mnie przy głównej ulicy. Okazuje się, że dolmusz (1 mln) do Dogubayazit odjedzie gdy zbierze się komplet pasażerów. W niecałą godzinę docieram na miejsce. Tu jestem od razu doprowadzona do tzw. informacji turystycznej w hotelu "..?...". Częstują mnie herbatą i proponują wyprawę na Ararat (3 dni za 550$, bez "permitu" za 350$). Kompletna bzdura! Przecież już nie trzeba żadnego zezwolenia! Wycieczka całodniowa po okolicznych zabytkach = 50$. Wydaje im się, że my turyści jesteśmy naładowani forsą.

Jest tu mnóstwo hoteli i są skupione, więc poszukiwanie nie jest tak uciążliwe. Śpię w hotelu "Gul" (3,5 mln). Potem jadę minibusem na zamek Ishak Pasa Sarayi (1 mln). Wejście kosztuje 5 mln, facet na hasło "jestem z Polski" obniża mi do 1,5 mln. Jest mało turystów, więc "biletowy" wraz z kolegą oprowadza mnie po zamku i objaśnia dawne funkcje poszczególnych pomieszczeń. Wokół są przepiękne, różowo-brązowe z zielonymi "naciekami" góry. Fragmentami przypominają też włoskie Dolomity. Powyżej zamku można zobaczyć meczet, grobowiec, ruiny dawnych zabudowań, cmentarz, wokół którego jest pełno żebraków i tureckich turystów (w większości pracujących w Niemczech). Z powrotem idę na piechotę, robiąc po drodze zdjęcia i podziwiając widoki. W oddali majaczy ośnieżony Ararat.

W miasteczku jest aż 11 kafejek Internetowych (500 tys. za godz.) i wreszcie można kupić pocztówki (100 tys.). Jest mnóstwo owoców, warzyw, restauracyjek ze zróżnicowanym, apetycznie wyglądającym i faktycznie bardzo smacznym jedzeniem. Ceny oscylują wokół 1,5-3,5$ za porcję. Piwo "Efes" kosztuje 1 mln. Zmrok zapada bardzo szybko, a wraz z nim pustoszeją ulice. To już ostatni nocleg na terenie Turcji.

Dzień 10. 
16.07.2002. (wt.). 
TURCJA-IRAN.
 
DOGUBAYAZI - GURBULAK - BAZARGAN (22 km); 
MAKU - ORUMIYE (286 km).

Rano ubieram się już w strój wymagany w Iranie, a więc koszulę z długim rękawem, długą spódnicę, skarpetki i zakładam chustkę na głowę. Taki ubiór będzie obowiązywał przez cały czas pobytu w Iranie, bez względu na panującą temperaturę. Wstaję wcześnie aby jak najwcześniej dostać się do granicy, ale niestety mam pecha i muszę czekać aż uzbiera się komplet pasażerów minibusa. Jeszcze nie jest tak gorąco, ale słońce świeci już mocno i dzień będzie upalny. W niecałą godzinę docieram do granicy. Wzdłuż jezdni stoi sznur TIR-ów. Wypatruję polskiej rejestracji, ale wszystkie należą do irańskich lub tureckich przewoźników. Kierowcy jednej z ciężarówek częstują mnie jajecznicą, wtedy też widzę jak wygląda irański chleb (lavash = płaski, cieniutki placek). 

Granica jest byle-jaka. Najpierw jest kontrola policyjna, a potem trzeba przejść ok. 500 m, aby dostać się do właściwego przejścia granicznego. Pełno walających się śmieci, budowy, na których ledwo widać pracujących robotników, czekające TIR-y i szwendający się cinkciarze. Jest też tzw. sklep wolnocłowy, ale praktycznie tylko z papierosami i alkoholem, a ceny mają niebotyczne. Wymieniam tylko 5$ na pokrycie kosztów przejazdu od granicy, czym wyraźnie oburzony jest cinkciarz. Za 5$ dostaję 35 mln riali. Budynek odprawy celnej to Trzeci Świat. Wbijają mi pieczątkę, potem muszę przejść do drugiego budynku, gdzie sprawdzają moje dane w komputerze i ponownie wracam do pierwszego budynku. Dopiero wtedy otwierają mi kratę, ukazują się metalowe drzwi zamknięte na wielką kłódkę. Strażnik sprawdza mój paszport i otwiera mi drzwi. Wpadam do ciemnego pomieszczenia, w którym kłębi się tłum ludzi obojga płci z ogromnymi tobołami. Patrzą na mnie jak na przybysza z innej planety. Ja na nich również. Przepycham się do następnego pomieszczenia sprawdzić jak wiele jest osób do odprawy. Kolejka jest ogromna.

Spodziewam się długiego okresu oczekiwania. Jestem więc mile zaskoczona gdy irański celnik pokazuje abym przeszła poza kolejnością. I tu ponowne zaskoczenie. Z ciemności wychodzę do jasnego, przestronnego, nowoczesnego i klimatyzowanego budynku. Urzędnicy są niezwykle uprzejmi, schludni, nawet dobrze mówią po angielsku. Formalności trwają niedługo. Sprowadzają się praktycznie do pobieżnego przejrzenia paszportu, sprawdzenia wizy i wypisania specjalnej karty wjazdowej (należy ją okazać przy wyjeździe z Iranu!). Nie chcą sprawdzać nawet mojego bagażu, nie pytają też o alkohol, przewożone książki, inne materiały... Nie interesuje ich też ilość posiadanej przeze mnie gotówki, ani fakt, że indywidualnie chcę podróżować po Iranie. A tak mnie straszono w ambasadzie w Warszawie. Wymieniam też w banku na granicy pieniądze (1$-7.900 riali = 790 tomanów). Urzędnik jest bardzo ciekawy z jakiego jestem kraju, choć pewnie nie wie i tak gdzie leży Polska.. 

Przed budynkiem pełno taksówek. Trwa walka o klienta. Nie jestem jeszcze dobrze zorientowana w faktycznej wartości irańskiej waluty, więc każda suma wydaje się zbyt wysoka. Przekonują mnie jednak, że kurs za 1 tys. riali (50 gr) jest normalną taksą. Przejeżdżam te 3-4 km? pick-upem. Błyskawicznie łapię następną taksówkę, tym razem muszę się dostać do nadgranicznego Maku (1$), a stamtąd dopiero łapać połączenie dalej. Wzdłuż głównej ulicy miasteczka są prawie wyłącznie warsztaty samochodowe. Brudno, nijako. Góry takie same jak w Turcji, ale inna architektura budynków mieszkalnych i ludzie jakby mniej uśmiechnięci. Kobiety całe w czerni, faktycznie przypominają wrony. 

Przyjeżdżam na dworzec. Najwyższy czas aby przestawić zegarek o 1,5 godziny do przodu. Połączenie do Orumiye jest dopiero o 13 (bilet kosztuje tylko 8 tys. riali, a więc 1$). Zbyt mało czasu aby zwiedzać coś wokół. Pozostaje tylko zjedzenie posiłku i ew. spacer do tzw. centrum (ok. 5 km, a nie 3 km jak podaje przewodnik L.P.). Jem kebab wraz z pomidorem z grila, jogurt, sałatkę i chleb. Płacę 14 tys. (ok. 7 zł). Jak to się ma do kosztu przejazdu? Litr benzyny kosztuje 25 gr. Bez obaw można pić wodę wystawianą w termosach przed sklepami i ze specjalnych ujęć na ulicy, a także z kranu. Jest gorąco, ciągle muszę poprawiać chustkę, aby nie było widać włosów. Wszyscy się za mną oglądają, jestem jedyną "białą" w miasteczku. Wracając z centrum napotykam w taksówce faceta z dworca autobusowego, który mnie już szukał, twierdząc, że autobus zaraz odjeżdża. Dziwne, odjazd miał być za pół godziny. Wsiadam więc do wozu i jedziemy na dworzec. Facet chce jeszcze abym zapłaciła za taksówkę, ale nic z tego. Nie musiał mnie szukać, ja byłabym na czas.

Autobus marki "Mercedes"(przestronny i wygodny) faktycznie wyjeżdża dopiero o 13, zgodnie z rozkładem jazdy. Przed opuszczeniem dworca kierowca idzie z papierami wozu (+tachometr) do stanowiska odpraw, a następnie posterunku policji, aby zarejestrować czas wyjazdu. Później na trasie takie kontrole są bardzo częste. 286 km jedziemy 5,5 godz. Upał jak... Konduktor co pewien czas roznosi do picia zimną wodę z lodem. Nad każdym siedzeniem wiszą na spinaczu do bielizny plastikowe kubeczki. Duchota w wozie sprawia, że ciągle zapadam w sen... O 17.30 przyjeżdżam na dworzec w Orumiye. Od razu obstępują mnie taksówkarze. Jeden z nich mówi po angielsku, a więc pertraktuję już tylko z nim. Za 4 tys. godzi się zawieźć mnie do hotelu "Iran Setare" z LP (20 tys.) Wchodzi do recepcji, aby "pomóc" w zbijaniu ceny, a jak później widzę, pobrać swoją prowizję za gościa hotelowego. Jednocześnie oferuje swoje usługi na dzień dzisiejszy i następny: pomoc przy zwiedzaniu miasta i okolicy. W hotelu jest jeszcze dwójka turystów, z którymi targuję cenę i trasę jutrzejszego objazdu. Poza nami praktycznie nie ma innych gości. Remontuje się piętro wyżej. Hotel jest w samym centrum, tuż przy rondzie, niedaleko bazaru.

Dzień 11.
17.07.2002. (śr.).
ORUMIYE - ORUMIYE LAKE - HASANLU - TAKHT-E SULEIMAN - TAKAB (320 km). 

O 7 rano zaczynamy zwiedzanie miasta. Trudne do odnalezienia: wieża Se Gombad i kościół św. Marii. Potem wyruszamy w kierunku jeziora - największego w Iranie. zatrzymujemy się w 2 pkt widokowych. Wokół góry. Na lunch kierowca zabiera nas do domu swojej siostry. Kupuję owczy ser (2.200 riali) i jogurt (2.800 riali). Jesteśmy w prawdziwym irańskim domu. Mieszkanie jest przestronne, brak mebli, na podłodze jedynie dywany, a przy ścianach poduszki do oparcia się. Posiłek spożywa się siedząc po turecku na podłodze. Rozmowa toczy się przy pomocy rozmówek LP "English-farsi phrasebook" (Persian). Okazały się niezwykle przydatne w trakcie całej mojej wyprawy, zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie znajomość angielskiego lub innego obcego języka jest nikła lub żadna.

Do Tronu Salomona przyjeżdżamy w największy upał. Wstęp kosztuje 30 tys. riali (3,75$), co okazuje się sumą obowiązującą we wszystkich ważniejszych zabytkach Iranu. Jest to ok. 4$, a żadne zniżki nie wchodzą w rachubę. Bilet wstępu dla Irańczyków jest 10 razy tańszy. Niemożliwa jest żadna kombinacja typu bilet kupuje Irańczyk i ja wchodzę z nim lub przedostanie się tzw. bocznym wejściem. Taksówkarz jednak targuje na 20 tys. od osoby i znowu chowa prowizję do kieszeni. Tron Salomona odnajdujemy tylko dzięki zdjęciu z małego muzeum - jest to kamienna konstrukcja ledwo przypominająca jakieś siedzisko, w dodatku umieszczona w głębokim wykopie. Cały teren jest w trakcie prac renowacyjnych. Wokół nagie góry i małe wioski. Domy z gliny, lecz brak już anten satelitarnych.

Zjeżdżamy do Takab i idziemy do jedynego tu taniego "pensjonatu" (3-4 pokoiki na zapleczu restauracji). Miejsce jest bardzo obskurne, śmierdzi benzyną, do WC trzeba się dostać po metalowych schodach, brak łazienki. Pokoiki są bardzo małe, brudne, z nieświeżą pościelą, a światło skąpe. Cena jak na te warunki astronomiczna: 20 tys. riali. Dobijamy targu na 10 tys. (5 zł). Teraz dochodzi do scysji z naszym taksówkarzem, który twierdzi że dłużej pracował niż mówiła umowa (oferma, sam zabłądził i nie znał drogi) i teraz chce więcej pieniędzy, twierdząc przy tym że dla niego pieniądze nie grają roli. Ha! Ha! Kłócę się z nim, aż w końcu dorzucam do ustalonej kwoty 7$, jeszcze 2$. Wycieczka ta wyniosła w końcu 9$ na osobę, a więc tyle ile pierwotnie chciał. 

Idę do miasta, aby ew. sprawdzić inne miejsca noclegowe. Jedyny hotel mieści się na skraju miasta, jest prawie pusty, ale może dlatego, że najtańsze łóżko kosztuje 10$. Zresztą w Takab w ogóle nie ma turystów. Szukam prywatnej kwatery, ale nic z tego nie wychodzi. Na ulicy kobiety są tak zaskoczone moją osoba i wyglądem (nie w czadorze), że zatrzymują się zdumione, nachalnie przyglądając się. Niestety, wszystkie mówią tylko w farsi. W napotkanej po drodze piekarni kupuję gorący chleb i jem go na schodkach sąsiedniego budynku. Zaraz otacza mnie gromada dzieciaków, a jedno z nich zaprasza mnie do domu na herbatę. Za nim zlatuje się kilka okolicznych podwórek, w sumie ponad 20 dzieci w różnym wieku. Traktowana jestem jak rzadki okaz w ZOO, który trzeba uważnie obejrzeć, usłyszeć głos i dotknąć. Gospodarz - 12-latek, jest bardzo rezolutny. Nadzoruje starsze siostry, które częstują mnie zimną oranżadą i herbatą, a także pilnuje tłoczących się kolegów. Pomaga też w konwersacji, pomimo bardzo słabej znajomości angielskiego. Dzieciaki pokazują mi wszystkie swoje skarby, łącznie z żywym kurczakiem, gołębiem, zeszytami szkolnymi. Pokazują też nagranie video z jakichś uroczystości rodzinnych. Wszyscy chcą siedzieć koło mnie i wziąć do ręki rozmówki, sensację budzi też prezentowana mapa i pokazywanie trasy przejazdu. Nie wiem czy oni kiedykolwiek mieli mapę w ręku. 

Po godzinie zjawia się ojciec (lekarz), który ze stoickim spokojem patrzy na cały ten cyrk, po czym spokojnie zagłębia się w lekturze gazety. Dzieciaki proszą abym została na kolacji, zaraz przyjdą inni dorośli. Zjawia się jedna pani domu, a za nią - druga, następnie - teściowa. Okazuje się, że facet ma dwie żony, z każdą z nich dzieci, wszyscy żyją wspólnie i zgodnie. Trudno mi się połapać w ich koligacjach. Robię zdjęcie i obiecuję przysłać. Posiłek, oczywiście spożywany na podłodze, składał się standardowo z sera, dżemu, miodu, chleba i zieleniny (świeże oregano i pietruszka). Jest miło, ale zmęczenie daje o sobie znać. Żegnam się i wracam do "pensjonatu".

Dzień 12.
18.07.2002. (czw.). 
TAKAB - BIJAR - HAMADAN. (104+128 km). 


Rano kieruję się do dworca autobusowego, aby dostać się do Hamadanu. Nie ma bezpośredniego połączenia, więc jadę do Bijar. Jazda trwa 1,5 godz., bilet kosztuje 3 tys. riali. W Bijar musze czekać 1,5 godz., zwiedzam miasto. Szukam banku aby wymienić pieniądze, ale jest to niemożliwe, chociaż jest ich kilka. Wygląda na to, ze turyści w ogóle tu nie docierają. Ludzie zatrzymują się, pytają skąd jestem (to już rozumiem w farsi), i chcą się fotografować chociaż wcale nie proszą o przysłanie zdjęcia. Pytają ciągle o to samo, aż do znudzenia. Gdy na chwile przystaję, aby się o coś zapytać, natychmiast robi się tłum. Ci ludzie spragnieni są świata.

W minibusie do Hamadanu (5,5 tys. riali) prawie same kobiety. O 14.30 jestem już na miejscu. Biorę taksówkę (1 tys., a to i tak za dużo) i jadę do hotelu "Guesthouse Hamadan" (po targach 20 tys. riali, płatne z góry). Hotel mieści się w samym centrum. Jest tu mnóstwo Irańczyków, którzy na okrągło gotują w pokojach (butla gazowa na dywanie). Są tylko 3 łazienki, cały czas zajęte i zapchane. Myję się i idę zwiedzać (wg przewodnika). Symbol miasta, stojący niegdyś w bramie wjazdowej do miasta, kamienny lew, jest w opłakanym stanie i w niczym go nie przypomina. Największe wrażenie robi na mnie grobowiec Estery i Mordechaja, miejsce największych żydowskich pielgrzymek w Iranie. Wstęp jest wprawdzie darmowy, ale miejscowy strażnik domaga się za oprowadzenie i udzielone wyjaśnienia (bez względu na to czy chcesz, czy nie) stosownego napiwku lub daru rzeczowego. Daję mu długopis, budzi to jego śmiech, trzeba więc dopłacić (musi się zadowolić 1 tys. riali). 

W mieście jest wspaniały bazar. W sklepie jubilerskim można wymienić dolary. Kurs właściwie nie różni się od bankowego (1$=7850 riali). Późnym popołudniem ulice wypełniają się ludźmi. Czwartek jest dla nich odpowiednikiem naszej soboty, bowiem Piątek oficjalnie jest dniem wolnym od pracy. Całe rodziny idą na spacer, zakupy, do kawiarni, do kina itd. Przejście przez jezdnie to też nie lada sztuka. Najlepiej wmieszać się w tłum i iść razem z nim. Taksówki mają wzięcie. Na bazarze można kupić owoce i warzywa. Podaję orientacyjne ceny za kg: winogrona - 1-3 tys.; brzoskwinie - 2,5-4 tys.; pomidory - 1 tys.; melon i arbuz - 1 tys. Wszędzie można kupić świeżo wyciśnięty sok: z melona, kokosa, marchwi. Szklaneczka kosztuje 600 riali (30 gr), a oranżada zam-zam 700 riali. W hotelu jest szum i upał, parno, pomimo klimatyzacji (wiatrak). Na szczęście pościel jest czysta. Opuszczając pokój ciągle muszę pamiętać, aby założyć chustkę. Niedrogi Internet znajduje się koło Mauzoleum Avicenny (9 tys. riali godz.).

Dzień 13. 
19.07.2002. (piąt.). 
HAMADAN.

Dzisiaj w planie mam zwiedzanie ponoć największych na świecie jaskiń - Ali Sadr Caves (100 km od Hamadanu). Aby zdążyć przed tłumem (wolny dzień dla Irańczyków) wstaję wcześnie i wraz z innymi turystami wsiadamy do taksówki (500 riali), jedziemy do dworca minibusów, a potem 1,5 godziny (2,5 tys. riali) drogi do grot. Teren wokół jaskiń jest bardzo skomercjalizowany, mnóstwo straganów, sklepików. Wstęp 20 tys. riali, gratisowa przewodniczka towarzyszy nam aż do wejścia. Zakładamy kamizelki, wsiadamy do plastikowej łódeczki (4-osobowej). 3 łódki ciągnięte są przez rower wodny. Zwiedzanie trwa 1,5 godziny. Komory jaskiń są podświetlane różnokolorowym światłem, w oddali słychać muzykę. Są tu nawet automaty z jedzeniem, restauracje i cukiernia. Wraz ze zwrotem kamizelek dostajemy prezenty - plastikowy wazon i torbę. Daję to potem sprzątaczce w hotelu, przecież nie będę tego dźwigała w plecaku. 

Powrót do Hamadanu okazał się niełatwy. Dopiero teraz całe tłumy Irańczyków z dziećmi przybywają tutaj (z kocami, koszykami pełnymi jedzenia, termosami, arbuzami...). Całymi rodzinami piknikują pod drzewami w pobliskim parku (śmieci rzucają za siebie). Dzieci zafascynowane są podglądaniem zachowań ptaków i małpek trzymanych w wielkich klatkach. Na razie nikt jeszcze nie wraca z powrotem. Jedyny minibus nie ma kompletu pasażerów, bezskutecznie czekamy na innych, ale w końcu trzeba zdecydować się na zapłacenie za cały bus (10 tys./osoba), szkoda marnować czasu, a to tylko 5 zł. Znowu przejazd taksówką do hotelu (500 riali). Zgodnie z panującym tu zwyczajem robienia sobie sjesty w najgorętsze godziny dnia ucinam sobie drzemkę, a potem jadę z Irańczykami z hotelu zobaczyć "słynne" tu wodospady. Wcześniej zgłosili to na policji. Jedziemy w olbrzymich korkach. Wszędzie, gdzie jest tylko skrawek trawy, rozłożone są koce, a na nich całe klany rodzinne. Wokół pełno śmieci, torebek plastikowych... Tłok, gwar, ścisk, zapach grila (kebab, kukurydza), tandetne "pamiątki". Przysmakiem są obrane włoskie orzechy z wody. Jem coś w rodzaju gulaszu z kartoflem, ale nie jestem tym zachwycona.

Dzień 14. 
20.07.2002. (sob.). 
HAMADAN - GHOM (240 km); 
GHOM - KASHAN (104 km). 

Na dworcu okazuje się, że za chwilę mam autobus do Ghom (10.200 riali). W autobusie jest nawet video, dostaję też oryginalnie zapakowany kubek na wodę wraz z cukierkiem i paczką wafelków. Steward przynosi wodę do picia tylko na wyraźne żądanie - jakby sam musiał za nią płacić. Woda zawsze jest bardzo zimna dzięki temu, że co jakiś czas do termosu wrzucany jest, kupowany po drodze, lód. Bez tej wody nie dałoby się wytrzymać. Drogi są szerokie, pośrodku jest pas zieleni i bardzo wysoki krawężnik pomalowany na biało-pomarańczowo lub biało-niebiesko. Nie ma dużego ruchu, mało jest prywatnych samochodów. Większość, to ich rodzimej produkcji "Peykan" (przypominający Moskwicza) oraz taksówki, też Peykany. Znaki drogowe i drogowskazy mają napisy w farsi, ale od czasu do czasu widzi się napisy łacińskie. Tereny są w większości górzyste. Dosyć częste są posterunki policji, przy których kierowcy autobusów muszą się zameldować i pokazać tachometr. Są światła na skrzyżowaniach, ale najczęściej tylko migają. 

Autobus wysadza mnie na przedmieściach i muszę wziąć taksówkę do dworca minibusów (2 tys. riali), ale jest to dosyć daleko (ok. 8 km). Zostawiam tu bagaż, kupuję bilet do Kashanu (5 tys. riali, winno być 4 tys.) i wracam z powrotem do centrum aby zobaczyć największą atrakcję świętego miasta - meczet Hazrat-e Masumeh. Niestety, nie muzułmanom nie wolno wejść do środka. Pozostaje mi tylko podziwianie bryły zewnętrznej. Pieszo idę na dworzec. Swoją osobą widocznie wzbudzam sensację (ulice są puste bo to czas sjesty), bo jeden z taksówkarzy tak się na mnie zapatrzył, że spowodował, na szczęście niegroźną w skutkach, stłuczkę. Upał jest tak dotkliwy, że decyduję się jednak na jazdę taksówką do dworca. Autobus jest już pełen, czekają tylko na mnie. Nawet załadowali mój plecak.

W Kashanie koło hotelu "Sayyah", blisko ronda, jest "Gesthouse" (bez nazwy) za 10 tys. riali (od osoby w 2-osobowym pokoju). Warunki są prymitywne, ale jest prysznic, nawet z ciepłą wodą, chociaż temperatura na zewnątrz sięga 40oC, lodówka, tzw. klima. W hotelu nie ma nikogo. W poszukiwaniu Internetu trafiam do szkoły języka angielskiego, gdzie zapraszają mnie do prowadzenia lekcji. Rzadko mają okazję rozmawiać z turystami. W jednej grupie są same dziewczyny. Wszystkie w czadorach. Na początku trochę onieśmielone, z czasem jednak zadają coraz więcej, niestety tylko standardowych pytań (stan rodzinny, wiek, zawód, zainteresowania, opinie o Iranie). W drugiej grupie - sami chłopcy. Lektorzy dosyć dobrze mówią po angielsku. W nocy cały czas coś mnie gryzie - chyba pluskwy. Pływam we własnym pocie, nie mogę spać. W pokoju o 23 jest co najmniej 32oC.

Dzień 15. 
21.07.2002. (niedz.). 
KASHAN. 

W czasie zwiedzania miasta spotykam młodego chłopaka na rowerze, którego zagaduję o drogę. Jest nauczycielem geografii. Zaprasza mnie na herbatę do swojego domu. Herbata i zielony melon okazały się tylko wstępem do bardzo przyjemnej rozmowy z całą rodziną, aż do pory posiłku. Obiad spożywamy na ziemi. Menu nie jest zbyt urozmaicone: szpinak z nielicznymi kawałkami mięsa i czerwoną fasolą; ryż; ryż zapiekany z kartoflami; jogurt i chleb, a do tego oranżada. Bardzo smaczne, aczkolwiek jest to dziwny zestaw. Opowiadam im o swojej podróży, trasę pokazuje na mapie. Wypytuje też o ich życie, lokalne zwyczaje. Są bardzo kontaktowi pomimo słabej znajomości angielskiego.

Potem idę na Internet. Znowu uczestniczę w lekcji angielskiego, aczkolwiek dziś nie mam tyle czasu ani ochoty. Nie wypada mi jednak odmówić, bo stanowi to wielką atrakcję dla uczniów. Robię zakupy. Ciekawostką jest kupno jajek na wagę. Ponieważ woda w całym mieście jest niesmaczna (słony smak) do picia trzeba kupować wodę butelkowaną (1,5 l za 2 tys. riali). Jadę na dworzec kolejowy (1 tys. riali). Taksówkarz nie może zrozumieć dlaczego chcę jechać pociągiem skoro są autobusy (prawie co godzinę); przecież pociąg jedzie dłużej i jest droższy. Na dworcu kolejowym okazuje się, że pociąg jest, ale co drugi dzień, niestety nie w ten. Pozostaje mi tylko autobus.

Dzień 16. 
22.07.2002. (pon.). 
KASHAN - ESFAHAN (210 km).

Jazda odbywa się przez pustynię (bilet 6.750 riali). Upał nieziemski. Cały czas piję wodę. W Esfahanie jestem już po 11. Taksówkarz chce 10 tys. riali za jazdę do centrum, a autobus miejski kosztuje tylko 500 riali. Tutaj jest dużo turystów, więc oni są rozpuszczeni. Autobusy miejskie są przedzielone w połowie na część żeńską i męską. Obowiązuje także wchodzenie odpowiednimi drzwiami (tylne dla kobiet, przednie dla kierowcy i mężczyzn), a bilet oddaje się kierowcy dopiero po wyjściu na przystanku. Bilety wyglądają jak podłużne znaczki pocztowe. Wybieram najbardziej oblegany przez "plecakowiczów" hotel "Amir Kabir". Za łóżko w dormitorium (sala 3-5-osobowa) płacę 20 tys. Hotel prowadzony jest przez dwóch braci, mówiących w miarę dobrze po angielsku, są uprzejmi, ale nie wylewni. Oferują wszystkie usługi, łącznie z wymianą pieniędzy (niekorzystny kurs!), na miejscu jest też Internet (15 tys.), ale też relatywnie drogi. Jest czysta pościel i prawdziwa klimatyzacja (w nocy zmarzłam). Niestety, daleko jest do prysznica, mieszczącego się k. wewnętrznego hotelowego podwórka (można tam siedzieć). 

Wymieniam informację z innymi turystami, czytam też wpisy w pamiątkowej księdze, niestety większość informacji pochodzi od Japończyków, a więc nie jestem w stanie ich zrozumieć. W pobliżu placu Emam Khomeini, koło bazaru mieści się bank gdzie można wymienić pieniądze. Jednak pod bankiem cinkciarze oferują nieco lepszy kurs (8 tys. wobec 7.960 R), pobierają przy tym niewielką tylko prowizję. W meczecie Lotfollah wstęp kosztuje 30 tys., ale dzięki legitymacji ITIC uzyskuję 50% zniżki. Udaje mi się także (dozorca spał) wejść do dostępnej jedynie w czwartki medresy Chahar Bagh. Rzeczywiście jest piękna. Otaczają mnie uczniowie tej szkoły, zapraszając na wieczorną lekcję angielskiego. Wieczorem wolę jednak iść nad rzekę Zavande i podziwiać podświetlone mosty i obserwować tzw. "nocne życie" miasta.

Dzień 17. 
23.07.2002. (wt.). 
ESFAHAN.

Dzisiejszy dzień przeznaczyłam na obejrzenie mostów, robienie zdjęć i wywołanie filmu (36 zdjęć = 40 tys. riali, a więc ok. 5$). Przy mostach są herbaciarnie, w których pali się także fajkę wodną (nargilę). Kawy w ogóle tu się nie pije, chociaż w sklepach dostępna jest nesca. Jadę po owoce na targ, ceny są dużo niższe niż w centrum, a autobus kosztuje tylko 25 gr. W hotelu śpię w jednej sali razem z trzema młodymi Węgrami i Francuzem. Od ulicy jest duży szum, nie mogę więc zasnąć.

Dzień 18. 
24.07.2002. (śr.). 
ESFAHAN - YAZD (316 km). 


Mam rezerwację autobusu na 12.30 (9.575 riali), więc mogę pospać dłużej. Zrobiłam błąd, ponieważ mogłam odjechać z innego dworca, a tak muszę dostać się na dworzec południowy, który jest daleko od centrum. Jadę dwoma autobusami (2x500 riali). Taksówkarz chciałby 15-20 tys. riali. Przed odjazdem jem zupę ze szpinaku, zielonej cebulki i pietruszki, z soczewicą (4 tys. riali = 2 zł). Dworzec jest bardzo nowoczesny i świetnie zorganizowany. Najpierw jedziemy przez góry, a potem - pustynię. zagaduje mnie kierowca, częstuje herbatą, w końcu każe zrobić sobie zdjęcie (nie chce jednak aby je mu przesłać). Na miejsce przyjeżdżamy po 17. Znowu przeprawa z taksówkarzem, w końcu za 1 tys. riali (50 gr) jadę do hotelu "Aria". Za łóżko płacę 30 tys. w pokoju 2-osobowym. To chyba najdroższy nocleg. 

Mnóstwo tu Irańczyków siedzących na podwórku, obserwujących każdy mój ruch (muszę kilkakrotnie przechodzić do łazienki). Próbują zagadywać, rzucają standardowe pytania. Zaczyna mnie już to męczyć. Wiatrak w pokoju jest bardzo głośny. Spotykam facetów z Polski, idziemy razem na herbatę i fajkę wodną. Jest tu też trochę naganiaczy, dużo ludzi mówi po angielsku. Są turyści. Decyduję się na wspólną wycieczkę na następny dzień, na pustynię. Na kolację jem sambuse, rodzaj pieroga z farszem warzywnym, smażony na głębokim oleju (600 riali sztuka).

Dzień 19.
25.07.2002. (czw.). 
YAZD.

Rano przenoszę się do hotelu "Amir Chakhmagh" (25 tys.). Jednak jak się później okazuje hotel ten jest zdecydowanie głośniejszy i gorszy od poprzedniego. Spotykam tu Węgrów z Isfahanu oraz studentów z Pragi. Wszyscy wspólnie jedziemy na wycieczkę (45 tys./osoba, tj. 5,5$). Najpierw jedziemy na pustynię, do świątyni zoroastriańskiej - Czak-Czak, potem do Ardehal, gdzie dostajemy wliczony w cenę posiłek (kebab z wielbłąda, pomidory z grila, chleb, oranżada). Potem zwiedzamy stary karawanseraj w Meybot, Ice Water House (specjalne pomieszczenie do przechowywania lodu), starą pocztę i ruiny zamku. W czasie przejazdów zapadam w śpiączkę. Bez przerwy piję wodę. Po południu oglądam pozostałe zabytki w mieście. Na ulicach mnóstwo Afgańczyków, którzy tu pracują. Wieczorem chłopak z recepcji telefonicznie rezerwuje mi bilet do Shiraz (13.700 riali). Nie muszę się więc fatygować na dworzec.

Dzień 20. 
26.07.2002. (piąt.). 
YAZD - SHIRAZ (440 km).

Dworzec mieści się 6 km od centrum. Czekam na autobus, ale jest piątek, niestety nic nie nadjeżdża. Biorę taksówkę (1,5 tys. riali). W autobusie znowu problem, każdy ma miejsce i bilet, a konduktor listę pasażerów, a mimo to następują jakieś przetasowania. Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Odjeżdżamy z 20 min. opóźnieniem. Jestem głodna. Na postoju kupuję brzoskwinie i dostaję chleb. Obok mnie siedzi trójka rodzeństwa. Ciągle coś jedzą, a śmieci rzucają na podłogę lub za okno. Chłopak pociąga nosem. Gdy mu daję chusteczkę nie wie co z nią ma zrobić i oddaje siostrze. Zwracam im uwagę, aby nie śmiecili, ale to do nich nie dociera. Większość drogi przesypiam.

O 15.30 docieram do Shiraz. Dworzec jest bardzo nowoczesny i duży. Taksówką (2,5 tys. riali) docieram do centrum. Oglądam kilka hoteli, ale wszędzie to samo. Decyduję się na hotel "Darya" (20 tys.) i mam nawet łazienkę w pokoju. Potem robię rundę po mieście. Nie ma tu nic nadzwyczajnego, rzeczywiście Isfahan jest ładniejszy. Kilka osób ostrzega mnie przed złodziejami na motorach. Rzeczywiście wieczorem czuję się trochę nieswojo. Na głównej ulicy, w pobliżu cytadeli, jest nawet pkt informacji turystycznej, ale dziewczyna tam pracująca niezbyt wiele wie o swoim mieście. Mówi mi nawet, że jest metro, co jest kompletną bzdurą. Na następny dzień mam zaplanowane zwiedzanie Persepolis i chcę pojechać taksówką, aby uniknąć uciążliwych połączeń kombinowanych i użerania się z kierowcami. Właściciel hotelu umawia mnie na 7 rano.

Dzień 21. 
27.07.2002. (sob.).
SHIRAZ - PERSEPOLIS - NAGHST-E ROSTAM (57 + 6 km).

Taksówka nie przyjeżdża i właściwie nie wiem z jakiego powodu, a właściciel hotelu twierdzi, że lepiej jeśli pojadę autobusem. Taksówka do dworca autobusowego (1500 riali), stamtąd biorę collective taxi (zbiorowa - 5 tys. riali) bezpośrednio (przez Mardvash) aż do Persepolis. Wejście do zabytków jest bardzo zaśmiecone - wczoraj był piątek, a więc najazd irańskich turystów. W informacji turystycznej, która jest czynna od 7 nie mają nawet mapy, ani żadnych prospektów. Bilet kosztuje 60 tys. riali i nie ma żadnej zniżki. Jest wcześnie rano, więc spokojnie można robić zdjęcia. Pracuje tu trochę archeologów. Obiekt nie robi na mnie takiego wrażenia jak się spodziewałam. 

Poznaję Irankę, która od 20 lat mieszka w USA, a wraca tu co jakiś czas do rodziny. Ponieważ jest samochodem umawiam się z nią na przejazd do pobliskiego Naghst-e Rostam (grobowce królewskie), nie widać bowiem obiecywanych taksówek. Odnoszę wrażenie, że jest to więcej niż 6 km, a więc trochę za daleko jak na pieszy marsz, zwłaszcza w tym upale. Dzięki niej zamiast 20 tys. riali za wstęp płacę tylko 10 tys. riali. Rezygnuję ze zwiedzania Pasargadae. Nie dość, że daleko, to jeszcze aktualnie prowadzi się tam rozległe prace archeologiczne, więc niewiele bym zobaczyła (rusztowania). Mam szczęście, ponieważ zabiera mnie z powrotem do Shiraz. 

Na dworcu autobusowym kupuję bilet do Kerman na następny dzień. (32 tys. riali). Płacę jeszcze 2 tys. prowizji za to tylko, że facet z agencji przynosi go do informacji turystycznej, gdzie się pytałam o połączenia (tylko tam jest dziewczyna mówiąca po angielsku). Dworzec jest bardzo duży i nowoczesny. Autobusem miejskim (250 riali) wracam do centrum. Po południu zwiedzam największy meczet z lustrami, muszę założyć czador. Mimo tego, wszyscy się na mnie gapią, a ja bez przerwy potykam się zawadzając o jego poły. Wieczorem funduję sobie mały relaks - herbatę + fajkę wodną (zapach jabłuszka). W herbaciarni spotykam Francuzów poznanych wcześniej w Kashanie. W drodze do hotelu rozmawiam po rosyjsku z ulicznym sprzedawcą różnego rodzaju pestek (słonecznik, migdały, arachidy...). Kiedyś pracował w b. Związku Radzieckim. Jego matka jest Afganką, ojciec - Persem. W drodze do hotelu muszę mieć się na baczności, bowiem pełno jest żebraków i narkomanów.

Dzień 22. 
28.07.2002. (niedz.). 
SHIRAZ - KERMAN (550 km).

Na śniadanie jem świeże figi i popijam kawą. Pycha! Taksówka na dworzec (1 tys. riali). Odjazd autobusu- nowoczesnego "Volvo" - o 7.30. Znowu opóźnienie półgodzinne, konduktor jak zwykle nie mógł usadzić pasażerów, mimo iż każdy ma przecież bilet z nr swojego miejsca. Siedzenia są rozkładane. Jak zwykle w tym standardzie, dostaję pakiet z kubeczkiem, cukierkiem i ciasteczkiem. Na video "leci" film, który już wcześniej widziałam dwa razy. Jedziemy przez góry Zagros, widoki są wspaniałe. Nagle zaczyna padać deszcz i temperatura spada z 35oC na 26oC. To się czuje. Podsypiam cały czas. Koło czwartej jesteśmy na dworcu w Kerman. Taksówka (1 tys. riali) dowozi mnie do centrum, do hotelu "Valiasr" (15 tys.). Pokój jest 5-osobowy. Spotykam tu Polaka, którego wcześniej poznałam w ambasadzie Iranu w Warszawie. Nie ma tu w ogóle turystów. Na bazarze zaczepiają mnie bez przerwy. Bazar jest rozległy, ciekawy, mogłabym tu spędzić cały dzień.

Dzień 23. 
29.07.2002. (pon.). 
KERMAN - MAHAN (30 km).


Dzisiaj wspaniałe śniadanie. Ser owczy, pomidory, chleb i kawa (resztki krajowej). Jadę do Mahanu, niewielkiej wsi, gdzie mieszczą się opisywane w LP meczet i ogrody...... Najpierw trzeba dojechać taksówką do Shohada Square (1 tys.), a potem minibusem (1 tys.) do Mahanu. Wstęp do ogrodów - 20 tys. - wydaje się być sumą zawyżoną. Piknikująca pod murem rodzina irańska zaprasza mnie na tzw. herbatę. Oprócz niej piję także, charakterystyczną tylko dla tego terenu, kawę, zagryzając ją domowego wypieku ciasteczkami (mnóstwo bakalii). Konwersacja odbywa się wyłącznie dzięki rozmówkom farsi-angielski. Piechotą powracam do centrum Mahanu. Po drodze stary mułła zaprasza mnie do swojego domu na herbatę. Częstuje mnie również jabłuszkami z własnego ogrodu. Wystrój domu stanowią wyłącznie dywany, poduszki, kilka fotografii. Jest chłodno i mogę trochę odpocząć. Chciałabym pojechać do Jolfy, ale taksówkarz chce 20 tys. riali, a z autostopu nic nie wychodzi. Rezygnuję więc i autobusem (600 riali) wracam do Kermanu. W kafejce Internetowej siedzę niecałą godzinę (5 tys.), ale jest bardzo wolne łączenie, bowiem wszystko idzie przez telefon.

Dzień 24.
30.07.2002. (wt.). 
KERMAN - BAM (194 km); 
BAM - KERMAN (194 km); 
KERMAN - MASHAD (900 km).

Dzisiaj będzie ciężki dzień ponieważ chcę jechać do Bam, potem wrócić i całą noc jechać do Mashad. W hotelu przybyło gości (Pakistańczycy i Irańczycy) i od rana jest szum, łażą po korytarzu, trzaskają drzwiami i drą się bez przerwy. Drzwi skrzypią, więc o spaniu nie ma mowy. Do Bam (6.800 riali) autobus, po raz pierwszy, odjeżdża punktualnie. Jedziemy przez góry, pustynię. Jest bardzo gorąco. Na miejsce dojeżdżam przed 10. Biorę taksówkę, aby dojechać do twierdzy. Wstęp jest drogi (30 tys. riali), ale udaje mi się uzyskać zniżkę na kartę ITIC i płacę 50%. 

Twierdza jest wspaniała, jest tylko kilku Francuzów, nikt nie przeszkadza w robieniu zdjęć. Tylko upał strasznie dokucza. Na piechotę wracam do centrum, mijając po drodze gaje palmowe. Bazar już zamykają (sjesta), ale udaje mi się kupić daktyle (2 tys. riali/kg). Są pyszne. Właściciel sklepu z garnkami zaprasza mnie na herbatę. Oczywiście kończy się to obowiązkowym zdjęciem, które zamierzam przesłać. Potem taksówka (1250 riali) na skraj miasta. Chcę spróbować autostopu, bowiem autobus ma być dopiero za 2 godziny. Stoją też taksówki, które skłonne są jechać 200 km do Kermanu, ale za 15 tys. riali/osoba (przy 5 osobach). Po 20 minutach stania, mam szczęście, zatrzymuje się ciężarówka. Jadę jednak tylko 20 km, bowiem skręca na południe (nad Zatokę Perską), poza tym zaczęło się robić nieciekawie. Po chwili wsiadam do drugiej półciężarówki - na lawecie wiozą strzaskany samochód. Niestety, jadą z prędkością ok. 40-50 km. Co chwilę wyprzedzają nas autobusy. Dodatkowo, zatrzymują nas na posterunku drogowym i dokonują przeszukania wozu (pod kątem narkotyków), sprawdzają też mój paszport. Tracimy w ten sposób kolejne 40 minut, a więc raczej niemożliwe abym zdążyła na autobus do Mashad. Lepiej było więc poczekać na rejsowy autobus. z Bam! 

O 18 kierowcy wysadzają mnie gdzieś przy jakimś rondzie. Autostop w wydaniu irańskim to jednak "odpłatna" usługa - zapłaciłam 5 tys. riali (tyle mniej więcej wyniósłby bilet), co wg kierowców było i tak zbyt małą sumą! W ostatniej chwili taksówką (1.500 riali) zajeżdżam na dworzec. Okazuje się, że zaraz jest autobus, ale nie ma już miejsc. Robię awanturę - przecież rano informowano mnie, że nie będzie problemów z miejscem, a ja wybierając się do Bam (i z powrotem) nie chciałam ryzykować, ponieważ gdybym nie zdążyła powrócić (to przecież 400 km) przepadłby mi bilet. Po chwili okazuje się, że mam miejsce, ale na samym końcu autobusu (35 tys. riali). Za plecami mam gorący silnik autobusowy, a nad głową - łóżko dla kierowców. Nie ma też rozkładanego oparcia. czeka mnie 15 godzin jazdy, a więc... koszmar. Brak klimatyzacji, uchylane okna dają ostry powiew wiatru na mój kark, gorący silnik na plecach, płacz dzieci, zaśmiecony wóz - nie wprawiają mnie w dobry humor.

Dzień 25. 
31.07.2002. (śr.). 
MASHAD.

O 10 jesteśmy na wielgachnym dworcu w Mashad (4 mln mieszkańców). To chyba największy dworzec w Iranie. Autobusem jadę do centrum miasta (250 riali). Miasto jest zakorkowane i bardzo głośne. Mnóstwo pielgrzymów. Dosyć długo szukam hotelu. Najpierw idę do hotelu "Nashr", ale tu nocleg w pokoju 2-osobowym kosztuje aż 64 tys. riali (8$). Na tyłach hotelu "Teheran", w bok od głównej ulicy, znajduję hotel "Montazeram" (20 tys.). Zwiedzam największy, 2. co do wielkości po Mekce, meczet - miejsce pielgrzymek. Muszę wypożyczyć czador, nie wolno wchodzić z bagażem i robić zdjęć, a więc muszę pozostawić plecak w bezpłatnej przechowalni. Przy wejściu (bezpłatne), w części kobiecej, jestem jeszcze przeszukiwana. Jest straszliwy upał, a w czadorze jest mi bardzo niewygodnie. 

Obiekt jest bardzo duży, niestety nie wszędzie wstęp mają niewierni. W pkt informacyjnym dla obcokrajowców (klimatyzacja!) częstują mnie zimną wodą, puszczają mi film na VHS o tym meczecie (Imam Reza) i dostaję komplet pocztówek. O ironio, aby je zakupić, trzeba wejść do muzeum.... (bilet 30 tys. riali). Po południu zwiedzam miasto. Ulice są pełne ludzi, trzeba się przepychać. Powoli już mam dosyć tych natrętnych ludzi i ich wołania "Hello!" i pytania "Skąd jesteś?" i "Jak masz na imię?". Znajduję Internet za 6 tys. i znikam. W nocy nie mogę spać. Jest bardzo głośno, co chwilę dzwoni telefon, słychać klaksony samochodów, a nad ranem zaczynają się roboty drogowe. To miasto chyba nie śpi. Trzeba stąd jak najszybciej uciekać.

Dzień 26. 
1.08.2002. (czw.). 
MASHAD - TORGHABE (25 km); 
MASHAD - SARI (695 km).

W hotelu nie mogę zostawić bagażu ponieważ właściciel robi jakieś problemy. Przez 20 minut oddaje mi paszport, cały czas dzwoni do niego telefon lub komórka. Bagaż zostawiam więc na Internecie. Autobus do Torghabe odjeżdża z Shohada Square co 30 min. (500 riali), jazda trwa 1 godzinę. Miasteczko, a raczej wieś ma mnóstwo sklepików, mały bazar. Wszystko nastawione jest na turystów. Można nabyć tu tani szafran. Jem miejscowy przysmak - abgusht. Jest to rodzaj gulaszu (baranina + pomidor + ziemniak + groch), gotowany w specjalnym naczyniu. Do tego podaje się surową cebulę i marynowane ogórki i kalafior. Oczywiście - jeszcze "płachta" chleba. Wspaniałe! Kosztuje mnie to 7 tys. riali (ok. 3,50 zł). Wracam w ten sam sposób. Odbieram bagaż i jadę autobusem na dworzec. Jest tu tylu naganiaczy, że głowa puchnie od ich krzyku (nazwy miast). Znowu mają jakieś problemy i odjazd się odwleka. Po drodze częste kontrole policyjne, zaglądają nawet do bagażnika. Siedzę koło kierowcy, jego zmiennik częstuje mnie ciągle herbatą, orzeszkami i zadaje standardowe pytania. Jazda bardzo mi się dłuży.

Dzień 27. 
2.08.2002. (piąt.). 
SARI - AMOL (69 km); 
AMOL - BABOL (28 km); 
BABOL - SARI (415 km); 
SARI - TEHERAN (240 km).

Rano okazuje się, że autobus ma opóźnienie. Kolejno wysadza pasażerów, nie na dworcach, ale przy rondach małych miasteczek. Nie zauważam w ten sposób, że przejechałam Sari. Kierowcy beztrosko jadą dalej, aż do Amol. Autobus opustoszał. Na dodatek, załoga nie potrafi odnaleźć adresu serwisu technicznego spisanego na kartce, gdzie mieli się zgłosić. Czyżby po raz pierwszy jechali tą trasą? Wracamy do Sari. W Babol ponownie szukają dworca autobusowego, ale znowu nie mogą go znaleźć. W końcu wracają do Sari. Znowu poszukiwanie dworca autobusowego. Jest coraz bardziej gorąco. Z dworca do centrum biorę taksówkę (1250 riali) i podjeżdżam do najtańszego hoteliku (bez nazwy, przy rondzie). Jest pusty, brudny, łazienkę ma zamknięta (ekstra płatna - 2 tys. riali za użycie). Facet nie może się zdecydować ile ma zażądać za nocleg. Targowanie kończę na 17,5 tys. riali/osoba. Prysznic jednak będzie dopiero od 13, więc rezygnuję. Zaczynam szukanie następnego hotelu, co okazuje się nie takie proste. Są same drogie. Docieram w końcu do hotelu "Asram" (42 tys./pokój 2-osobowy, bez łazienki; płatna ekstra), ale okazuje się że policja nie wyraża zgody na moje zakwaterowanie. Proponują mi jeszcze droższy hotel (12$ osoba). Jestem tak wściekła, że postanawiam wyjechać stamtąd. 

Od poznanych Irańczyków dowiaduję się, że po południu jest pociąg do Teheranu. Fajnie, jeszcze nim nie jechałam. Taksówką jedziemy na dworzec (za 4 osoby aż 8 tys. riali). Mamy 2 godziny do odjazdu pociągu (6 tys. riali). Nie mam prowiantu na drogę, jestem też głodna. Jest piątek, a więc są trudności aprowizacyjne. Muszę czegoś poszukać. Otwarty jest tylko mini bar, właściciel doskonale mówi po angielsku, ale z jedzenia jest tylko sandwich wypełniony smażoną parówką z ziemniakami, pomidorem, cebulą i ogórkiem. Całość polana ketchupem. Trochę dziwny zestaw, ale bardzo mi smakuje (3400 riali). Do tego próbuję irańskiego piwa bezalkoholowego (700 riali). Jest "cieniutkie". W poczekalni dworcowej robi się coraz większy tłok (z pikniku wracają całe rodziny z czajnikami, termosami, kocami i poduszkami). Pociągu nie widać (przyjeżdża z Gorgan), choć już tylko 10 minut do odjazdu. Znowu opóźnienie. 

Zamiast o 15 wyjeżdżamy o 15.30. Pociąg jedzie bardzo wolno, zatrzymuje się na każdej stacji. Robi się coraz większy tłok. Jest potwornie duszno. Zapadam w sen, co chwila przerywany przez biegające dzieci i przepychających się dorosłych. Nareszcie, o 23 docieram do Teheranu (wg informacji miałam być po. 20). Dworzec wygląda jak lotnisko. Czysto, przestrzennie, klimatyzacja, mnóstwo policjantów, którzy nie tylko pilnują porządku, ale również udzielają informacji, o dziwo po angielsku. Jest za późno, aby szukać autobusu miejskiego. Koło dworca, na szczęście czeka sznur taksówek. Jedną z nich jadę w kierunku bazaru (7 tys. riali), gdzie ma być wiele tanich hoteli. Ulice są ciemne, wszystko pozamykane, jakoś nie widać neonów hotelowych i nawet nie ma kogo zapytać. Widać, że kierowca nie zna tej okolicy. Przez przypadek znajdujemy hotel "Asia", przy Mellad Avenue (30 tys.), pustawy, ale bardzo czysty i przyjemny. Obsługa mówi dobrze po angielsku, ciepła woda jest dostępna całą dobę, pokoje są rzeczywiście sprzątane, ręczniki wymieniane, a pościel świeża. Jest też umywalka. Do tej pory to chyba najlepszy hotel. Można nawet sobie zamówić posiłek do pokoju.

Dzień 28.
3.08.2002. (sob.).
TEHERAN.

Nareszcie się wyspałam. Pokój jest cichy i chłodny. Hotel "Asia" mieści się w dzielnicy z częściami samochodowymi. Miasto tętni życiem. Orientacja w mieście, wbrew pozorom, jest bardzo łatwa. Jadę zwiedzać Sa’ad Abad Garden Museum. Jadę najpierw do Argentina Square i autobusem nr 126 do Tajrish Square (200 riali). Stamtąd na piechotę. Można też wziąć taksówkę. Ale to się nie opłaca, ponieważ taksówkarze oszukują. Dojazd ten można częściowo skrócić - jadąc metrem (500 riali). Wstęp 30 tys. riali to tylko początek, a potem każde muzeum oddzielnie. Tutaj dużo ludzi mówi po angielsku, a nawet po rosyjsku. Jadąc autobusem przejeżdżam koło ambasady polskiej. Wieczorem spotykam się z Iranką, z którą dotychczas korespondowałam. Rozmowa z nią pozwala wyjaśnić wiele spraw, które mnie interesują.

Dzień 29. 
4.08.2002. (niedz.). 
TEHERAN.

Na śniadanie sok z arbuza. Dopycham się chlebem. W Muzeum Narodowym za wstęp chcą 60 tys. riali, a o zniżce nie ma mowy! Próbuję wejść razem z wycieczką hiszpańską, ale skrupulatnie liczą wszystkich wchodzących. Nie udaje się! Pracownicy "olewający" i bezczelni wcale nie są zainteresowani turystami. Obok, muzeum poczty, o dziwo udostępnia od porannych godzin swą ekspozycję za darmo. Potem, jak zwykle, idę na bazar. Mnóstwo "naganiaczy", szczególnie do sklepów z dywanami. Szukam jakiegoś dobrego jedzenia miejscowego, ale na próżno. Muszę zjeść kurczaka z ogórkiem, zimnymi frytkami i sałatą (10 tys.). Znajoma z Teheranu zaprasza mnie do restauracji hotelowej na kolację. Znowu jestem rozczarowana. Podają pieczonego kurczaka z frytkami, zieloną sałatę, pomidora, surówkę z marchwi, ogórka kiszonego, gotowane ziemniaki w plastrach. Zapija się to oranżadą.

Dzień 30. 
5.08.2002. (pon.).
TEHERAN - BANDAR-E ANZALI (364 km).


Chcąc uniknąć kolejnego targowania się z taksówkarzem idę na piechotę do metra (linia nr 2) i jadę do Azadi Square (500 riali). Dopiero stamtąd biorę taksówkę do dworca autobusowego "Azadi West Terminal" (2500 riali). Tuż obok dworca "odnajduje się" poszukiwany przeze mnie wczoraj symbol Teheranu - Azadi Monument. Z tłumu podróżnych wyłuskuje mnie "naganiacz" i prowadzi do stanowiska autobusowego (bilet = 10 tys. riali). Okazuje się, że jest kierowcą, rozmawia ze mną prawie całą drogę i zaprasza mnie do siebie, do domu. Obiecuję, że w najbliższych dniach przyjadę.

Na miejsce zajeżdżam o 13. Kawałek od głównego ronda znajduje się tani hotel "Tabriz" (15 tys. riali). Niestety brak łazienki, ale po doświadczeniach indonezyjskich, to nie stanowi dla mnie problemu. Tutaj ciągle jestem posądzana o narodowość rosyjską. Mimo intensywnych poszukiwań nie udaje mi się znaleźć plaży, gdzie można by się wykąpać. Wycieczki na lagunę są drogie, ale na peryferiach miasteczka znajduję zatoczkę z domkami rybackimi i łódź, która za 15 tys. (za 2 osoby) "robi" objazd po lagunie. Szybka jazda wśród szuwarów i "pole" z kwitnącymi nenufarami to wszystkie atrakcje tej wycieczki. Właściciel hotelu zwraca mi uwagę, że mam nieważną wizę. Faktycznie, była ważna do 31 lipca, choć na kwestionariuszu wizowym w ambasadzie w Warszawie wyraźnie podałam termin do 15 sierpnia. Pozostaje mi tylko udawać, że jestem nieświadoma tego faktu. Może mnie to uratuje? Insallah! W każdym hotelu należy oddać paszport i wypełnić bardzo szczegółowy kwestionariusz meldunkowy (łącznie z imionami rodziców, celem dalszej podróży itd.). Noc jest duszna, cały czas się pocę, nie mogę usnąć.

Dzień 31.
6.08.2002. (wt.). 
BANDAR-E ANZALI - RASHT (40 km); 
RASHT - MASULEH (92 km). Jadę. 

Dzisiejsze śniadanie składa się z miodowego melona i herbaty. Ponieważ brak autobusów zbiorową taksówką do Rashtu (3 tys. riali). Jest parno i duszno. Na ulicy nie mogę spotkać nikogo ze znajomością angielskiego, wchodzę więc do budynku Ratusza. Ściągają faceta, który niegdyś pracował w Anglii, a teraz służy turystom za tłumacza. Jest bardzo miły. Prowadzi mnie na bardzo trudny do odnalezienia Internet (8 tys. riali), a potem pomaga znaleźć i wynegocjować cenę taksówki do Masuleh. Szybka jazda pozwala pokonać 60 km (90?) w ok. godzinę. Wioska w górach jest bardzo oryginalna, ale dociera już tu mnóstwo, nie tylko irańskich, turystów. Pełno sklepików z pamiątkami, herbaciarni. Niestety, trudno tu o tani nocleg. Polecany przez LP "Monfared Masooleh Hotel" okazuje się obskurną budą. Przypomina bardziej stajnię aniżeli "hotel". Chcą za to 30 tys./osobę i nie są skłonni do obniżenia ceny. 

Na szczęście spotykam tu tzw. przewodnika, który pokazując mi kilka hoteli (nie chce zrozumieć, że to nie na moją kieszeń), w końcu prowadzi na prywatną kwaterę (20 tys.). Jest czyściutko, ciepła woda i kuchnia do dyspozycji. Postanawiam zrobić sobie jajecznicę na pomidorach. Jestem ciągle głodna i mam ochotę na coś konkretnego, ale z pewnością nie na kebab. Owoce, którymi się zajadam też mi już wychodzą bokiem. Gospodyni, wraz z sąsiadkami, siedzi do późnego zmroku na dachu przed domem i robią na drutach i szydełku (pamiątki dla turystów: laleczki, uchwyty do garnków, kapcie dla dzieci i dorosłych). Wieczorem rozkwita życie towarzyskie. Ja też funduję sobie rozrywkę w postaci fajki wodnej. Do późnej nocy nie cichnie gwar.

Dzień 32. 
7.08.2002. (śr.). 
MASULEH - FUMAN (65 km); 
FUMAN - RASHT (27 km);
RASHT - ARDABIL (245 km); 
ARDABIL - MESHIN SHAHR (70 km).

Śniadanie z widokiem na góry: jajko na miękko, owczy ser i herbata. Dachami domów schodzę na dół wsi. Obiecywanego autobusu jednak nie ma i nie będzie. Są tylko taksówki, ale chcą 40 tys. riali za kurs do Rasht. Próbuję znowu autostopu. Szczęście mi dopisuje, bo podjeżdża pick-up. W ciągu 25 minut jestem w Fuman. W dodatku, kierowca podwozi mnie pod pkt minibusów. Błyskawicznie przerzucam bagaż i ruszamy do Rasht (1500 riali). Tutaj zostawiam bagaż w agencji sprzedaży biletów (koło ratusza), kupuję bilet na autobus do Ardabil (12 tys. riali) i ruszam "w miasto". Mam czas do 15. W Rasht muszę pracowicie przeczesać bazar w poszukiwaniu baterii do aparatu fotograficznego. Niestety, sklepy dysponują jedynie standardowymi "paluszkami". Po 2 godzinach udaje mi się dotrzeć do firmowego sklepu "Fuji". Baterie są i w dodatku o wiele tańsze niż w Polsce.

Bazar jest bardzo malowniczy, dość czysty, z mnóstwem rozmaitych owoców i warzyw, ryb, serów. Wszystko schludnie eksponowane. Dworzec jest na samym skraju miasta. Muszę wziąć taksówkę (2 tys. riali). Na dworcu wrzask. Spotykam studenta z Teheranu, który 7 lat był w Kanadzie, mówi świetnie po angielsku. Opowiada o obecnym życiu w Iranie, ma nadzieję że sytuacja polepszy się. Znowu jest "poślizg" czasowy. Autobus wyjeżdża około 15. Prawie cały czas jedziemy wybrzeżem Morza Kaspijskiego i dopiero tu widać plażę przed Bandar-e Anzali, której nie mogłam wcześniej znaleźć. Za oknem góry porośnięte lasem z jednej strony, z drugiej - morze. Potem jedziemy 50 km wzdłuż granicy z Azerbejdżanem. Droga jest kręta i wąska. Ostro pnie się w górę. Jedziemy bardzo wolno. Robi się coraz chłodniej. Widać kolorowo pomalowane w poprzeczne pasy wieże graniczne.

Na przełęczy, gdzie zatrzymujemy się na krótki postój, mogę podziwiać wspaniałe widoki. Góry zawsze mnie fascynowały. Około 20 wysiadam na przedmieściach Ardabil. Miasto nie wywiera najlepszego wrażenia. Postanawiam więc od razu udać się do Meshkin Shahr, do domu poznanego w Teheranie kierowcy. Nie ma już autobusu, ktoś prowadzi mnie do taksówki. Bezzębny dziadek żąda 50 tys. riali za kurs. Absurdalna suma. Szukam drugiej taksówki, ale dziadek uparcie za mną jedzie oferując już kurs za niższą cenę. Wybieram tradycyjnie zbiorową taxi, ale nie chce uzbierać się "komplet". Taksówkarz robi 2 okrążenia wokół ronda, chcąc zebrać pasażerów. Nie udaje mu się, a więc "sprzedaje" mnie drugiemu kierowcy. Jest to nie oznakowany, o niebo lepszy wóz (Pegueot). Czyżby prywatny kurs? Jak się okazuje, właściciel wozu na jego zakup zaciągnął pożyczkę i teraz, codziennie wracając z pracy, zabiera pasażerów. Znowu obrzęd szukania klientów. Kolejne 30 minut. Jestem głodna. Wysiadam coś zjeść, znajduję zupę (jogurtowa za 1 tys. riali). W smaku przypomina mieszankę krupniku z ciecierzycą. 

Po godzinie, w końcu jest komplet. Odjeżdżamy. Gdy pokazuję adres, do którego zmierzam, okazuje się że wszyscy znają "mojego" kierowcę, a nawet lepiej - wiedzą że teraz prowadzi autobus rejsowy z Teheranu i jedzie za nami. Zatrzymują wóz i cierpliwie czekają na autobus. Zaskoczenie "mojego" kierowcy nie ma granic. Co za przypadek! Nie umówieni na konkretny dzień i godzinę spotkaliśmy się mimo wszystko. Kierowca niby-taksówki okazuje się jego bliskim przyjacielem, podwozi mnie pod jego dom, nie chcąc wziąć zapłaty za kurs. Mimo wszystko - płacę (7 tys. riali). Cała rodzina z dużą serdeczności wita mnie i zaprasza do domu. O 23 gospodyni zaczyna gotować dla mnie kolację. Oni spożywają obiad o tej porze. Jemy kebab z ryżem, zagryzając świeżą pietruszką i bazylią. Rozmowy toczą się do 2. Dopiero wtedy pozwalają mi się położyć spać.

Dzień 33. 
8.08.2002. (czw.). 
MESHIN SHAHR. 


Po śniadaniu oglądam na video zapis uroczystości weselnych. Daje to pretekst do dowiedzenia się o wiek nowożeńców, warunki zawarcia małżeństwa, tradycje weselne, prezenty, zasady/reguły... Potem w asyście córki gospodarzy oglądam miasto, ale nic specjalnego w nim nie ma. Za to ja stanowię dla jego mieszkańców niesamowitą "atrakcję". Po obiedzie (ryż, duszony szpinak z mięsem i fasolą, świeże zioła) proponuję wyjazd za miasto, w góry, w poszukiwaniu nomadów. Gospodarz szybko organizuje transport (pick-up), a gospodyni pracowicie pakuje wiktuały, koce i poduszki. W górach spotykamy tylko 2 namioty. Są to rodziny z miasteczka, które tylko lato spędzają w górach. Rozczarowanie przynoszą także tzw. gorące źródła. Jest to tylko jeden pkt, nad którym ustawiono metalowe rusztowanie. Chętni "do leczenia" stoją nad nim. Obok, w ujęciu strumienia, można ew. zanurzyć dłonie. Wokół pełno odpadów po "piknikujących" turystach. Wracamy o zmierzchu.

Dzień 34. 
9.08.2002. (piąt.). 
MESHIN SHAHR - TABRIZ (224 km).


Gospodarze są niepocieszeni, że chcę wyjechać. Pomimo ich nalegań nie zmieniam zdania. Ich córki odwożą mnie taksówką na dworzec. Chcą nawet kupić mi bilet, ale to już lekka przesada! Przejazd do Tabriz (6 tys. riali) trwa niecałe 3 godziny. Z dworca jadę autobusem do centrum (250 riali). Większość tanich hoteli znajduje się przy Ferdosi Street. Wybieram "Pars Hotel" (15 tys. riali), lecz znowu bez łazienki. Hotel jest stary, ale czysty. Podobne do szpitalnych łóżka mają "wyrobiony" środek i twarde sprężyny. Jest piątek, południe, a więc prawie wszystko w mieście zamknięte. Pozostaje mi tylko piesza wycieczka po ulicach. Trudno też znaleźć Internet. Tak jakby nikt nie wiedział do czego służy! Znajduję go dopiero ok. 4 km od centrum, koło Uniwersytetu (10 tys. riali/godz.). Obok jest ponoć najlepsza pizzeria w mieście.

Dzień 35. 
10.08.2002. (sob.).
TABRIZ - OSCU (32 km); 
OSCU - KANDOVAN VILLAGE (25 km);

Z rana próbuję zrobić zakupy na pobliskim bazarze, ale prawie połowa stoisk/sklepików jest jeszcze nieczynna. Znowu nici z zakupu prezentów. Idę na piechotę do stacji minibusów przy Fajr Square, aby udać się do Oscu, a stamtąd do Kandovan Village, wsi z domami wykutymi w skałach (przypomina to Kapadocję). Podróż do Oscu (2 tys. riali) trwa 45 minut. Stamtąd trzeba wziąć taksówkę (12 tys. riali/2 osoby, a więc 3 zł "na głowę"). Przy wjeździe do wioski trzeba zapłacić "myto". Jest tu trochę irańskich turystów, którzy jak zwykle, zostawiają po sobie olbrzymią ilość śmieci. 

Jedyny tu hotel (jeśli tak można określić ten budynek bez nazwy) jest bardzo prymitywny. Są 2 pokoje, a w każdym z nich tylko wykładzina podłogowa i materace wraz z tzw. kołdrami do spania. Ze ściany zwisa kontakt, ale daje się zagotować wodę. Mycie możliwe jest tylko w znajdującej się w korytarzu krzywej umywalce. Wokół lamp gromadzi się rój much. Brak wiatraka. Noc kosztowała mnie 10 tys. riali (trzeba się targować!). Zwiedzanie wioski nie zajmuje wiele czasu. Kobiety są mało kontaktowe i unikają aparatu, w przeciwieństwie do mężczyzn. Wioska jest bardzo "fotogeniczna". Spacer wzdłuż rzeki to przedzieranie się między stertami śmieci.

Dzień 36. 
11.08.2002. (niedz.).
KANDOVAN VILLAGE - MARAGHEH (135 km).

Z rana wybieram się w góry. Po drodze mijają mnie stada owiec i kóz, osły i czasem jakiś jeep. Napotykam pasiekę. Pilnujący jej pszczelarz zaprasza mnie na herbatę i miód do swojego namiotu.. Po raz pierwszy w życiu jem miód z plastrów. Idę dalej. Kamienista droga zaczyna mnie nużyć. Na szczęście zatrzymuje się pick-up i zabiera mnie. Wysiadam niemal na skraju drogi, u podnóża olbrzymiej łąki pełnej kwitnących ziół i maków. Na zboczach gór, gdzie widać leżące jeszcze płaty śniegu, stare kobiety zbierają zioła. Udaje mi się wrócić do wioski tym samym wozem. Okazuje się, że kierowca po przerwie na posiłek, jedzie do Oscu. Umawiam się z nim na przejazd (4 tys. riali) i biegnę szybko spakować bagaż. 

W Oscu znowu trudno kupić coś do jedzenie, jest sjesta, a więc ku uciesze dzieciarni, na ulicy konsumuję arbuza. Minibusem (1200 riali) podjeżdżam do autostrady. Nie jadę z powrotem do Tabriz, aby tam wsiąść do autobusu do Maragheh, ale będę próbowała "złapać" tutaj ten autobus albo tzw. okazję. Szkoda czasu na jazdę "w tą i z powrotem". Natychmiast zatrzymuje się koło mnie pick-up, na dachu ma długie rury. Jadę jednak tylko 20 km, ponieważ kierowca jedzie bezpośrednio na zachód, do Orumiye, a ja muszę dostać się na południe. Potem zatrzymuje się taksówka, ale jej kierowca chce za kurs zbyt wygórowaną cenę - 50 tys,. riali. 

Przejeżdżające autobusy, niestety nie chcą zatrzymać się. Działa tutaj chyba mafia taksówkowa, bo inne wozy mogą pojechać za niewiele niższą sumę. Zmieniam miejsce "łapania" stopu. Zatrzymuje się "Peykan" i za 7 tys. riali od osoby zabiera 3 pasażerów. Jedzie bardzo szybko. W Maragheh zamiast do taniego hotelu obwozi mnie po miejscowych zabytkach. Wszystko odbywa się w "japońskim stylu". Jak się później okazało zrobił to gratis poświęcając blisko 2 godziny prywatnego czasu. W końcu podwiózł mnie pod hotel "Lux Bolwar", przy głównej ulicy. Hotel jest tani (15 tys. riali), ale standardowo nie ma dostępu do bezpłatnego prysznica i nie ma klimatyzacji, za to jest bardzo cicho i praktycznie nie ma gości hotelowych. Życie w centrum i na bazarze tętni do późnych godzin nocnych.

Dzień 37. 
12.08.2002. (pon.). 
MARAGHEH - CARDADEH (35 km).

 
Wstaję bardzo wcześnie, aby złapać minibus do wsi znajdującej się niedaleko wulkanu Mt Sahand (3707 m n.p.m.). Mam kłopot z odebraniem paszportu z recepcji, nie mogę dobudzić dziadka-recepcjonisty. Taksówką (1500 riali) jadę na przystanek minibusów (peryferie miasta). Stoi tam tłumek robotników czekających na przewóz do miejsc pracy, ale nie widać żadnego bus’a. Czekam 40 min., mam wrażenie że zostałam źle poinformowana. Jeden z mężczyzn twierdzi, że za moment powinien podjechać autobus, na pewno w pożądanym przeze mnie kierunku. Tłumek rzednieje, w końcu zajeżdża mój zdezelowany środek lokomocji. Jedziemy godzinę, mijając po drodze mnóstwo owocowych sadów. 

Wieś Cardadeh jest na samym końcu szlaku, dalej jest tylko wulkan i góry. Jest brudna (gnojówka, sterty śmieci i siana, błoto), z brzydką murowaną zabudową. Kobiety są ubrane w kolorowe bombiaste sukienki, pod nimi noszą długie spodnie, na głowach mają obowiązkową chustkę. Częściej niż czador za wierzchnie okrycie służy im zwykła kurtka. Ludność tutejsza jest pochodzenia tureckiego, mało kto mówi w farsi. Zagaduję prowadzącego nowiutki rower chłopaka o możliwość pozostawienia bagażu. Z trudem dogaduję się z nim, ale w końcu otrzymuję zaproszenie na pobyt i nocleg w jego domu. Uznaje nawet, że przed wyprawą na wulkan powinnam coś zjeść. Dostaję więc śniadanie: mleko, miód, ser owczy, chleb i herbatę. Kolega gospodarza oferuje nawet podwiezienie mnie kawałek samochodem ponieważ musi zawieźć tam osła. Na pick-up’a pakowany jest osioł, jego właściciel, rower, a reszta pasażerów - do szoferki. Mój gospodarz ma hodowlę ryb, oddaloną ok. 5 km od wioski. 

Kierowca prowadzi mnie kawałek "na skróty" w kierunku wulkanu. Pomimo, że świeci słońce, jest dosyć chłodno, wieje wiatr. Po 2 godzinach łapię "okazję". Okazuje się, że zatrzymałam patrol policji górskiej. Auto mają załadowane drzewem na ognisko, ale chętnie robią mi miejsce i zapraszają na objazd po górach. Kontrolują czy ktoś nie łowi bez zezwolenia. Rezygnuje więc z wejścia na szczyt wulkanu. Trafiła mi się wspaniała jazda po górach, do tego jeden z nich mówi nawet po angielsku. Na łące, gdzie kiedyś pasły się stada koni należące do szacha, spotykamy biwakujących znajomych jednego ze strażników. Zapraszają nas na herbatę, która przeradza się w lunch z kebabem zapijany wódką z przemytu. Konwersacja jest łatwa ponieważ jeden z mężczyzn mieszkał 30 lat w USA. Poznaję tu nawet człowieka piszącego o nomadach dla "National Geographic".

Nad rzeką stada kóz i owiec pilnowanych przez półdzikie psy. Jeżdżąc jeep’em widzę nawet stado pasących się wielbłądów i koni. Późnym popołudniem jesteśmy z powrotem w wiosce. Chcą mnie zabrać do Maragheh. Nie mogą zrozumieć po co chcę tu zostać na noc. Zaczynam być głodna, a w domu dostaję tylko herbatę, nie widać przygotowań do wieczornego posiłku. Za pomocą rozmówek próbuję rozmawiać z goszczącą mnie rodziną, bawię się z dziećmi. Udzielam nawet pomocy medycznej w postaci leków. Zerkam na ekran telewizora, aby zobaczyć co się dzieje "w świecie". Kolacja była dopiero ok. 23. Składała się z zimnego spaghetti z frytkami, jogurtu, chleba i owoców. Gospodarze specjalnie dla mnie grzeją bojler z wodą. Po północy wolno mi już iść spać do oddzielnego pokoju. 

Dzień 38. 
13.08.2002. (wt.). 
CARDADEH - MARAGHEH (35 km); 
MARAGHEH - ORUMIYE. (224 km).

Po śniadaniu żegnam się i idę na "przystanek". Cała wieś mnie śledzi. Taksówką zbiorową (5 tys. riali) jadę do Maragheh. Na dworcu muszę niestety poczekać na autobus. Wdaję się w rozmowę z młodym człowiekiem, który okazuje się być studentem - specjalistą od projektowania systemów komputerowych. Pokazuje mi nawet opublikowany w miejscowej gazecie wywiad z nim. Prowadzi mnie do znajdującej się gdzieś w centrum kafejki Internetowej, która nie jest kafejką, ale 2 stanowiskami komputerowymi w zaprzyjaźnionym sklepie. Wspólnie wracamy na dworzec, ja mam autobus do Maragheh (7 tys. riali), on - do Teheranu. 

Droga prowadzi wokół jeziora Orumiye. Wracam do miejsca skąd rozpoczęłam wędrówkę po Iranie. Na miejscu jestem o 15.30. Dziś jest wprawdzie wtorek, ale 13, nie chcę więc ryzykować przekraczania granicy irańsko-tureckiej. Taksówką (1.500 riali) jadę więc do tego samego hotelu co poprzednio ("Iran Setare"). Jeszcze czeka mnie kłótnia z recepcjonistą, który chce zbyt wiele za nocleg (30 tys. riali) - odnajduję zapis w księdze gości sprzed miesiąca wraz z ceną noclegu (20 tys. riali = 2,5$). Po południu robię ostatnie zakupy na bazarze. Wracając przez mały park zostaje zatrzymana przez policjanta. Boję się, że gdy zażąda okazania paszportu doszuka się, że od 14 dni mam nieważną wizę. Tłumaczę mu, że przecież nic nie zrobiłam. Wokół mnie rośnie tłum. Jakiś student, mówiący po angielsku, próbuje dowiedzieć się o co chodzi. Po 10 minutach przyjeżdża starszy rangą policjant i po zadaniu standardowych pytań mówi, że zaszło nieporozumienie i mogę odejść. Jestem podenerwowana i szybko wracam do hotelu. A jednak "13" nie przynosi szczęścia. O mały włos wyszłoby, że jestem tu nielegalnie. To już ostatnia noc w Iranie.

Dzień 39. 
14.08.2002. (śr.). 
ORUMIYE - SERO (50 km); 
SERO - ESENDERE (30 km); 
ESENDERE - HAKKARI (80 km).

Taksówkarz z poprzedniego dnia przyjeżdża punktualnie i podwozi mnie (5 tys. riali) na skraj miasta gdzie stoją taksówki jadące na granicę. Straszny tu harmider. Trwa walka między kierowcami o pasażerów. Mój plecak ląduje to w jednym, to w drugim bagażniku. Przypatruję się temu ze stoickim spokojem. Co ciekawe, nie chcą opuścić ceny przejazdu (8 tys. riali, tj. 1$). Jedziemy przez góry. Po godzinie wysiadam na samej granicy. Otacza mnie rój cinkciarzy. Zostało mi trochę riali, które chcę zamienić na tureckie liry. To jednak arytmetyka wyższego rzędu. Trzeba znać aktualne kursy, aby nie dać się oszukać. Do tego trzeba przeliczać riale na tomany i tysiące na miliony, w dodatku odnosząc to do dolara. Stawiają mi herbatę i cierpliwie czekają aż zdecyduję się na wymianę u któregoś z nich. Uzgadniamy kurs. Potem proszą o wspólne zdjęcie. Granicę tę bez problemu i bez czekania (brak turystów i pojazdów) przekracza się, tak samo dokonuje wymiany pieniędzy. Podchodzę do żołnierzy, ale ci nawet nie chcą okazania paszportu, ale proszą o wspólne zdjęcie. Budynek irańskiego posterunku granicznego jest nawet nowoczesny. Jestem zdenerwowana brakiem wizy. Wita mnie celnik mówiący nieźle po angielsku i biorąc paszport pobieżnie przegląda go. Bardziej jest zaciekawiony moimi wrażeniami z tak długiego pobytu w Iranie, aniżeli stemplami. Rozmowa odbywa się w bardzo przyjaznej atmosferze.

Po 10 minutach, bez sprawdzania bagażu, przechodzę dalej. Następni urzędnicy wbijają mi już tylko stempel wyjazdowy. Nie wiem, czy nie zauważyli, że wiza jest nieważna, czy też nie chcieli. Kamień spadł mi z serca. Wychodzę z budynku. Tam widać spory tłum - czekających na wejście do Iranu. Po przejściu 300 m znajduję budynek tureckiej straży granicznej. Przed nim piknikujący Irańczycy. W środku budynek jest bardzo obskurny. Toaleta, w bardzo złym stanie, znajduje się na zewnątrz. Płacę 10$ za wizę, muszę jednak czekać na jej wypisanie. Trwa to strasznie długo. Jakiś celnik rozmawia ze mną. Cofam zegarek o 1,5 godziny. Celnik pyta się co kupiłam w Iranie, ale drobne pamiątki nie budzą jego zainteresowania. Nie muszę pokazywać zawartości plecaka. Muszę czekać na transport do Hakkari. Nie ma ruchu, więc nie może uzbierać się tzw. komplet. 

Rozmawiam z młodymi Kurdami, którzy żalą się, że tu nie ma w ogóle pracy. Miasteczko to dziura - 2 tys. mieszkańców. Bus’em jadę do Yuksukowa (40 km; 3 mln lirów = 2$). Tuż przed miastem kontrola policyjna. Kierowca podwozi mnie do postoju minibusów. Kupuję bilet do Hakkari (2,5 mln lirów), ale muszę czekać aż uzbierają się pasażerowie. Jedziemy przez wysokie, ostro wypiętrzone góry, tunele, a droga prowadzi wzdłuż rzeki. Przed wjazdem do Hakkari (1720 m n.p.m.) znowu posterunek. Od razu kontrolują mój paszport. W centrum miasta pytam o dalsze połączenie, ale dzisiaj już nic nie odjeżdża. Muszę zanocować. W agencji przewozowej, w której usiłuję kupić bilet na następny dzień, każą mi czekać. Przychodzi policjant, który odpytuje mnie w jakim celu tu przyjechałam, a potem prowadzi do hotelu. Spisuje moje dane i ciągle z kimś rozmawia przez telefon. Sprawdzają mnie gdzieś dalej? 

W hotelu "Umit" długo dyskutuję nad ceną. Udaje mi się zbić tylko 1$. Płacę więc 6 mln lirów (ok. 4$). Tu są tylko 2 hotele, nie mam zatem wyboru. Hotel nie jest aż tak obskurny jak wyczytałam to w przewodniku. Pokój jest 3-osobowy. Potem przychodzi jakiś przewodnik (pijany) i proponuje mi wycieczkę w góry. Za całodzienną wyprawę żąda jednak 50$, po chwili 25$, a później mówi o 20$. Dziękuję mu i sama wyruszam w miasto. Chcąc zrobić zdjęcie wchodzę na prywatną posesję i widzę ludzi pijących herbatę. Zapraszają mnie. Oprócz herbaty poczęstowano mnie też małą przekąską: frytki, chleb, świeży ogórek, papryka i natka pietruszki. Pycha! Gospodarz jest meteorologiem, który prowadzi tu obserwacje. Wskazują mi kierunek gdzie odnajdę starą medresę. Wokoło obskurne bloki, okna pozaklejane gazetami. Wszędzie mnóstwo brudnych dzieci i policji. Wojsko widoczne jest na każdym kroku, ale mnie nie zaczepiają. 

Informacja o moim przybyciu rozchodzi się jak błyskawica. Podchodzi do mnie student (z Ankary) i opowiada o tutejszych problemach. Zapada zmierzch. Napotykamy namiot z melonami - jeszcze takich nie próbowałam. Znowu zaproszenie. Potem jeszcze Internet. Jest tu co najmniej 5 kafejek. 1 godzina kosztuje 1 mln lirów. Usypiam szybko, jest spokój i cisza, nic więc nie zakłóca snu. Uwaga! Tu można kupić identyczne jak w Iranie dywany za zbliżona cenę!

Dzień 40. 
15.08.2002. (czw.). 
HAKKARI - SIRNAK (200 km); 
SIRNAK - CIZRE (50 km); 
CIZRE - MARDIN (156 km).

Autobus tylko do połowy zapełniony odjeżdża punktualnie. Góry przypominają trochę nasze Tatry, ale są wyższe. Naliczyłam 6 posterunków żandarmerii. Za każdym razem liczą pasażerów i dokładnie sprawdzają nazwiska. Nie mogą zrozumieć dlaczego wybrałam tę drogę, skoro można jechać do Van. Wszyscy pytają o mój zawód. Całkiem bezpieczna okazuje się wersja "nauczyciel". Po drodze wioski, domy z kamienia, brudne i umorusane dzieci, kobiety ubrane w spodnie i sukienki. Pasterze, o dziwo, z małymi plecaczkami. W każdej wsi mnóstwo wojska i czołg. Po 6 godzinach dojeżdżamy do Sirnak. Tuż przed miastem, na ostatnim posterunku spotykam młodego żołnierza, absolwenta germanistyki. Ucinamy sobie dłuższą pogawędkę, bowiem sprawdzanie moich danych na wszystkich szczeblach władzy trwa ponad 30 minut. Potem pędzimy "na łeb i szyję" przez góry pełne węgla. Znowu mnóstwo posterunków. Pomagam nawet wpisywać moje dane do komputera. 

Po 16-tej docieramy do Cizre i w centrum trafiamy na autobus jadący do Mardin. Cieszę się, ponieważ bałam się że nie będę miała już dzisiaj dalszego połączenia. Następuje przerzut bagażu. Po chwili zajeżdżamy jednak na dworzec autobusowy i tu czekamy pół godziny. Nic z tego nie rozumiem, przecież mogłam normalnie wsiąść na dworcu. Autobus jest nowy (Mercedes), a bilet kosztuje 5 mln lirów. Na zewnątrz jest 35oC, a klimatyzacja w środku tak działa, że marznę. Skończyły się góry, teren przez który przejeżdżamy jest płaski i mało ciekawy. O 19 przybywam do Mardin. Do centrum muszę podjechać dolmuszem (350 tys. lirów = 1,30 zł). Jedyny tani hotel "Otel Basak" (10 mln lirów) jest bardzo obskurny i głośny (okna wychodzą na główną ulicę). Właściciel mówi po niemiecku. Noc jest duszna i pocę się.

Dzień 41. 
16.08.2002. (piąt.). 
MARDIN - DIYARBAKIR (100 km).

Do południa zwiedzam miasto, a potem wraz z grupą poznanych tureckich studentów (są na wycieczce objazdowej po ojczyźnie) zabieram się do Diyarbakir, zwiedzając po drodze Szafranowy Klasztor. Prawie wszyscy mówią po angielsku. Podróż mija na śpiewach i tańcach. Wysadzają mnie na przystanku autobusowym. Dolmuszem (250 tys. lirów) jadę do starej części miasta gdzie mieszczą się tanie hotele. "Aslam Palace Oteli" (6 mln lirów w pokoju 2-osobowym z łazienką i telewizorem) jest godny polecenia. Wieczorny spacer po okolicy jest bezpieczny.

Dzień 42. 
17.08.2002. (sob.). 
DIYARBAKIR - SANLI URFA (190 km);


W czasie zwiedzania miasta nie mogę się opędzić od nachalnych i wołających za mną dzieci. Wydaje się, że umieją tylko spytać o moje imię. Dziesiątki razy muszę odpowiadać na ich "Hello!". Tygrys w niczym nie przypomina jednej z największych rzek w Turcji. Jest wąska i ma mało wody. Na ochłodę piję ayran (słony jogurt rozrzedzony wodą; 150 tys. lirów), a w piekarni dostaję gorącego obwarzanka z sezamem. Obejrzałam dzisiaj 8 meczetów, a wszystkie podobne do siebie. Udało mi się także wejść do haldejskiego kościoła (Keldeni Kilisesi) co wymagało ponad 10-minutowego walenia w drzwi. Późnym popołudniem jadę do Sanli Urfy (6 mln lirów). Z agencji przewozowej muszę dostać się jednak na dworzec autobusowy. Pracownik prowadzi mnie na przystanek dolmuszów i płaci za mnie bilet. Kierowca wysadza mnie przed dworcem autobusowym. Tu mają jakiś problem i prowadzą mnie do innego przewoźnika, chociaż mam bilet. Okazuje się, że nie ma autobusu, na który 40 minut wcześniej sprzedano mi bilet. Wynajdują jednak jakieś połączenie i wkrótce siedzę w autobusie jadącym do Bodrum. 

Po 2,5 godzinnej jeździe wysiadam w S. Urfie i znowu dolmuszem (400 tys. lirów) jadę do centrum Tam miał być tani hotel, jednak okazuje się, że jest w trakcie likwidacji. Zgodnie ze wskazówkami miejscowych idę 2 km przed siebie usilnie wypatrując jakichś hotelowych neonów. Próżny trud. Jest już ciemno, zrywa się wiatr gdy znajduję hotel "Gul Palace" (3,5 mln lirów). Ruina, ale jest łazienka. Potem chodząc po mieście widzę mnóstwo innych hoteli, ale dużo droższych. Godzina Internetu kosztuje tylko 750 tys. lirów. (niecałe 2 zł). Przed agencją turystyczną (wycieczki do Harranu) zaczepia mnie Turek, który zaprasza mnie do pub’u. Rozmawiamy o Kurdystanie. Swoim samochodem zawozi mnie potem na oświetloną tamę Ataturka, stanowiąc część wielkiego projektu GAP, w którym bierze udział. Proponuje mi także wspólną wycieczkę do Harranu następnego dnia. Wobec trudności z dojazdem tam chętnie przyjmuję jego zaproszenie.

Dzień 43. 
18.08.2002. (niedz.). 
SANLIURFA - HARRAN (50 km).

Poznany wczoraj Turek przyjeżdża punktualnie o 8 rano. Od razu jedziemy do Harranu. Pozwala mi nawet prowadzić samochód, chociaż nie mam ze sobą prawa jazdy. Twierdzi, że zna wszystkich policjantów w okolicy. Droga płaska jak stół, wzdłuż pola z bawełną i innymi uprawami. Jest zielono. Spotykamy drewniane wozy na wysokich kołach ciągnięte przez szkapy. W Harranie mnóstwo nachalnych dzieci. Po obejrzeniu wioski jedziemy jeszcze do leżącego na samej granicy turecko-syryjskiej Akcakale. Kupujemy tu kebab (zawinięty w chleb) i sałatkę (w gazecie) na piknik. Po drodze do Urfy zatrzymujemy się w lasku, aby się posilić. Po powrocie do S. Urfy kontynuuję zwiedzanie. Wieczorem pomagam znaleźć hotel młodemu Turkowi z Niemiec (trenuje triathlon). Jemy kolację wymieniając wrażenia z naszych podróży. Zajadam się bakłażanami z grila z mięsem, do tego papryka, pomidory i sałatka. Popijam świeżym sokiem z granata.

Dzień 44. 
19.08.2002. (pon.). 
SANLI URFA - ADIYAMAN (100 km);
ADIYAMAN - KAHTA (40 km).


Do odjazdu dolmusza jest trochę czasu więc na dworcu jem zupę fasolową (1 mln lirów). Bilet kupuję u kierowcy (5 mln lirów). Jedziemy w kierunku zapory Ataturka, jest bardzo zielono. Wszystko jest dobrze nawodnione. Samochód jedzie bardzo długo bowiem zatrzymuje się co chwilę. Jest bardzo duszno. W Adiyaman każą mi się przesiąść na drugi dolmusz. Nie bardzo to rozumiem ale kierowca uspakaja mnie, że wszystko będzie w porządku. Czas oczekiwania skraca mi herbata i obserwowanie dworcowego życia. Mali chłopcy ciągle podchodzą chcąc mi wyczyścić sandały. Na światłach przy wjeździe do Kahty do autobusu podchodzi menadżer hotelu i proponuje, że pokaże mi pokój. Twierdzi też, że organizuje wycieczki na Nemrut Dagi (pokryty posągami górski szczyt). 

Hotel "Commaghene" jest czysty, ma tzw. prysznic (słabo działający bojler) i tzw. patio .Zostaję tu (3$) i od razu wykupuje wycieczkę w góry (25$; objazd + obiad + śniadanie). Odjazd jest za godzinę. Jadę wraz z innymi turystami. Po drodze spotykamy innych turystów i dowiadujemy się, że z dworca autobusowego w Kahcie można tu przyjechać za 11 mln lirów (ok. 7$), a więc przepłaciłam. Tak to jest, gdy człowiek się spieszy i zawierzy tureckim zapewnieniom, że to najlepsza oferta. Jak się później okazało menadżer ów "zgarnia" wszystkich turystów ze skrzyżowania (ma układy z kierowcami). W zależności od narodowości turysty pobiera różne opłaty: za Nemrut Dagi potrafił wziąć od japońskiego turysty 100$. Niektórym w cenie wycieczki oferuje także nocleg w hotelu, innym - śniadanie. Uwaga! Każdej kobiecie składa też propozycję z kategorii "nie do odrzucenia"... Wybór tego hotelu i jego oferty programowej należy więc do ciebie turysto! Noc jest duszna, nie mogę spać.

Dzień 45.
20.08.2002. (wt.). 
KAHTA - ISTAMBUŁ (1350 km).

Wstaję niewyspana, bolą mnie uszy i gardło. To wynik wieczornego wiatru (oglądanie zachodu słońca) na Nemrut Dagi. Przez recepcję hotelową proszę o rezerwację biletu do Stambułu, ale okazuje się że nie ma już wolnych miejsc. Jem śniadanie, które miałam w cenie wycieczki: chleb, masło, dżem, jajecznica, pomidor, ogórek, owczy ser, parę oliwek i winogron, kawałek arbuza, kawa. Lecę szybko na Internet (jest tu 20 kafejek; 1 mln za godz.). Zachodzę jednak na dworzec, gdzie bez problemu kupuję bilet na godz. 12 (20$ = 32,2 mln lirów). Robię zakupy na małym bazarze, biegnę szybko po bagaż i z powrotem na dworzec. Autobus znowu przybywa z opóźnieniem i w środku jest bardzo brudny. Dodatkowe 1/2 godziny zajmuje upychanie bagażu. Jedziemy przez Taurus Środkowy. Najpierw są pagórki porośnięte lasami (przypomina to trochę tereny w koszalińskim), potem wysokie góry. Co 3-4 godziny są postoje na posiłek. Zajazdy nowoczesne, bogaty wybór dań. Ceny tylko nieco wyższe niż w mieście. Leje deszcz i jest chłodno

Dzień 46. 
21.08.2002. (śr). 
ISTAMBUŁ.

Dopiero po 9 przyjeżdżamy na Uluslararasi Otogar w Stambule. Za mną 20 godzin jazdy. Mam szczęście, bo wcześniej strasznie lało, teraz wychodzi słońce. Od razu metrem (650 tys. lirów) jadę do Aksaray, a potem tramwajem (650 tys. lirów) do dzielnicy Sultan Ahmet. Dosyć długo szukam taniego hotelu (naganiacze oferują tylko noclegi powyżej 6$). Stwierdzam, że hotele położone w tym rejonie wcale nie są dla mnie atrakcyjne. Tuż koło przystanku tramwajowego, przy głównej ulicy mieści się "Youth Hostel Arsenal". Łóżko w pokoju 4-osobowym (łóżka piętrowe) z łazienką kosztuje tu 6$. Pościel "wygląda" na czystą. Muszę jednak czekać, aż zwolni się miejsce. 

Od razu wyruszam na poszukiwanie agencji przewozowych do Rumunii. Naprzeciwko Uniwersytetu mieszczą się 2 biura: "Star" - odjazdy codziennie do Bukaresztu o 15 i 17 (22$) i "Murat", który ma takie same godziny odjazdów, ale dodatkowo oferuje posiłek na terenie Bułgarii (25$). Z boku Uniwersytetu, w dzielnicy Laleli, przy Buyuk Resti Pasa Cad No 48/1 mieści się biuro "Toros". Odjazdy do Bukaresztu codziennie o 14 i 15 (20$ z posiłkiem w Bułgarii). Mają jednak też bezpośrednie codzienne połączenie o 14 do Suceawy. Kupuję bilet (26$). Na ulicach miasta mnóstwo turystów. W dzielnicy Lalei przeważają rosyjskie i rumuńskie handlarki. Na "Kapali Carsi" - krytym bazarze jem musakę z bakłażanów i pudding ryżowy (3,5 mln lirów). Cena ta zawiera dodatkową opłatę za pieczywo i napiwek, o czym oczywiście nikt mnie nie poinformował. Internet w okolicach głównych zabytków jest bardzo drogi: 2-3 mln lirów za godz. Wystarczy jednak pójść za Aksaray i tam są już kawiarenki za 1 mln lirów. Tak samo sprawa ma się z jedzeniem.

Dzień 47. 
22.08.2002. (czw.). 
ISTAMBUŁ.

Rano przenoszę się do holetu "Belde" w dzielnicy Laleli (obok agencji "Toros"). Cena 5$ w pokoju 2-osobowym z łazienką. Czysto, naprawdę świeża pościel, cicho. W okolicy mnóstwo hoteli. Jest to chyba lepsze i tańsze miejsce niż Sultan Ahmet. i Aya Sofya. Zwiedzam egipski bazar. Po degustacji wszystkich oferowanych tam słodyczy próbuję "spalić" kalorie przechadzając się po mieście. Robię rekonesans na dworcu kolejowym, ale okazuje się że do Bukaresztu jest tylko jeden pociąg o 23 (przyjazd o 18) za 40 mln lirów (25$), a więc podróż jest dłuższa niż autobusem, a koszty zbliżone.

Dzień 48. 
23.08.2002. (piąt.). 
ISTAMBUŁ - KAPIKULE (200 km); 
KAPIKULE - RUSE (370 km);
RUSE - BUKARESZT (81 km);
BUKARESZT - SUCEAVA (450 km).

Do odjazdu autobusu mam czas, aby zrobić ostatnie zakupy. O 13 spod biura "Toros" odjeżdżamy minibusem do dworca autobusowego wszystkich przewoźników. Jest to w dzielnicy Aksaray. W okolicy sklepy z częściami samochodowymi. W autobusie mnóstwo Rumunów i kilku Polaków. Rumuńscy "turyści" upychają towar. Pamiętając nasze dawne czasy, my Polacy, pomagamy im w przewozie złota. Rumuni muszą wypełnić deklaracje, my jesteśmy z tego zwolnieni. Na granicy sporo samochodów gastarbeiterów, którzy wracają z wakacji do domu. Na szczęście autobusy mają swoją kolejkę. Odprawa trwa 1,40 godz. Turcy stawiają tylko stempel, a Bułgarzy zabierają paszporty i pobieżnie kontrolują autobus. Paszporty zwracają nam dopiero po otrzymaniu łapówki od Rumunów (1-2$ od osoby). Przejazd przez Bułgarię trwa 7 godz. Wieczorem w autobusie odbywają się tańce z nagrodami. O 2 w nocy przyjazd do Ruse (sklep wolnocłowy jest zamknięty) i przeprawa przez Dunaj. Znowu chcą od nas pieniędzy, tym razem za przeprawę. I tym razem Polacy "stawiają się" - kupiliśmy przecież bilet. Odprawa trwa łącznie 4 godz. Po stronie rumuńskiej kontrolują bagaże, ale naszych plecaków nie ruszają.

Dzień 49. 
24.08.2002. (sob.). 
GIURGIU - SUCEAVA (550 km); 
SUCEAVA - SIRET (90 km);
SIRET - CZERNIOWCE (35 km); 
CZERNIOWCE - LWÓW (280 km).

O 7 rano lądujemy w Bukareszcie. Postój trwa tylko 30 min. Prawie całą drogę do Suczawy przesypiam. Droga jest wąska, na niej mnóstwo furmanek. Dopiero ok. 16 z opóźnieniem przyjeżdżamy na miejsce. Okazuje się, że mamy szczęście, bo za godzinę jest autobus do Czerniowców. Autobus jest pusty, brudny i śmierdzący. Nas Polaków jest 8 osób. Przychodzi podpity Ukrainiec, który częstuje nas "Palinką". Odśpiewujemy mu "Hej, sokoły...", co bardzo mu się podoba. Kierowca z odjazdem czeka na... odbiorców przemyconego towaru (papierosy!). Dopiero po ich odbiorze jedziemy (5$). 

Teraz musimy się spieszyć. Pociąg z Czerniowców do Lwowa odjeżdża o 20.20, a przed nami jeszcze granica. Na granicy w Siret odprawa trwa już 30 min. Nic się nie dzieje, a czas pędzi do przodu. Przechodzimy przez budynek graniczny (schodami z dołu na górę i z powrotem na dół) i czekamy. Ubikacja kosztuje tylko 50 kopiejek. Wreszcie, o 19.50 odjeżdżamy. Na dworcu autobusowym mamy szczęście, bo jest bus do dworca kolejowego. Nawet zbytnio się nie targujemy, zależy nam na czasie! Płacimy tylko 15 hrywien za 8 osób, czyli ok. 1,50 zł na osobę. Kierowca idzie z nami do hali dworcowej , nie ma czasu na szukanie kantoru, wymienia więc nam dolary na hrywny. Za bilet do Lwowa płacę 8 hrywien (ok. 7 zł). Teraz biegiem do pociągu, który za chwilę odjeżdża. Nie ma przejścia na właściwy peron bo inny skład go zablokował. Nie możemy przejść przez wagony, bo konduktorzy zamknęli drzwi. Obchodzimy więc cały skład modląc się, aby pociąg w międzyczasie nie odjechał. 

Kupiliśmy bilet "plackartnyj". Okazuje się, że są to miejsca siedzące, ale na twardych drewnianych ławach, na których rozłożyli się już podpici pasażerowie. Próbujemy wywalczyć dla siebie i naszego bagażu jakieś miejsce, zwłaszcza że czeka nas cała noc jazdy. Mamy kłopoty i nawet konduktor nie jest pomocny. Negocjujemy więc możliwość dopłaty do kuszetek (2$). Jestem tak długo w drodze i chciałabym się przespać. Prowadnica nie dowierza nowym banknotom Euro musimy więc szukać dolarów. Jest zimno. Pociąg często zatrzymuje się. Drzwi do przedziału co chwilę blokują się, trzeba czuwać bo co chwilę ktoś zagląda.

Dzień 50. 
25.08.2002. (niedz.).
LWÓW - PRZEMYŚL (92 km).

Dopiero ok. 9 przybywamy na dworzec we Lwowie. W hali łapią nas taksówkarze oferując przewóz do Przemyśla. Po targach ustalamy cenę na 7$ od osoby. Obiecują, że nie będziemy czekać na granicy (układy!). Dzielimy się na 2 grupy. Jedna grupa jedzie bus’em, druga - samochodem osobowym. Mój bagaż zostaje zapakowany do bus’a. Po godzinie szybkiej jazdy jesteśmy na granicy. Po stronie polskiej zabierają nam paszporty. Jest pusto. Czekamy. Po godzinie każą nam wjechać na kanał i wyjąć bagaże. Truchleję ze strachu, bo mój plecak już pewnie dojeżdża do Przemyśla. Mam tylko plecak podręczny. Umawiam się z dwoma Polakami, że byliśmy na wspólnej wyprawie w Turcji i mamy wspólny bagaż. Może nie zorientują się, że tam nie ma damskich rzeczy? 

Samochód bardzo dokładnie przeszukują, nasz bagaż także. Na szczęście niczego podejrzanego nie znajdują. Z zainteresowaniem pytają o przebieg naszej podróży. Odetchnęłam z ulgą. Potem czekamy jeszcze ok. 30 min. na nasze paszporty. Od razu przypomniał mi się cykl reportaży pt. "Granice". Kierowca jest wściekły i twierdzi, że już nigdy nie weźmie turystów z Turcji, a broń Boże, z Iranu! W końcu dojeżdżamy do Przemyśla. Jak się dowiaduję, 3 minuty temu odjechał mi pociąg do Katowic. Następne połączenie dopiero za 3 godz. Można teraz spokojnie "umyć się", przebrać, coś zjeść. Żałuję tylko, że nie zanocowałam w Suczawie, że w "owczym pędzie" znalazłam się 2 dni wcześniej w Polsce niż to planowałam wcześniej.

słowa kluczowe: termin: 07.07.2002 - 26.08.2002
termin: Polska - Ukraina - Rumunia - Bułgaria - Turcja - Iran i z powrotem

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 13740 od 19.10.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone