lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Pekin  
Pomnik MaoKashgar, Chinyfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Blinken says China helping fuel Russian threat to Ukraine

China warns US not to step on its 'red lines'

TikTok will not be sold, Chinese parent tells US

Home and Away star arrested after Australian manhunt

Scout jamboree disaster blamed on S Korea government

The ex-flight attendant who now leads the airline

What's behind a dramatic fall in Indian families' savings

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

Searing heat shuts schools for 33 million children

Far-right Israeli minister Ben-Gvir in car crash

Baby saved from dead mother's womb in Gaza dies

US military begins building Gaza aid pier

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

Miasta Azji

 Lanzhou

warto zobaczyć: 4
transport z Lanzhou: 3
dobre rady: 8

wybierz
[opinieCount] => 0

 Kaifeng

warto zobaczyć: 6
transport z Kaifeng: 1
dobre rady: 10

wybierz
[opinieCount] => 0

 Qufu

warto zobaczyć: 7
transport z Qufu: 1
dobre rady: 11

wybierz
[opinieCount] => 0

 Luoyang

warto zobaczyć: 4
transport z Luoyang: 5
dobre rady: 13

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Labrang

warto zobaczyć: 5
transport z Labrang: 2
dobre rady: 11

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Shaolinsi

warto zobaczyć: 5
transport z Shaolinsi: 1
dobre rady: 10

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Chiny
     kursy walut
     CNY
     PLN
     USD
     EUR
  •  Chiny
     wiza i ambasada
    Chiny
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    indywidualna wiza wjazdowa każdego typu: 260 zł, czas oczekiwania tydzień
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    97 PLN ekonomicznie - 7-10 dni roboczych
    127 PLN ekspresowo - 4-6 dni roboczych sprawdź szczegóły

Wyprawa do Chin 2007

środa, 19 wrz 2007
  • dotyczy:  

Termin 09.04. - 07.05.2007 
                        
09.04. Poniedziałek

Orientacyjna trasa podróży   Orientacyjna trasa podróży Około 11 przylecieliśmy do Szanghaju na lotnisko Pudong po 10 godzinach przyjemnego lotu liniami Aerofłot z Moskwy (trzeba przyznać, że dają dobre jedzonko). Nieco gorszy był 2-godzinny lot do Moskwy, nie mówiąc o 6 godzinach spędzonych na lotnisku Szeremietiewo, gdzie naprawdę totalnie nie ma co robić i gdzie się podziać (deficyt miejsc siedzących, bajońskie ceny w niezbyt ładnych restauracjach).

Tanie bilety do Pekinu najlepiej wyszkiwać z wyprzedzeniem. Wtedy jest szansa na trafienie dobrej okazji - przyp. red.

Po przylocie na ogromne lotnisko, po którym przemieszcza się ruchomymi chodnikami, udaliśmy się na stację kolejki magnetycznej Maglev (nie było to trudne, jest dobre oznakowanie). Największe wrażenie robiła prędkość na wyświetlaczu (430 km/h). Przyjęliśmy na wiarę, że z taką jedziemy, bo w rzeczywistości tego nie odczuliśmy (spodziewaliśmy się zamazanego obrazu za oknem, tymczasem odczucia nie były inne, niż w startującym samolocie, nawet trochę trzęsło). Przesiedliśmy się w metro, którym dotarliśmy w pobliże promenady Bund, gdzie znajdował się wybrany wcześniej Captain Hostel. 

Pierwsze wrażenia były totalnie odmienne od pierwszych wrażeń z Indii - wszystko super nowoczesne, metro obwieszone monitorami LCD wyświetlającymi trójwymiarowe reklamy, czysto, ludzie ładnie ubrani. W hostelu poraziła nas cena za pokój dwuosobowy - 400 Y, na szczęście łóżko w dormitorium kosztowało 70 Y. Po kilkugodzinnej drzemce (6-godzinna zmiana czasu dawała się jednak we znaki) w towarzystwie Chińczyka, który miał w uszach słuchawki i w ogóle nie zwrócił na nas uwagi, poszliśmy na pierwszy spacer po mieście. Chodziliśmy po głównej ulicy Nanjing, szukaliśmy bocznej uliczki z jedzeniem polecanej w przewodniku, ale jej nie znaleźliśmy. Weszliśmy do jednego tanio i nieźle wyglądającego baru, gdzie Ziemek zjadł dwie porcje bardzo dobrych smażonych pierogów, a ja zupę z makaronem, mięsem i brązowym jajkiem. Była dość dobra, ogólnie jednak jedzenie niczym nas nie zszokowało (ani składem, ani zapachem). Dość dobrze szło nam jedzenie pałeczkami, chociaż nigdy wcześniej tego nie robiliśmy (trochę byłam zdziwiona, jak do zupy dali mi tylko pałeczki - okazało się, że wyjada się nimi wnętrzności, a resztę się wypija).

Najnowocześniejsza dzielnica Szanghaju - Pudong Najnowocześniejsza dzielnica Szanghaju - Pudong Udaliśmy się na dworzec, gdzie było dużo ludzi i informacja o sprzedaży biletów na dziś i na jutro, poszliśmy zatem poszukać pobliskiego hotelu, gdzie jest podobno kasa biletowa. Niestety okazało się, że hotel jest w generalnym remoncie, więc zrezygnowaliśmy dzisiaj z kupna biletów (Hangzhou, do którego chcemy się udać jest blisko i jeździ tam dużo pociągów, nie powinno być zatem problemów z ich zakupem). Do późna spacerowaliśmy po Bundzie i podziwialiśmy rozświetloną dzielnicę drapaczy chmur Pudong po drugiej stronie rzeki. Powrót do hostelu trwał długo, bo wysiedliśmy z metra na stacji Nanjing West zamiast East - drobny szczegół i kilka kilometrów marszu zanim się w ogóle zorientowaliśmy, gdzie jesteśmy. Po powrocie do hostelu okazało się, że oprócz jednego Chińczyka dzielimy pokój z grupą bardzo głośnych Włochów. 

10.04. Wtorek 

Dziś zjedliśmy śniadanie w barze w pobliżu hotelu - dobre pierożki gotowane na parze, pierożki z grzybami i wodnisty kleik ryżowy, podany zamiast herbaty, którą Ziemek zamówił z dumą po chińsku. Szybko przekonaliśmy się, że Chińczycy nie znają właściwie pojęcia śniadania - od świtu do nocy siedzą oni w knajpach i zajadają ogromne ilości mięsiwa z ryżem lub makaronem, esencjonalnych zup lub pierożków. Bardzo nieliczne dania mają charakter bardziej śniadaniowy - w Szanghaju jest to rodzaj długiego racucha podawanego z tym kleikiem, w Pekinie rodzaj omletu sprzedawanego masowo na ulicach. Po śniadaniu udaliśmy się znowu na Bund, gdzie podczas planowania dalszego ciągu dnia towarzyszyła nam para sympatycznych Chińczyków dość dobrze mówiących po angielsku. Po długiej rozmowie zaczęli nas namawiać na odwiedzenie z nimi "unikatowych" targów herbaty - dokładnie ten typ naciągactwa opisano w przewodniku, chociaż i tak nie dalibyśmy się namówić, bo mieliśmy szerokie plany zwiedzania Szanghaju. 

Zdecydowaliśmy się najpierw odbyć polecany rejs statkiem - rzeczywiście godny polecenia, dopiero od strony rzeki można zobaczyć wielkość Szanghaju i gęstość zabudowy sięgającej chmur. Po rejsie wybraliśmy się na zwiedzanie Starego Miasta, które jest przepięknie odrestaurowane i oczywiście pełne turystów. Trafiliśmy tam do restauracji samoobsługowej z niesamowitą ilością dań, również przedziwnych (np. upieczone całe ptaki razem z dziobami, jak się potem okazało popularna przekąska w całych Chinach). Zjedliśmy znów pierożki, ryż z bambusa, coś a la sajgonki i odkryte już wczoraj (ze zdziwieniem), doskonale nam znane z Portugalii, babeczki z budyniem. Po kolacji chcieliśmy jeszcze zwiedzić koncesję francuską, gdzie podjechaliśmy, ale zrezygnowaliśmy na razie z zagłębiania się, bo zaplanowaliśmy jeszcze wyprawę do nowoczesnej dzielnicy biurowej Pudong. Udaliśmy się tam metrem i pospacerowaliśmy trochę z zadartymi głowami (tak wysokich wieżowców jeszcze nie widzieliśmy, wjazd na jeden z nich odłożyliśmy na koniec ze względu na wysoki koszt). Dzielnica jest niesamowita, chociaż robiła wrażenie dość wymarłej.

11.04. Środa

Po spakowaniu się i opuszczeniu hotelu zjedliśmy śniadanie w najbliższym barze i udaliśmy się na dworzec. Ludzi było dość dużo, ale bez problemu i sprawnie kupiliśmy bilety w kasie obsługiwanej po angielsku (na dziś do Hangzhou na 11.59 i na jutro do Kantonu na 16.51 pociągiem nr K47 - trzeba było kupić bilet z Szanghaju, mimo, że będziemy wsiadać w Hangzhou, bo chcieliśmy mieć miejscówki na sleeper, a miejscówki można kupić tylko ze stacji, z której rusza pociąg - taka jest specyfika chińskich kolei). Do Hangzhou mieliśmy bilety na soft seater, skorzystaliśmy zatem z bardzo miłej poczekalni klasy soft (do poczekalni wchodzi się za okazaniem biletów, a bagaże są prześwietlane jak na lotnisku). Poznaliśmy też system wsiadania do pociągów - bramki w poczekalni (przypisane do konkretnego pociągu) są otwierane na 5 - 10 minut przed odjazdem i następuje gonitwa na peron i do wagonu, a pociągi mogą mieć ich około 20 (inwalida lub starszy człowiek może zapomnieć o podróżowaniu chińskimi pociągami). 

Pociąg okazał się dość przyjemny, za oknem ciągle domy (stosunkowo nowe, ale dość brzydkie, pudełkowate) lub bloki, a między tym wszystkim pola (brak niezagospodarowanych terenów). Jak na razie żadnych biednych wsi nie widać! Po około 2 godzinach dotarliśmy do Hangzhou, które robiło wrażenie kolejnego dużego nowoczesnego miasta, aż przez chwilę żałowaliśmy, że wysiadamy. Zabytkowym drewnianym autobusem turystycznym dojechaliśmy w pobliże hostelu nad Jeziorem Zachodnim, gdzie wolne były tylko dwójki bez łazienki (zresztą bardzo przyjemne, podobnie jak cały hostel). Po zakwaterowaniu zjedliśmy mnóstwo różnych nadziewanych buł parowych i placków na ulicznym stoisku (ceny nieporównywalnie niższe, niż w Szanghaju) i poszliśmy na spacer prawie dookoła jeziora. Okolice Jeziora Zachodniego okazały się prześliczne - piękne parki z altankami, pagody, widoki na góry. Rzeczywiście warto było tu przyjechać - teraz żałowaliśmy, że spędzimy tu tylko jeden dzień!

12.04. Czwartek

Wstaliśmy dość wcześnie, wypiliśmy kawkę na bardzo przyjemnym patio, spakowaliśmy się i zostawiliśmy plecaki obok recepcji (wszędzie tak robimy). Pojechaliśmy takim samym drewnianym autobusem na wzgórze Feilai Feng, gdzie znajdują się świątynie i posągi Buddy wykute w skałach. Weszliśmy na przyjemne wzgórze z Buddami, a potem oglądaliśmy ogromny kompleks świątynny Lingyin Si, na którego zwiedzanie przydałoby się znacznie więcej czasu. Bardzo nam się podobały typowo chińskie budowle z wywiniętymi dachami, rzeźby Buddy i jakichś mnichów, a to wszystko spowite dymem z płonących kadzideł. Po powrocie do miasta zjedliśmy posiłek w barku podobnym do wczorajszego (zakupiliśmy tam również zapasy na podróż) i poszliśmy po rzeczy do hotelu, gdzie dowiedzieliśmy się, jaki autobus jeździ na dworzec wschodni (tego dworca nie znaliśmy, bo przyjechaliśmy na inny, na szczęście pani sprzedająca bilety poinformowała nas o tym). 

Myśleliśmy, że dwie godziny to bardzo dużo na dojazd do dworca, ale byliśmy w błędzie. Najpierw bardzo długo czekaliśmy na autobus (podczas gdy inne kursowały bardzo często), potem nim jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy, coraz bardziej krążąc po ogromnym, jak się okazało mieście. Mieliśmy tylko niezbyt dokładny plan z przewodnika, z którego wynikało, że ten dworzec nie jest tak daleko, dlatego coraz bardziej się niepokoiliśmy. Ziemek próbował zapytać o dworzec chłopaka, nad którym wisiał (w tym autobusie był wyjątkowy tłok, w innych nie), sprawiał on wrażenie, jakby coś rozumiał, ale nie do końca. Posłużył się translatorem w telefonie, gdzie Ziemek wpisał mu east railway station, więc chyba zrozumiał i dość niepewnie pokazał, że jeszcze dwa przystanki (przy okazji nadmienię, że w Chinach nawet jeśli chodzi o pokazywanie cyfr na palcach nie jest łatwo, bo oni robią to w zupełnie inny sposób, niż my). Po dwóch przystankach pokazał, że jeszcze cztery, po czterech, że jeszcze dwa i w końcu wymiękliśmy i wysiedliśmy, zresztą on potwierdzał, że to tu (próbowałam pytać jeszcze innych, ale kompletnie nikt nie rozumiał nic po angielsku). 

Po opuszczeniu autobusu okazało się, że żadnego dworca ani widu, ani słychu, a nam pozostało niewiele ponad pół godziny do odjazdu. Postanowiliśmy złapać taxi, ale kierowca też oczywiście nie wiedział, gdzie chcemy jechać. Byliśmy już totalnie załamani, kiedy nagle w tłumie, który już zdążył się nami zainteresować, znalazł się facet dobrze mówiący po angielsku! Wytłumaczył taksówkarzowi, gdzie chcemy jechać i dość szybko dojechaliśmy na dworzec (było to niedaleko, nasz autobus też chyba tam dojeżdżał). Najbardziej nas zaskoczyło, że taksówkarz nie chciał od nas pieniędzy! Pogłoski o tym, że Chińczycy są nieżyczliwi dla obcokrajowców i mało otwarci w ogóle się nie potwierdziły. Trudno czasem nawiązać z nimi kontakt, jednak naszym błędem było usilne szukanie kogoś mówiącego po angielsku - należało próbować posłużyć się chińskimi znakami, które mieliśmy w przewodniku. Spokojnie zdążyliśmy na pociąg, zakwaterowaliśmy się w bardzo czystym wagonie klasy hard sleeper i resztę wieczoru spędziliśmy w towarzystwie biegle władającego angielskim Pakistańczyka jadącego do Kantonu na targi i jąkającego się Chińczyka. 

Charakterystyczne chińskie zdobienia dachów – świątynia Lingyin Si Charakterystyczne chińskie zdobienia dachów – świątynia Lingyin Si Handel w pociągu wygląda inaczej niż w Indiach - towary, również bardzo dziwne (magnetyczne bransoletki, niepalne i niedrące się skarpety, podróbki perfum) oferują pracownice kolei ubrane w mundurki i recytujące z pamięci kilkuminutowe prezentacje. Potwierdziły się informacje o tym, że Chińczycy w pociągu głównie jedzą - różne mięsne przekąski np. kurze stopy, a przede wszystkim "chińskie" zupki, które po prostu uwielbiają (nie wiem, jak one mogą się nie znudzić, choć trzeba przyznać, że są lepsze od dostępnych w Polsce). Każdy zatem smacznie zajada mlaszcząc i siorbiąc, dobrze, że w klasach wyższych od hard seatera nie spluwa się na podłogę. Pakistańczyk skarżył się, że ma tu problem z jedzeniem, bo jako muzułmanin nie może jeść wieprzowiny, a tu prawie wszystko jest z mięsem i to nie wiadomo jakim. Żywi się zatem głównie bananami. O 22 zgaszono światło i chciał, nie chciał, trzeba było iść spać. 

13.04. Piątek

Ciąg dalszy 25-godzinnej podróży, pogawędki i bardzo dziwny posiłek pociągowy - ryż + jakieś podroby + albo jelita, albo glony + liście + słone jajo. Wszystko to niezbyt dobre. Kanton z okna pociągu zrobił na nas duże wrażenie - takich bloków mieszkalnych nie widzieliśmy nawet w Szanghaju (ogromne kilkudziesięciopiętrowe mrówkowce, do tego niesamowicie stłoczone). Po opuszczeniu pociągu zaczęliśmy wspólnie z Pakistańczykiem szukać noclegu. Temperatura była wyraźnie wyższa niż w okolicach Szanghaju, odczuwało się też wysoką wilgotność powietrza. Na dworcu proponowali jakiś pokój za 150 Y, ale poszliśmy szukać tani hotel polecany w przewodniku (bardzo blisko dworca). Kosztował on 180 Y za dwójkę i dopiero się dowiedzieliśmy, że czasem warto skorzystać z naganiaczy, bo ceny są wtedy dużo niższe. Zaczepiły nas dwie dziewczyny i jedna zaproponowała 200 Y za 3 osoby. Poszliśmy za nią, ale zaczęła coś kręcić, gdzieś wydzwaniać, Pakistańczyk się wkurzył, że nas oszukuje i zawołał stojącego w podziemiach policjanta. Wtedy dziewczyna uciekła. 

Wróciliśmy na dworzec i on poszedł na peron poszukać ludzi, którzy proponowali pokój za 150 Y (jakimś cudem go wpuścili, normalnie trzeba mieć bilet na pociąg). Rzeczywiście wrócił z grubawym bardzo szybkim Chińczykiem, z którym pojechaliśmy jedną stację metrem do bardzo przyjemnego hotelu (dość luksusowego, chociaż starego). Niestety nie zakodowaliśmy nazw ani adresów hoteli, do których trafialiśmy w ten sposób - z bazą hotelową nie ma jednak problemu, zawsze jakiś nocleg się znajdzie i należy mocno się targować. My w końcu zapłaciliśmy 160 Y za dwójkę, Pakistańczyk wziął dwójkę obok nas, ale okazało się, że ze względu na targi jutro będzie musiał zapłacić już ponad 300 Y. Naprawdę mamy szczęście podczas tej podróży - to cud, że przyjechaliśmy do Kantonu dziś, a nie jutro! Po zakwaterowaniu poszliśmy coś zjeść - trafiliśmy na dość obskurne uliczki z barami, gdzie wszystko oczywiście było napisane po chińsku. Były tam różne mięsiwa i podroby, ale w końcu zjedliśmy dobre naleśniki z warzywami i pyszny pikantny rosół z makaronem - po 2 Y za talerz! Kupiliśmy też portugalskie babeczki po 0,5 Y! Odkryliśmy zatem, jak zróżnicowane ceny są w Chinach w zależności od rejonu. Kanton bardzo nam się spodobał, bo jego południowa atmosfera przypomina nieco Indie - dość obskurnie, śmieci i gorąco.

14.04. Sobota

Facet z hotelu (z przymkniętym okiem, o zawadiackim wyrazie twarzy) powiedział wczoraj, że musimy opuścić pokój do 14, co nas nieco zdziwiło, ale i ucieszyło. Rano wybraliśmy się zatem na spacer po Kantonie, zjadając przedtem w pobliskim barku bardzo dobre i znów bardzo tanie pierożki (smażone i na parze). Dojechaliśmy metrem do centrum i najpierw trafiliśmy do parku ludowego, gdzie różne grupy ludzi ćwiczyły tai chi, chiński aerobic (wolny, bardziej przypominający tradycyjny taniec) albo tańczyły. Byli to przeważnie ludzie w średnim wieku lub starsi. W innym miejscu grały orkiestry, a ludzie śpiewali. Ogólnie był taki hałas i kakofonia, że zaraz rozbolała mnie głowa. Zieleń była znów bardzo zadbana i wypieszczona. 

Przypomnieliśmy sobie, że trzeba wymienić pieniądze, bo zostało nam niewiele ponad 100 Y (łącznie z kaucją za klucze, która jest tu pobierana w każdym hotelu). I tu pojawił się problem - w jednym banku wymieniali tylko od poniedziałku do piątku, w innym wcale i wszędzie odsyłali nas do Bank of China. Wreszcie go znaleźliśmy i tu okazało się, że dziś nie wymieniają, zapraszają w poniedziałek. Byliśmy wściekli i nie wiedzieliśmy co robić, postanowiliśmy dojechać do Shenzhen, ale jeszcze nie doczytaliśmy, że bilety są po 70 Y, a tyle nie mieliśmy! Przechodziliśmy obok banku rolniczego i intuicja podpowiedziała mi, aby jeszcze tam zajrzeć. I tu niespodzianka - bez problemu wymieniliśmy pieniądze, chociaż trwało to bardzo długo (od razu większą kwotę - widać w Chinach wymiana pieniędzy nie jest tak prostą i oczywistą sprawą, jak gdzie indziej i można z portfelem wypchanym dolarami spać na dworze i umrzeć z głodu, dolary nie mają tu przecież dla nikogo żadnej wartości, bo Chińczycy nie mogą tak po prostu ich wymienić). Procedura wymiany jest bardzo skomplikowana - trzeba wypełnić formularz, w którym jest między innymi pytanie o cel wymiany pieniędzy, trzeba okazać paszport, który jest kopiowany, a dolary są liczone i oglądane nieskończoną ilość razy, z reguły nie przez jedną osobę. 

Mieliśmy już wszystkiego dość, chociaż byliśmy szczęśliwi z powodu posiadania odpowiedniej gotówki i skierowaliśmy się do hotelu. Okazało się, że podobno mieliśmy się wymeldować do południa i mamy zapłacić dodatkowe pół stawki - nie byliśmy w końcu pewni, czy hotelowy cwaniaczek nas oszukuje (wczoraj też kilkukrotnie zmieniał wersje, co do ceny), czy tak bełkocze, że źle zrozumieliśmy. Kłóciłam się tak zawzięcie, że w końcu oddał nam 100 Y za klucze i na koniec chyba przeklął, bo wszyscy zaczęli się śmiać. Pojechaliśmy na dworzec i bez problemu kupiliśmy bilety do Shenzhen. Podróż była przyjemna i trwała tylko nieco ponad godzinę. Po przyjeździe skierowaliśmy się od razu do nowoczesnego przejścia granicznego, gdzie bez żadnych problemów i w miarę sprawnie przeszliśmy do Hong Kongu (trzeba było tylko wypełnić kilka papierków). 

Wsiedliśmy w kolejkę do Koulunu i z jej okien oglądaliśmy wiejskie widoki Hong Kongu - trochę domów, ale przede wszystkim znowu gigantyczne bloki pięknie położone wśród wzgórz. Bez problemu trafiliśmy do słynnego Chungking Mansions - brzydkiego 16-piętrowego budynku wypełnionego małymi tanimi hotelikami. Wjechaliśmy windą na 7 piętro do najbardziej polecanego w przewodniku hotelu, a tu niespodzianka! Miły starszy pan poinformował nas, że nie ma wolnych pokoi i nigdzie ich nie znajdziemy, bo odbywają się właśnie targi elektroniki! Czy w Chinach jest jakieś miejsce, gdzie nie ma aktualnie żadnych targów? Polecił nam, żebyśmy pojechali na 16 piętro, gdzie jest jakaś szansa, że są miejsca w dormitorium. Tak też zrobiliśmy i rzeczywiście były - po 60 H$, czyli jest to jak na razie nasz najtańszy nocleg, a podobno w innych hotelach ceny oszalały z powodu tych targów. Obsługiwał nas bardzo zabawny młody Chińczyk, z dogadywaniem się po angielsku nie ma tu jakichkolwiek problemów. 

Wieczorna panorama Hong Kongu. Wieczorna panorama Hong Kongu. Poszliśmy na rekonesans po mieście i od razu nam się spodobało - barwny tłum wszelkiej nacji na ulicach, czuje się, że to miasto żyje prawdziwym życiem. W Chungking Mansions i okolicach królują Hindusi i Murzyni, ci pierwsi ciągle zaczepiają proponując przede wszystkim rolexy. Jedzenie okazało się sporo droższe niż w Chinach właściwych, w końcu trafiliśmy więc do Mc Donalda, gdzie było zdecydowanie najtaniej. Poszliśmy też zobaczyć panoramę wyspy Hong Kong - rzeczywiście niesamowita, nieporównywalnie więcej drapaczy chmur niż w Szanghaju, pięknie rozświetlonych neonami. Szanghaj wydał nam się teraz bardziej makietą miasta z tymi nowiutkimi budynkami jak na wystawie. Po powrocie do hotelu posiedzieliśmy dość długo w kafejce internetowej, a potem poszliśmy do pokoju, gdzie oprócz wcześniej poznanych Irlandki i Amerykanina, zameldowała się para Polaków wracających z Tajlandii. Wcześniej spotkaliśmy Polaków w windzie. Do późna gawędziliśmy z Moniką i Jankiem o podróżach.

15.04. Niedziela

Wyspaliśmy się do południa, zjedliśmy w miarę tanie jedzenie na Koulunie (ja kaczkę, Ziemek lepszy makaron z różnościami, ogólnie bez rewelacji) i wybraliśmy się promem na wyspę Hong Kong. Cały dzień tam spacerowaliśmy po kładkach między drapaczami chmur (pełniących rolę chodników, niekiedy przechodzi się po prostu przez biurowce). Wieczorem zadziwiły nas tłumy kobiet piknikujących na chodnikach - przeczytaliśmy w przewodniku, że to filipińskie pomoce domowe mają w niedziele wolne i tak spędzają czas. Kolacja z oszczędności znowu w Mc Donaldzie.

16.04. Poniedziałek

Dziś na śniadanie zjedliśmy przywiezioną z Polski kaszkę i postanowiliśmy zdobyć Victoria Peak. Wjechaliśmy tramwajem, w którym leży się prawie na plecach, potem długo podziwialiśmy panoramę Hong Kongu. Szczyt Victoria Peak jest całkowicie skomercjalizowany, jest tam centrum handlowe i tłumy ludzi, ale wystarczy się wybrać na spacer trasą wokół szczytu, by odnaleźć ciszę, spokój i tropikalną roślinność. Zeszliśmy na dół do zbiornika wodnego, gdzie są trasy spacerowe dla psów. Stamtąd pojechaliśmy autobusem do miasteczka Aberdeen, gdzie miał być urokliwy port z dżonkami. Port rzeczywiście był, klasycznych dżonek nie widzieliśmy, a to wszystko oczywiście szczelnie otoczone gigantycznymi mrówkowcami. I to miało być przyjemne "miasteczko"! Takich tu chyba nigdzie nie znajdziemy! Nie mieliśmy ochoty na żaden rejs po porcie, poszliśmy coś zjeść (tym razem wieprzowinę - kuchnia chińska na razie nas zawiodła, mamy już trochę dość mięsa, które nie jest zresztą rewelacyjne, a w dodatku często krojone razem z kośćmi). Zakupiliśmy też przepysznego ananasa, banany i starfruity (również dość dobre, o smaku trochę jak śliwki). 

Wróciliśmy do Centrala, przepłynęliśmy na Koulun, gdzie poszliśmy na taras widokowy, na którym siedzieliśmy już wczoraj. I tu niespodzianka - pokaz "światło i dźwięk" z udziałem drapaczy chmur (słyszalny tylko na tarasie, lasery widzieliśmy już wcześniej). Pokaz zrobił na mnie niesamowite wrażenie, siedziałam z rozdziawiona buzią i postanowiłam, że jutro musimy znowu to zobaczyć (zaobserwowaliśmy, że pokazy odbywają się wieczorem co godzinę). Po powrocie do hotelu znów pogawędki, również z nowym Duńczykiem, z którym Monika grała dziś w filmie jako statystka (nas również rano namawiał do tego chłopak prowadzący hotel, pracujący jednocześnie w jakiejś agencji, ale szkoda nam było czasu).

17.04. Wtorek

Dziś rano ulegliśmy reklamie Moniki i Janka i poszliśmy do hinduskiej restauracyjki znajdującej się na dole naszego budynku (oni są wegetarianami i uwielbiają indyjską kuchnię, my po zeszłorocznej podróży do Indii raczej za nią nie przepadamy). Muszę przyznać, że to śniadanie było bardzo miłą odmianą po dość na razie monotonnej chińszczyźnie (zamówiliśmy masala omlet, samosy i panier mutor). Potem wybraliśmy się na plażę Shek O - promem na wyspę Hong Kong, dalej metrem i autobusem. Wreszcie trafiliśmy do na prawdę małej wioseczki, plaża była bardzo ładna, piaszczysta i prawie pusta (fakt, że pogoda akurat dzisiaj nie dopisała - było pochmurno i dość chłodno, tylko 26oC). Pogoda nas nie zraziła i przekąpaliśmy się w Morzu Południowochińskim pod baczną obserwacją aż dwóch ratowników. Plaża była czysta, chociaż w jednej zatoczce zgromadziły się śmieci przyniesione przez morze i gdy wyszłam z wody miałam na skórze dziwny ciemny osad - nie wiem, czy były to jakieś glony, czy np. ropa. Na szczęście były ładne prysznice, więc mogłam szybko to "coś" zmyć. Wiatr z czasem zrobił się dość silny, ale i tak spędziliśmy na plaży kilka relaksujących godzin. Potem wybraliśmy się na okoliczne wzgórze, skąd były piękne widoki, obejrzeliśmy też jakieś antyczne płaskorzeźby. 

Wróciliśmy na przystanek autobusowy, bo trochę się obawialiśmy, czy będziemy mieli czym wrócić o tej porze, okolica była całkiem wymarła. Podjechał jakiś bus i siedzący w środku Anglik, powiedział, żebyśmy wsiedli. I tu niespodzianka – podjechaliśmy pod druga plażę Shek O, dużo większą i bardziej cywilizowaną z opisywanymi w przewodniku tajskimi knajpami (nie chciało nam się jednak już wysiadać). Po wysiadce w Hong Kongu zakupiliśmy całego ogromnego duriana, bo Ziemek się uparł, że musi go sam rozpracować. Do centrum pojechaliśmy tramwajem, co zajęło strasznie dużo czasu, ale pozwalało na spokojną obserwację miasta. Chcieliśmy znów zobaczyć pokaz "światło i dźwięk", ale lunął deszcz i dziś chyba żadnych seansów nie było. Ponieważ co chwilę padało, a my umieraliśmy z głodu, znów zadowoliliśmy się chickenburgerem w Mc Donaldzie. Gdy deszcz trochę przeszedł poszliśmy szukać tanich owoców morza na Koulunie - nie były one jednak takie tanie, dania kosztowały co najmniej 50 H$, więc znaleźliśmy bardzo smaczne zupy po 10 H$. Potem, około północy, poszliśmy do parku skonsumować naszego śmierdzącego zgniłym mięsem duriana (bez przesady, jest to zapach do wytrzymania) - trzeba przyznać, że tak dziwnego owocu jeszcze nie jadłam, ma niesamowity smak, trochę camamberta, trochę smażonego mięsa, trochę owocowy i kremową konsystencję (miąższ otacza ogromne pestki).

18.04. Środa

Śniadanko znowu zjedliśmy u Hindusów, potem dokonaliśmy drobnych zakupów w pobliskim sklepiku z pamiątkami i poszliśmy ostatni raz rzucić okiem na Hong Kong. Trzeba dodać, że dziś pogoda była cudna - bezchmurne niebo i upał. Dlaczego wczoraj tak nie było? Po spakowaniu i opuszczeniu Traveller’s Hostel poszliśmy na poszukiwanie kolejnego dziwnego owocu - dragona. Zakupiliśmy go, a oprócz tego dwa przepyszne ananasy, które skonsumowaliśmy na miejscu. Potem udaliśmy się do stacji kolejki do Lo Wu. Przejście przez granicę nas rozczarowało, bo zabrali mi dragona (owoców i mięsa przewozić nie wolno). Przestraszyłam się, że mi wlepią jakąś karę, ale musiałam tylko wypełnić jakiś papierek. W Shenzhen chcieliśmy oddać bagaże na przechowanie, ale zrezygnowaliśmy - 30 Y za Ziemka plecak to trochę za dużo! Poszliśmy ze wszystkim po zakupy do Wal Martu - i tu niespodzianka, Ziemek kupił pięknego dragona i inne tanie smakołyki! Potem ja jeszcze dokupiłam pierożki i inne dziwne owoce przypominające z wyglądu paprykę. Przeszliśmy się kawałek i trzeba było wracać na dworzec. 

Shenzhen to kolejne nowoczesne miasto wzorcowe - super czyste i zadbane, zresztą chyba najmłodsze, bo powstało w latach 70 z małej wioseczki. Brakowało tu tylko tej atmosfery, jaka była w Hong Kongu. W sumie nie chciało nam się go nawet zwiedzać, mieliśmy już przesyt dużych miast. Śmieszny był incydent z pewnym Chińczykiem, który na środku skrzyżowania zaczął Ziemka "bombardować" pytaniami, jakby się ich wykuł na pamięć. Widać ćwiczył angielski. W ogóle w Shenzhen wzbudzaliśmy znowu dużo większe zainteresowanie. Wyruszyliśmy z pewnym opóźnieniem do Guilinu. W pociągu ubawiły nas płacząco - zawodzące sprzedawczynie posiłków łkające "szukam czaczy, szukam czaczy". Miłą lekturę przerwało mi zgaszenie centralnego światła o 22.

19.04. Czwartek

Pociąg przyjechał jakoś wcześniej, niż to było w rozkładzie i od razu z peronu zgarnął nas facet z biura turystycznego. Okazało się, że wczoraj zmienił się rozkład pociągów i teraz wszystkie mają jeździć szybciej (tak zarządził przewodniczący). Facet oczywiście namawiał nas na łódź do Yangshuo - najpierw podawał cenę 600 Y, potem 320, a na koniec spuścił do 180. Oferował też bilety na prom po Jangcy - ceny również zawrotne. Stwierdziliśmy, że najpierw musimy kupić bilety na dalszy etap podróży i tak zrobiliśmy - bez problemu zakupiliśmy bilety na hard sleeper do Chengdu na 22.04. Potem zaczepili nas kolejni faceci oferując łódź za 150 Y od osoby. Najpierw twierdzili, że na cały odcinek z Guilinu do Yangshuo, potem, że trzeba pewien fragment dojechać autobusem (co będzie wliczone w cenę). 

Musieliśmy jeszcze wymienić kasę - do banku jeden z facetów zawiózł nas taksówką, dopominał się o zapłatę za łódź i Ziemek mu zapłacił. W zamian otrzymaliśmy jakiś kwitek, na którym nie było właściwie żadnych danych. Podjechaliśmy taksówką do jakiegoś autobusu, w który wsiedliśmy, a facet nieoczekiwanie zniknął. Wtedy sobie uświadomiliśmy, że chyba zostaliśmy oszukani, po prostu w super naiwny sposób daliśmy się okraść z 300 Y. Oczywiście miałam niesamowite pretensje do Ziemka, bo to w zasadzie on płacił. Najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Z wielkim trudem udało się Ziemkowi dowiedzieć od jakiejś kobiety, że autobus jedzie prosto do Yangshuo, a nie do Caopingu, gdzie mieliśmy wsiąść na łódź. Zapłaciliśmy zatem 300 Y za dwa bilety autobusowe do Yangshuo! Wysiedliśmy wściekli, nie będąc pewni, czy w dobrym miejscu i od razu dopadł nas kolejny facet. Chcieliśmy go odgonić, nie mieliśmy ochoty na kontakty z następnymi naciągaczami, ale udało mu się jakoś nas przekonać, że czeka specjalnie na nas i to on dalej nam zorganizuje wyprawę łodzią, za którą zapłaciliśmy (ten znacznie lepiej mówił po angielsku). 

Nie mogliśmy uwierzyć w swoje szczęście i znów straciliśmy kontrolę - daliśmy się zaprowadzić do hotelu za 100 Y, co nie wydawało nam się dużą ceną, ale potem okazało się, że były w Yangshuo dużo fajniejsze hostele (w okolicach West Street) za 70 Y za dwójkę ze śniadaniem. Przeboleliśmy ten hotel, miał on jedną zaletę - widok z okna na zbocze góry, cały dzień było słychać odgłosy cykad i ptactwa. Za namową naszego przewodnika przełożyliśmy rejs na jutro rano, twierdził on, że teraz na rzece jest straszny tłok. Nieopacznie powiedzieliśmy mu, że teraz wybieramy się coś zjeść - przyłączył się do nas i znów naiwnie daliśmy się zaprowadzić do pobliskiej, wyglądającej na niedrogą, knajpy. Zdecydowaliśmy się na rybę z rzeki Li, którą na naszych oczach zabito i przyrządzono z warzywami i piwem, jedliśmy po chińsku z jednego talerza. Rachunek nas poraził - 190 Y, z tym, że nasz towarzysz niby się trochę dołożył. Ryba była pyszna i do tej pory tak na prawdę nie wiemy, czy rzeczywiście była taka droga, raczej sądzimy, że nas porządnie naciągnięto. 

Do tego jeszcze Bob (tak kazał się nazywać) się uczepił i zaczął nas namolnie namawiać na wycieczki np. rowerową do pobliskich wsi (4h) za 480 Y i całodniową do wiosek mniejszości Zhuang i ryżowych pól tarasowych na północ od Guilinu. Myślał, że trafił na nadzianych naiwnych zachodnich turystów, ale mocno się przeliczył. Ta druga wycieczka mogłaby być fajna, ale nie mieliśmy aż tyle czasu. Jeśli chodzi o rowerową, to wynajem roweru na cały dzień kosztuje 15 lub 20 Y, nie mówiąc o tym, że chcieliśmy się sami wreszcie w spokoju zrelaksować, a gonić za jakimś przewodnikiem. Wreszcie udało nam się go pozbyć, mieliśmy tylko nadzieję, że jutrzejszy rejs się uda. Niestety po obżarstwie rybnym miałam po raz pierwszy w Chinach sensacje żołądkowe i Ziemek sam udał się na rekonesans. Potem łaziliśmy razem po mieście, które przypomina nieco klimatem nasze Zakopane z West Street, którą nazwaliśmy Krupówkami. Wieczorem odbyliśmy rejs z oglądaniem połowu z kormoranami (bardzo fajne, chociaż oczywiście jest to pokazówka dla turystów), kupiliśmy malowidło i wypiliśmy dziwny ekstrakt z orzechów (myśleliśmy, że idziemy do herbaciarni, a była to wyciskarnia ziaren).

20.04. Piątek

O 7 byliśmy umówieni z Bobem na rejs, spuścił on już cenę wycieczki rowerowej do 250 Y (tak naprawdę nie wiemy, co miała ona obejmować, jeśli np. również wstęp do jakiejś jaskini, to w sumie nie byłoby to już tak drogo, ale tak, czy siak chcieliśmy spędzać tu czas sami). Bob odprowadził nas tylko do autobusu, a potem przejmowały nas kolejne osoby - było to śmieszne, ale jak widać z jednego turysty żyje tu dużo osób. Rejs bardzo się nam podobał, chociaż był w sumie dość krótki. Widoki były przepiękne - szpiczaste wzgórza o przedziwnych kształtach robią naprawdę wrażenie. Zobaczyliśmy wreszcie pierwsze biedne wsie - z ceglanymi chatami składającymi się z jednego pomieszczenia, wszędzie dość syfiasto, niekiedy prawie jak w Indiach. Po powrocie, zjedzeniu pierożków i krótkiej drzemce wypożyczyliśmy rowery - Ziemek niestety skusił się na zdezelowanego i zabłoconego górala, w którym nie działały przerzutki i praktycznie nie nadawał się on do jazdy. Ja miałam porządny rower bez żadnych przerzutek, marki pseudo Giant. Dziadek z wiejskiego warsztatu rowerowego chyba specjalizował się tylko w łataniu dętek, ponadto nic nie umiał zrobić, więc postanowiliśmy wymienić rower Ziemka na inny egzemplarz.

Ziemek tak pognał na tym ramocie, że w końcu mi uciekł i stwierdziłam, że pewnie uznał, że na niego poczekam. I tu zaczął się problem, bo po wymianie Ziemek wrócił, ale nieco krótszą drogą i szukając mnie ciągle omijał miejsce, gdzie czekałam. Nie wiedziałam, jak się teraz odnajdziemy, uporczywie czekałam, ale po jakiejś godzinie straciłam cierpliwość i jakimś cudem wróciłam do hotelu (nie było to łatwe z moją orientacją, pomogła mi intuicja). Ziemek w końcu też tam dotarł, zdenerwowany moim zaginięciem. Pomimo kłótni postanowiliśmy kontynuować wycieczkę. Jeździliśmy po bardzo fajnych wsiach "zabitych dechami", wśród pól ryżowych i strzelistych pagórków. Przy zabytkowym moście na rzece Yulong wykupiliśmy "bamboo rafting" i był to najbardziej udany spływ, dużo fajniejszy od porannego (trochę emocji z powodu wysokich progów, pusta już o tej porze i dzika okolica na wyciągnięcie ręki). Flisak chciał nas wyrzucić na bezludnych polach, bo utargowaliśmy cenę 120 Y i żądał więcej pieniędzy za dowiezienia nas do drogi. Na szczęście znowu nasza zdecydowana postawa sprawiła, że zawiózł nas tam, gdzie trzeba (a zmierzch nieuchronnie się zbliżał). 

Podczas dalszej drogi zdołałam jeszcze złapać gumę i totalnie zmasakrować dętkę. Faceci z czegoś na kształt warsztatu zawieźli rower i Ziemka na motorach do Yangshuo, ja pojechałam na dobrym rowerze. Znaleźliśmy sklep rowerowy, w którym siedział i jadł człowiek, któremu nie chciało się nas obsłużyć, ale Ziemek znalazł odpowiednią dętkę i oddaliśmy ją wraz z rowerem. Po zjedzeniu pysznego ryżu z różnościami z woka łaziliśmy po West Street i poczyniliśmy pewne zakupy (między innymi wind stopper pseudo North Face). Obserwowaliśmy też jedzenie w knajpach, które rozkładały się na parkingu tylko wieczorem - widzieliśmy tam pieczone szczury i psie mięso w karcie. Weszliśmy też do gigantycznej kafejki internetowej na kilkadziesiąt komputerów - o dziwo Google Maps były zablokowane (wcześniej można było je otworzyć, trudno wyczuć, od czego to zależy).

21.04. Sobota

Po znów pysznych pierożkach i kluskach parowych wypożyczyliśmy rowery na cały dzień (w wypożyczalni, gdzie wydawały się nieco lepsze i nowsze). I znowu wśród pól i wsi, mijając bardzo prymitywne cegielnie, pojechaliśmy pod Moon Hill, przy czym po drodze ja znów złapałam gumę (po prostu miejskie rowery marki pseudo Giant mają za cienkie opony, jak na wyboisto - kamieniste wiejskie drogi). Trzeba było dłuższy czas prowadzić jeden rower, w warsztacie cegielni też nie mogli nam pomóc. Na szczęście pod Moon Hill znalazł się przenośny warsztacik rowerowy, gdzie udało się załatać dętkę. Wspięliśmy się na wzgórze, co ze względu na gorącą i parną aurę kosztowało sporo potu, ale naprawdę było warto - kształt dziurawej góry jest niesamowity, a ze szczytu rozciągają się piękne widoki. Podziwiałam babcie, które wspinały się z turystami w tą i z powrotem oferując zimne napoje, zwłaszcza jedna się do nas przyczepiła (zabawnie mówiła po angielsku, ale widać, że chociaż się stara). 

Droga powrotna z Moon Hill była nieco popsuta przez budowaną autostradę. Kusiły nas jaskinie, których jest tu kilka, ale nie było już czasu, nie byliśmy także przygotowani na brodzenie w błocie i wodzie, a poza tym wejścia były bardzo drogie. Po powrocie do miasta znów skonsumowaliśmy ryż "rozmaitości" i włóczyliśmy się po West Street. Trafiliśmy do biura turystycznego, gdzie skusiła nas wycieczka do Real Water Cave (dużo tańsza niż normalnie w kasie, bo biura mają zniżki). Pani zapewniała, że jak wyruszymy o 8, to 2 godziny spędzimy w jaskini i o 11.20 będziemy gotowi wsiadać do autobusu do Guilinu (skąd mamy bilety na 13.49 do Chengdu).

22.04. Niedziela

Rano spakowaliśmy się i przed 8 byliśmy przed biurem turystycznym. Po 8 podjechał facet na skuterze, sprowadził drugiego na motorze i pojechaliśmy do jaskini (pierwszy raz jechaliśmy takimi pojazdami i bardzo nam się ta jazda spodobała, zachorowałam na skuter). Wszyscy obsługujący byli strasznie ślamazarni, a przewodnik się spóźnił - suma sumarum zwiedzanie jaskini rozpoczęliśmy dopiero o 9. Jaskinia okazała się super - duża, wpływa się do niej łodzią, przy czym trzeba prawie się w niej położyć, chodzi się po krętych "dzikich" korytarzach, jest basen błotny (który nas za bardzo nie pociągał) i przepiękny 15-metrowy wodospad obok którego są stawy z krystaliczną, nawet w miarę ciepłą wodą. I tu bardzo żałowałam, że mamy tak mało czasu - w tych stawach chętnie spędziłabym z godzinę, a musiałam się zadowolić zanurzeniem nóg. Wszystko zwiedzaliśmy tylko we dwójkę z bardzo sympatycznym rozmownym przewodnikiem - wczesna pora miała tę ogromną zaletę, bo gdy opuszczaliśmy jaskinię wpływało do niej kilkudziesięciu głośnych Chińczyków z megafonami, którzy totalnie popsuli nastrój. 

Wróciliśmy na jednym motorze we trójkę, zabraliśmy rzeczy z hotelu i pojechaliśmy autobusem do Guilinu. Tu zdążyliśmy się jeszcze zaopatrzyć w produkty na drogę (między innymi obowiązkowe "chińskie" zupki), zjeść pioruńsko ostry makaron (zresztą samodzielnie doprawiony) i spokojnie o czasie wsiedliśmy do pociągu. Tu zagadywał Ziemka inżynier, który pomógł rozszyfrować skład kupionych zupek.

23.04. Poniedziałek

Do Chengdu zajechaliśmy około południa. Niesamowicie wygłodniali wtrząchnęliśmy placki i kluchy parowe koło dworca i wsiedliśmy w autobus nr 34 w kierunku hostelu Holly’s w dzielnicy tybetańskiej. Po paru kilometrach autobus się zepsuł, ale kierowczyni wezwała inny, by zatrzymał się w tym miejscu. W tym jednak trwała zajadła pyskówka między pasażerem, a biletowym. Obaj chyba zawiadomili policję i po paru minutach zatrzymał nas radiowóz, trzeba było znowu opuścić autobus. Dopiero trzecim udało nam się dotrzeć na miejsce. Hostel był bardzo sympatyczny. Po południu udaliśmy się do centrum zrobić parę fotek z pomnikiem Mao i poszwędać się po kolejnym dużym i nowoczesnym mieście. Zjedliśmy dość ostrą zupę z wołowiną, a dojedliśmy w KFC. Na koniec dnia spacerowaliśmy po dzielnicy tybetańskiej w okolicach hostelu, gdzie pierwszy raz w życiu skosztowaliśmy tybetańskiej herbaty z masłem z mleka jaka i solą (dość ohydna).

24.04. Wtorek

Wczesnym rankiem wyruszyliśmy do Instytutu Hodowli Pandy Wielkiej. Jechaliśmy autobusem (piętrowym, Ziemek musiał być zgięty wpół), a potem z rykszy obserwowaliśmy podmiejskie uliczki nieodbiegające wyglądem od indyjskich. Trzy godziny u pand minęły bardzo szybko. Szczególny zachwyt wzbudziły 2-letnie maluchy - ich nieporadność była rozczulająca. Była pora śniadaniowa i starsze osobniki spożywały bambusy w zabawnych pozycjach, albo zapadały w pośniadaniową drzemkę (dlatego pandy należy odwiedzać w porach posiłków, bo potem wszystkie śpią). Po pandach wróciliśmy w pobliże hostelu, gdzie pospacerowaliśmy jeszcze po pobliskim parku. Obiad zjedliśmy w hotelowej restauracji - pyszna była zwłaszcza tutejsza specjalność - wieprzowina dong bao. Przypomnieliśmy sobie także indyjskie lassi. Po znów bardzo czasochłonnej wymianie pieniędzy ruszyliśmy autobusem do Leshanu. 

 Poranny posiłek Poranny posiłek Po około 1,5 h jazdy elegancką autostradą byliśmy na miejscu. Tu rykszarz prawie za darmo zawiózł nas do hotelu, rekomendowanego zresztą w przewodniku (przez przypadek). Wybraliśmy się jeszcze na spacer i zjedliśmy drugi obiad w barze, gdzie Ziemek musiał się napić wódki z wesołą kompanią. Podziwialiśmy znowu chóry karaoke i uliczny aerobic (jedna z chórzystek, atrakcyjna czterdziestolatka ostentacyjnie podrywała Ziemka, dopóki nie zauważyła, że jest ze mną). Trafiliśmy też na jarmark z chińską tandetą i różnymi specjałami np. mrówkami na wagę. Wszędzie tu budziliśmy ogólną sensację, chociaż wydawało się, że ze względu na Wielkiego Buddę Dafo, jest to miasto turystyczne. Na zakończenie dnia wypiliśmy herbatę w herbaciarni nad brzegiem rzeki i zjedliśmy powszechnie sprzedawane wszędzie na południu Chin pomelo. 

25.04. Środa

Pobudka była wczesna - już przed 8 jechaliśmy prywatnym busem w kierunku Wielkiego Buddy Dafo. Pogoda niestety nie dopisała - całą noc lało, a i teraz co chwilę kropiło. Miało to jednak swoje zalety - na początku zwiedzania byliśmy jednymi z bardzo nielicznych turystów, a pochmurna aura dodawała rzeźbom Buddy usytuowanym wśród wzgórz tajemniczości (m. in. długiemu na 170 m leżącemu Buddzie). Po pokonaniu wielu stromych schodów dotarliśmy wreszcie do głowy największego i najważniejszego Buddy Dafo. Do jego stóp wiodły strome schodki nad przepaścią. Robił rzeczywiście imponujące wrażenie, a z góry rozpościerał się piękny widok na miasto i zlewisko trzech rzek. Potem poprzez piękny most dotarliśmy do wyspy z klasztorem Wuyou Si, a po krótkiej wspinaczce do samego klasztoru. Warto było zatrzymać się w Leshanie, by obejrzeć te wszystkie cuda, a zwłaszcza największego Buddę na świecie. 

Do miasta wróciliśmy autobusem, który zaczął strasznie krążyć, więc spanikowaliśmy i przesiedliśmy się w rykszę. Rykszarz chyba udawał głupiego, bo nie mógł trafić do hotelu, a potem zażądał 30 Y! Ziemek dał mu 15 i na szczęście sobie pojechał. Cudem udało się przed 12 wymeldować z hotelu, potem poszliśmy coś zjeść (rosół ze świeżo zrobionym makaronem i pyszne farfoclowate pierożki parowe). Zaopatrzyliśmy się w banany, przegryzki i napoje na drogę i pojechaliśmy taksówką na dworzec autobusowy. Okazało się, że autobus do Chongqingu jest dopiero za dwie godziny (o 15.10 - chyba ostatni). Czas na dworcu szybko zleciał, rozbawiła nas dziewczynka, która na nasz widok się rozpłakała i schowała w panice za mamę. W końcu rozpoczęła się najkoszmarniejsza podróż autobusowa trwająca ponad 7 godzin. Większość drogi jechaliśmy po jakichś wyboistych drogach bez nawierzchni (była to droga w trakcie budowy), podskakiwaliśmy pod sufit w autobusie bez resorów, z foteli wzbijały się kłęby kurzu, a w dodatku kierowca jechał jak szalony i ciągle trąbił. 

Dopiero po około 4 godzinach dojechaliśmy do autostrady, na której podskakiwaliśmy nieco mniej, ale głowa mi pękała i miałam szum w uszach. Nie muszę dodawać, że nasze plecaki w luku bagażowym zostały dokładnie naszpikowane kurzem. Wreszcie dojechaliśmy na jakiś dworzec, z którego wzięliśmy taxi na przystań. Tu w kasie marynarz wmawiał nam, że nie można kupić samego biletu na prom, trzeba wziąć cały pakiet za 600 Y najtańszy (strasznie kręcił i to nas wkurzyło). Odeszliśmy, bo cena wydawała nam się za wysoka i tu dorwał nas człowiek z biura turystycznego. Poszliśmy z nim do pobliskiego biura (a trzeba dodać, że dochodziła już północ) i bardzo miło tłumaczył nam, jakie są opcje rejsu. Okazało się, że można płynąc za 300 Y, ale bez żadnego zwiedzania. Suma sumarum namówił nas na statek turystyczny za 750 Y w kajucie sześcioosobowej z dojazdem do Wanzhou autobusem, co skróci czas rejsu do 2 dni (z Chongqingu trwa ponad 3). W cenę wliczone są 4 wycieczki, w tym 6-godzinny rejs łodzią wzdłuż Trzech Małych Przełomów. Chyba rzeczywiście, gdyby na to wszystko kupować bilety osobno, wyszłoby drożej (zwłaszcza, że mieścił się w tym także dzisiejszy nocleg w pobliskim miłym hotelu ze śniadaniem, a z pokoju rozpościerał się widok na port). Wyruszamy zatem jutro o 15!

26.04. Czwartek

Śniadanie hotelowe bardzo nas zawiodło - znowu nieco zleżałe kluchy na parze + dziwne dodatki jak na śniadanie - ostre marynowane warzywa, orzeszki i kompletnie nieprzyprawiony krupnik. Już nam się marzy świeży chlebek z masełkiem i jajeczko na miękko lub jajecznica! Po śniadaniu wybraliśmy się na krótki spacer, ale nie chciało nam się zbytnio chodzić, zwłaszcza, że niestety padał deszcz. Trafiliśmy do kafejki internetowej, w której spędziliśmy godzinę. Potem zjedliśmy kolejne kluchy, zrobiliśmy zakupy na prom (zupki + frykasy + banany) i poszliśmy do naszego biura turystycznego. O 15 pani zaprowadziła nas do pełnego już autokaru i dała plakietki na szyję, na których, jak się okazało, był wypisany cały program naszej wycieczki. Podróż autokarem (nieporównywalnie bardziej komfortowa od wczorajszej) trwała 3 h, po czym zapakowano nas na prom, który okazał się fatalny (bardzo stary i zniszczony - za wysoką, jak na Chiny, kwotę 750 Y od osoby spodziewaliśmy się czegoś lepszego). W mikroskopijnej kajucie z mikroskopijnym, na szczęście w miarę czystym kibelkiem zamieszkały z nami dwa sympatyczne chińskie małżeństwa w średnim wieku. Nawiązaliśmy z nimi kontakt za pomocą bardzo ubogich rozmówek z przewodnika (żałowaliśmy, że nie kupiliśmy rozmówek angielsko - mandaryńskich). W ogóle na promie, jak się później okazało, na kilkuset Chińczyków byliśmy obok dużego Amerykanina z chińską żoną jedynymi białymi. Popłynęliśmy kawałek do jakiejś świątyni, której zwiedzanie okazało się totalną porażką - poznaliśmy smak grupowego zwiedzania w towarzystwie kilkuset Chińczyków. Obok świątyni kwitł oczywiście handel i gastronomia.

27.04. Piątek

Trzeba było dziś wstać bardzo wcześnie (po 5, dopiero świtało), bo zaczynał się właśnie pierwszy przełom. Urwiste brzegi wyglądały pięknie, ale naprawdę spodobały się nam Trzy Małe Przełomy, gdzie dotarliśmy po 7. Posileni polską kaszką zapakowaliśmy się na mniejszą oszkloną łódź z wygodnymi fotelami, gdzie można się było trochę zdrzemnąć i podziwiać przełomy i wiszące trumny. Po około 3 godzinach przesiedliśmy się w małe łodzie, by oglądać jeszcze mniejsze trzy przełomy. Ten fragment rejsu był najfajniejszy, klimat psuli tylko nasi chińscy współtowarzysze, którzy cały czas pozowali do zdjęć na dziobie łodzi i bardzo głośno się zachowywali. Około 13 wróciliśmy na duży prom i popłynęliśmy podziwiając drugi z Wielkich Przełomów. Nasz pokład był fatalny, bo nie było nawet jakichkolwiek krzeseł, na których można by przysiąść. Na wyższym pokładzie z kajutami klasy pierwszej takowe były, ale pospólstwa z niższego pokładu tam nie wpuszczano (tylko raz udało nam się tam wtargnąć). Na szczęście uratowała nas alumata. Pod koniec dnia zacumowaliśmy przy jakiejś świątyni, a właściwie mauzoleum poety, które nie było opłacone i najpierw nie chcieli nas w ogóle wypuścić ze statku. W końcu zezwolili nam na zejście na ląd i wtedy wszyscy rzucili się na jedzenie (my też zjedliśmy pierożki), a mało kto był zainteresowany zabytkiem (wyszła na jaw prawda o chińskiej turystyce). Potem długo gawędziliśmy ze współlokatorami nie znającymi nawet słowa po angielsku (to naprawdę możliwe!), których zachwyciła nasza latarka czołówka i zaszokowała jej cena.

28.04. Sobota

Obudziły nas jak zwykle krzyki przez megafon - okazało się, że już zaczyna się trzeci przełom. Niedługo się zatrzymaliśmy i tu czekała na nas kolejna atrakcja, której w ogóle się nie spodziewaliśmy (na promie też niewiele mogliśmy się dowiedzieć, kontakt był tylko ze słabo mówiącym po angielsku śmiesznym pulchnym chińskim przewodnikiem). Okazało się, że to spływ wąskimi smoczymi łodziami, a następnie marsz po pływających pomostach do wąskiego wąwozu i wspinanie po metalowych schodkach nad przepaściami. Nie powiem - miałam trochę stracha i na chyboczących łodziach, i na pomostach, gdzie nie mogłam utrzymać równowagi, i nad przepaściami, biorąc pod uwagę mój lęk wysokości. Nie było jednak czasu na rozczulanie się nad sobą, wszystko musiało przebiegać sprawnie i szybko. Trzeba przyznać, że ta wyprawa byłaby bardzo fajna ze względu na piękne otoczenie i dreszczyk emocji, gdyby nie jak zwykle towarzyszący nam tłum. 

Wróciliśmy na prom i oczekiwanie na wyruszenie umiliła nam pogawędka z ogromnym rybakiem z Alaski. Popłynęliśmy dalej i już po około godzinie dopłynęliśmy do celu. Serdecznie pożegnaliśmy się ze 
współlokatorami, którzy bardzo nas polubili i wyruszyliśmy autokarem do Wielkiej Tamy. Gdy dotarliśmy na miejsce przesiadaliśmy się w kolejne autokary i oglądaliśmy tamę z różnych miejsc (mnie za bardzo nie fascynują tego typu obiekty, a Ziemek był trochę zawiedziony, bo myślał, że tama jest jeszcze większa). Potem zajechaliśmy autokarem do Yichangu, gdzie wzięliśmy taxi z bardzo sympatycznym i dobrze mówiącym po angielsku kierowcą, który zawiózł nas do banku, w którym mimo sobotniego popołudnia udało się bez problemu wymienić pieniądze (nigdy nie rozgryziemy zasad działania chińskiej bankowości). Następnie kierowca zaprowadził nas do agencji sprzedającej bilety za dopłatą tylko 5 Y i kupiliśmy bilety kolejowe na jutro do Xi’an (niestety były tylko na hard seater, nadszedł okres wzmożonych podróży związanych z weekendem majowym, którego tak się obawialiśmy). 

Potem taksówkarz zawiózł nas do taniego hotelu tuż obok dworca, po drodze pokazując uliczkę z tanim dobrym jedzeniem. Poszliśmy tam i po zrobieniu drobnych zakupów w supermarkecie urządziliśmy sobie przez przypadek prawdziwą wyżerkę (Ziemek pokazał różne składniki m. in. bakłażan, grzyby, tofu i kilka warzyw myśląc, że podobnie jak w Yangshuo, usmażą nam to razem na woku, a zrobiono z tego cztery dania). Było to najlepsze jedzenie z całej podróży, siedzieliśmy dotąd, aż wszystko zjedliśmy (dla Chińczyków nie byłaby to zatrważająca ilość, oni normalnie tyle jedzą). Niestety szybko się okazało, że to obżarstwo nam zaszkodziło i ja musiałam być na ścisłej diecie przez następne 3 dni. Po kolacji pospacerowaliśmy po kolejnym miłym chińskim mieście i obserwowaliśmy przygotowania do 1 maja.

29.04. Niedziela

Śniadanie skonsumowaliśmy w pokoju hotelowym - french bread, czyli słodkie bułeczki bardziej przypominające ciastka, niż pieczywo i przedziwną ohydną konserwę rybną (suchą, słodką). Pochodziliśmy trochę po mieście, gdzie największe wrażenie zrobiła na nas wystawa sklepu medycznego - słoje z wężami, szkielet pancernika, mnóstwo dziwnych kości i koniki morskie. W końcu udaliśmy się na dworzec, gdzie pierwszy raz spotkałam się z aż tak zasyfiałym kiblem i to w dodatku kabiny były pozbawione drzwi. Kobiety załatwiały się pod baczną obserwacją kolejki, więc oczywiście zrezygnowałam z takiej przyjemności. Stwierdziłam, że znaczącym wyznacznikiem poziomu cywilizacyjnego społeczeństwa są toalety - w Hong Kongu wszystkie lśniły czystością, natomiast w Chinach kontynentalnych czystość pozostawia wiele do życzenia, a o papierze, czy mydle nie ma co marzyć (mimo, że ogólnie dworce wyglądają bardzo dobrze i są w miarę czyste). Na szczęście na zewnątrz był płatny kibel, do którego dało się wejść. 

Wsiedliśmy do pociągu i zaczął się nasz 16-godzinny koszmar. Siedzenia w hard seaterze są rzeczywiście twarde i niewygodne (tzn. w ogóle niewyprofilowane), miejsca na nogi jest bardzo mało, ale nie to było najgorsze. Prawdziwy koszmar się zaczął, gdy wszyscy faceci, nie zważając na wiszący zakaz, zaczęli palić. Specjalnie podkreślam słowo faceci - w całych Chinach może ze 3 razy widziałam palącą kobietę. Koszmar był zwłaszcza dla Ziemka, bo dostał alergii i non stop lało mu się z nosa i oczu. Ja przetrwałam podróż tylko dzięki loperamidzie. Na kolejnych stacjach dosiadali się ludzie bez miejscówek i oblegali konduktora, by złapać jakieś miejsca, a ten miał stanowisko tuż obok nas. Nasz konduktor był zresztą długo niedostępny, bo trzeźwiał w swojej służbowej kanciapie (nie wzbudzało to żadnego zdziwienia innych konduktorów). Ogólnie wzbudzaliśmy duże zainteresowanie i znów próbowaliśmy nawiązać kontakt przy pomocy rozmówek z przewodnika, ale nikt nie zrozumiał nawet skąd jesteśmy.

30.04. Poniedziałek

Nawet jakimś cudem udało nam się trochę zdrzemnąć, ale po tej podróży byliśmy bardzo zmęczeni. Udało nam się kupić bilety do Pekinu na jutro na 20.28 na soft sleeper (tylko takie były, drogie, ale w sumie się cieszyłam, że to nie hard seater). W pobliskim barze zjedliśmy dziwne makarony na zimno i pojechaliśmy autobusem do Shuyuan International Youth Hostel przy Bramie Południowej, który okazał się bardzo fajny, z klimatem, w pięknym budynku. Przespaliśmy się trochę (w dormitorium, właśnie wyprowadzała się para Czechów) i pojechaliśmy oglądać Terakotową Armię. 

Byliśmy zaskoczeni pogodą - było upalnie i sucho, a jeszcze w Yichangu było wilgotno i dość chłodno. Chociaż trudno się dziwić, że po przejechaniu tysiąca kilometrów pogoda nieco się różni. Armia bardzo nam się podobała, chociaż robiłaby jeszcze większe wrażenie, gdyby więcej figur zostało odkopanych. Chcieliśmy jeszcze dotrzeć do kurchanu cesarza, ale jakoś trudno było tam dojść, wracając widzieliśmy go z autobusu (właściwie to zwykły kopiec). Po powrocie do Xi’an spacerowaliśmy po dzielnicy muzułmańskiej, pełnej straganów i ludzi, gdzie zjedliśmy pyszne pieczone mięso baranie (super przyprawione) i rosół z dziwacznymi kluskami. Xi’an jest bardzo ładnym miastem z ciekawymi budowlami np. dzwonnicą i Wieżą Bębnów. Więcej tu stylowych, starych budowli, niż w innych miastach, które widzieliśmy. Gdy wróciliśmy do hostelu zastaliśmy w naszym pokoju sztywnego paniczyka z Szanghaju, który bardzo dobrze mówił po angielsku i był przerażony wizją korzystania z koedukacyjnego prysznica. Wybierał się w pobliskie góry, wyglądało jakby pierwszy raz, cały sprzęt miał lśniący nowością. Nastraszył nas, że możemy mieć problemy z zakupem biletów z Pekinu do Szanghaju ze względu na ferie.

01.05. Wtorek

Spodziewaliśmy się jakichś pochodów i komunistycznych fet, a tu nic takiego nie było, tylko ludzi na ulicach jeszcze więcej niż zwykle. Ziemek zjadł śniadanie w McDonaldzie, a ja znów jestem na ścisłej diecie. Potem jeszcze pochodziliśmy po bardzo fajnej dzielnicy muzułmańskiej i zwiedziliśmy Wielki Meczet w stylu chińskim. Następnie pojechaliśmy do Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi - zwiedziliśmy kompleks świątynny Dacien Si, na samą pagodę nie wchodziliśmy. Ludzi były tłumy, obok świątyni odbywało się coś w rodzaju festynu. Chcieliśmy zwiedzić także Małą Pagodę Dzikiej Gęsi, ale zrezygnowaliśmy ze względu na kolejne opłaty, brak czasu i zmęczenie. Zabraliśmy rzeczy z hostelu i pojechaliśmy na dworzec. Ziemek jeszcze coś przegryzł, a potem czekaliśmy na pociąg w poczekalni klasy soft. Pociąg okazał się super, z Lhasy, tylko myśleliśmy, że pościel jest używana (była taka wymięta). Poza tym przy każdym łóżku był telewizor, były też dozowniki tlenu.

02.05. Środa

Po dojechaniu do Pekinu na największy dworzec Azji, od razu stanęliśmy w kolejce po bilety. Niestety znowu okazało się, że są bilety tylko na soft sleeper, zwłaszcza, że większość pociągów z Pekinu do Szanghaju (bardzo licznych i szybkich) ma tylko klasę soft. Wydaliśmy bardzo dużo pieniędzy, ale w sumie byliśmy zadowoleni, że w ogóle mamy bilety na 05.05. Stanęliśmy w bardzo długiej kolejce do autobusu (trochę nas to zdziwiło, podobnie jak służba kierująca ruchem na przystankach) i pojechaliśmy do centrum, a ściślej w okolice hutongów, gdzie znajduje się Far East Hostel, w którym chcieliśmy przenocować. Hostel miał być w starym hutongu, a okazał się całkiem nowy. Dopiero potem odkryliśmy, że ten stary jest po drugiej stronie uliczki. Na szczęście były miejsca w piwnicznym dormitorium w bardzo, jak się okazało, egzotycznym towarzystwie (Malajki z Nowej Zelandii, Jamajczyka z Kanady). 

Zatłoczona pekińska Świątynia Nieba Zatłoczona pekińska Świątynia Nieba Zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy w miasto, posilając się najpierw ryżem z dodatkami w hutongowej knajpie. Słynne hutongi, które stanowią tradycyjną pekińską zabudowę, a są w dużej mierze zrównywane z ziemią, szczerze mówiąc nie odbiegają wyglądem znacząco od slamsów i w zasadzie wyglądają dziwnie w samym centrum stolicy. Zresztą od razu rzuciło nam się w oczy, że Pekin jest zupełnie inny od miast, które widzieliśmy - ma szerokie arterie, jest bardzo rozległy, zabudowa jest znacznie niższa i nie taka ciasna (im bardziej na południe Chin, tym większe jest zagęszczenie ludności). Zaczęliśmy iść szeroką arterią, aż znaleźliśmy się w pobliżu Świątyni Nieba, którą postanowiliśmy od razu zwiedzić. Jest bardzo piękna, ale w takim tłumie jeszcze nic nie zwiedzaliśmy. Świątynia jest bardzo rozległa, stanowi ją wiele obiektów leżących w parku, oglądanie zajęło zatem kilka ładnych godzin. Potem udaliśmy się na plac Tiananmen - pierwsze miejsce w Chinach, gdzie rzeczywiście widać komunizm (ogromny portret Mao, wszędzie czerwone flagi, mauzoleum, parlament i muzeum rewolucji, sztywni wojskowi pilnujący placu). Dzień zakończyliśmy w europejskiej knajpce w starej części hostelu, gdzie ja zamówiłam zupę - krem z grzybów, a Ziemek spaghetti z bazylią (pierwszy raz od prawie miesiąca używał widelca).

03.05. Czwartek

Dziś wybraliśmy się oglądać Wielki Mur Chiński - za radą Malajki pojechaliśmy do Mutianyu, a nie do najbliższego Badalingu, gdzie są podobno niemiłosierne tłumy, a mur w całości jest odtworzoną kopią. Podjechaliśmy metrem do przystanku autobusowego, gdzie musieliśmy znowu odstać w bardzo długiej kolejce do autobusu nr 916, którym jechaliśmy, a właściwie głównie staliśmy w korku przez 2 godziny. Potwierdziło się, że Pekin jest dookoła obsadzony drzewami, głównie topolami, aby zmniejszyć nękające miasto wiatry niosące piasek z pustyni Gobi. Wysiedliśmy w Huairou, gdzie od razu dopadł nas facet, który po trudnych targach zawiózł nas pod mur prywatnym samochodem za 40 Y. Od razu stwierdziliśmy, że ten odcinek muru jest również bardzo komercyjny - znajduje się tu mnóstwo straganów, a ceny jedzenia dla białych turystów niebotyczne. Żałowaliśmy, że nie zjedliśmy śniadania w Pekinie, zadowoliliśmy się omletami i bananami (za 2 banany życzyli sobie 15 Y, ale zapłaciliśmy 5). 

Wdrapaliśmy się na mur, gdzie tłumy były tylko w pobliżu miejsc, gdzie wjeżdżały kolejki, a gdzie indziej, jak na Chiny, było całkiem do zniesienia. Pogoda nam dopisała - nie było ani jednej chmurki i roztaczały się przepiękne widoki na góry. Na murze spędziliśmy 4 godziny i przeszliśmy go od jednego dostępnego końca do drugiego, oglądając w ten sposób nieremontowane, w pełni oryginalne fragmenty. Pokonaliśmy chyba tysiące schodów i zwarzywszy na upał byliśmy bardzo zmęczeni. Z powrotem znów złapaliśmy busika do Huairou, a tam autobus, którym, niestety na stojąco, wróciliśmy do Pekinu. Mimo, że nie było już takich korków, wracaliśmy również 2 godziny. Po powrocie zjedliśmy obiad w tej samej knajpie, co wczoraj śniadanie (wieprzowinę z warzywami i w sosie słodko-kwaśnym oraz słodką sałatkę z surowych warzyw), pogadaliśmy z Jamajczykiem (on był na murze w dzikszym, ale znacznie bardziej oddalonym miejscu w Simatai) i bardzo zmęczeni poszliśmy spać.

04.05. Piątek

Rano udaliśmy się najpierw do Lao She Tea House z nadzieją kupienia biletów na wieczorne przedstawienie opery i akrobacji. Udało nam się kupić bilety i szczęśliwi wymieniliśmy po raz ostatni dolary w Bank of China (w sumie poza incydentem kantońskim nie mieliśmy z wymianą pieniędzy dużych problemów). Następnie udaliśmy się metrem, a potem autobusem do Pałacu Letniego. Staliśmy się już prawie biegli w rozszyfrowywaniu tras autobusów pisanych "krzaczkami", a na początku nawet tego nie próbowaliśmy. Pałac Letni to znów bardzo dużo pięknych, chociaż nie tak świeżo odrestaurowanych jak Świątynia Nieba budynków ulokowanych w ogromnym parku nad jeziorem. Tylko dzikie tłumy znów psuły efekt. Zwiedzanie zajęło wiele godzin, chociaż i tak nie zobaczyliśmy wszystkiego. Trafiliśmy również na występy - śpiewy, tańce i komików. Potem postanowiliśmy wziąć taksówkę do Parku Olimpijskiego (zależało nam na czasie, taksówkarz twierdził, że cena będzie liczona według wskazań taksometru). Nawet się nie zorientowaliśmy, jak to się stało, ale musieliśmy zapłacić 60 Y, bo tyle wskazywał taksometr! Bardzo się zdziwiliśmy, ale dopiero potem dotarło do nas, że to nierealna cena i kwota na taksometrze musiała w którymś momencie nagle się zmienić, czyli po prostu nas oszukano w perfidny sposób. 

Jakoś trzeba było to przeboleć - znaleźliśmy się w okolicy jednego wielkiego placu budowy, co robiło jednak duże wrażenie, gdy uświadomiliśmy sobie, że za rok z kawałkiem odbędzie się tu olimpiada. Udało nam się zobaczyć i obfotografować główny, bardzo dziwaczny stadion opleciony "pajęczyną". Spod Parku Olimpijskiego pokonaliśmy duży odcinek w kierunku centrum pieszo, a potem autobusem i metrem, posilając się po drodze zingerami w KFC. Zdążyliśmy spokojnie na przedstawienie, które odbywało się w bardzo eleganckiej herbaciarni, a w cenie była herbata, oczywiście zielona (jest ona bardzo wydajna, zalewano mi ją chyba z 5 razy i cały czas była intensywna) oraz słodkie przekąski. Siedzieliśmy przy dość odległym stoliku, ale dało się wszystko zobaczyć, bardziej przeszkadzało rozgadane towarzystwo dookoła. Na przedstawienie składały się tańce, muzyka, fragment opery, akrobatki, komicy, iluzjonista i pokaz kungfu. Mieliśmy chociaż namiastkę chińskiej sztuki, tak odmiennej od naszej (np. opera to był w zasadzie "piszczący|" dialog). Z przedstawienia byliśmy zatem zadowoleni, a przy okazji opiliśmy się herbaty (również z ryżem).

05.05. Sobota

Dziś pozostał do zwiedzenia chyba najważniejszy pekiński zabytek - Zakazane Miasto. Udaliśmy się tam po zjedzeniu śniadania w bardzo fajnej japońskiej restauracji (zupy z krewetkami, węgorza pieczonego, krążków kalmarów i świeżej sałatki - wszystko pyszne). W Zakazanym Mieście znowu były tłumy, budynki pałacowe bardzo nam się podobały, chociaż znów nie wszystkie były odrestaurowane. Najgorsze było jednak to, że w ogóle nie można zwiedzać wnętrz, wszystko ogląda się przez brudne szyby lub otwarte drzwi, do których trudno się dostać (a wnętrza są przykurzone i w ogóle niewyeksponowane, czy choćby należycie podświetlone). Ogólne wrażenie było zatem takie sobie, choć to rzeczywiście niesamowite, że zbudowano osobne miasto dla cesarza i jego świty, z ulicami i setkami budynków, do którego "szarzy" ludzie nie mogli nawet się zbliżać. 

Po zwiedzeniu Zakazanego Miasta przyszedł czas na ostatnie zakupy, głównie prezentów. Kupiliśmy np. serwetę, której cenę udało się utargować z 55 do 30 Y, z czego byliśmy bardzo zadowoleni, a potem okazało się, że w innym sklepiku identyczne serwety są po 15 Y. Trzeba się mieć cały czas bardzo na baczności, bo odchodzi tu wszędzie niesamowite naciąganie turystów! Po zjedzeniu kolacji kolejny raz w naszej ulubionej hutongowej knajpce, pojechaliśmy na dworzec i wsiedliśmy w super pociąg do Szanghaju. W przedziale towarzyszyło nam dwóch młodych Chińczyków, z których zwłaszcza jeden bardzo chciał rozmawiać (chociaż z angielskim miał spore problemy). Byli to faceci wykształceni i oczytani, kojarzyli Chopina i Kopernika, a także, o dziwo, że rządzą u nas bliźniacy (Jana Pawła II już nie kojarzyli). Rozmowa była bardzo ciekawa, dowiedzieliśmy się np., że obaj mają Mao głęboko w sercu i był to wspaniały, dobry człowiek (nie wiemy, czy mają to tak mocno wpojone od małego, czy mówili tak ze strachu).

06.05. Niedziela

No i nieubłaganie nadszedł ostatni dzień naszej podróży! Rano przyjechaliśmy do Szanghaju i zameldowaliśmy się w tym samym, co poprzednio Captain Hostel. Po odświeżeniu się, zjedzeniu śniadania w znanej nam już pobliskiej knajpce oraz zakupie podrabianego "szwajcarskiego" zegarka z mechanizmem samonakręcającym się dla Ziemka (w ukrytym w podwórku sklepiku), pojechaliśmy do koncesji francuskiej, której poprzednio nie udało nam się tak na prawdę obejrzeć (byliśmy tu wieczorem i w biegu). Rzeczywiście można tu w niektórych miejscach poczuć się jak w Europie. Potem posiedzieliśmy trochę w jakimś parku i poszliśmy znowu na stare miasto, gdzie było teraz dużo więcej ludzi, niż poprzednio. Pojawiło się też dużo więcej żebraków i pokątnych sprzedawców podrabianych zegarków i torebek (chyba wszystkie podwórka w centrum pełne są nielegalnych sklepików z "trefnym" towarem). 

Po starym mieście przekąsiliśmy coś w tanim, ale nienadzwyczajnym barze i zanieśliśmy zakupione rzeczy (między innymi herbatę) do hotelu (tu trzeba było jeszcze wysłuchać narzekań Chińczyka - Amerykanina oburzonego obsługą w Szanghaju i tym, że się go nie szanuje, bo jest ubrany w T-shirt, a on ma przecież zegarek za 170 $ - mieliśmy problem ze zrozumieniem jego szybkiej gadki i problemu). My też się wkurzyliśmy na obsługę hotelu, bo chcieliśmy oddać jeden z kluczy i odebrać nasze 100 Y zastawu, tłumaczyliśmy, że nie potrzebujemy dwóch par kluczy, za to potrzebujemy dzisiaj gotówki, ale nie chcieli tego uwzględnić. Na szczęście mieliśmy jeszcze pieniądze na wjazd na wieżowiec Jinmao Tower na Pudongu - warto było to zrobić, panorama rozświetlonego neonami miasta wyglądała niesamowicie, a poza tym żadne z nas nie było nigdy przedtem na 88 piętrze i 340 m wysokości. Wróciliśmy na Bund, gdzie chcieliśmy spokojnie posiedzieć i popatrzeć jeszcze na miasto, jednak ciągle przeszkadzali nam żebracy, sprzedawcy kółek do butów, latawców i najróżniejszych dziwnych rzeczy. Nikt oczywiście nie wierzył, że na prawdę nie mamy pieniędzy.

07.05. Poniedziałek

Zjedliśmy śniadanie w znanym barku i wyruszyliśmy w drogę powrotną - metrem i maglevem na lotnisko. O 12.15 mieliśmy mieć odlot do Moskwy, chociaż samolot znacznie się opóźnił. Wcześniej zakupiliśmy jeszcze porcelanowe pamiątki za ostatnie 80 Y, które chcieliśmy wymienić, ale nie miało to sensu, bo na lotnisku pobierają 50 Y prowizji. 10-godzinna podróż samolotem do Moskwy nieco się dłużyła, chociaż mieliśmy okazję podziwiać Góry Jabłonowe, jezioro Bajkał i Syberię. Ze względu na opóźnienie w Moskwie mieliśmy szaleńczą przesiadkę do samolotu do Warszawy, który na szczęście na nas poczekał. Podróż do Warszawy zleciała bardzo szybko na pogawędce z parą z Wrocławia, która spędziła 3 tygodnie w Tybecie.

słowa kluczowe: termin: 09.04. - 07.05.2007
trasa: Szanghaj - Hangzhou - Kanton - Shenzhen - Hong Kong - Shenzhen - Guilin - Yangshuo - Guilin - Chengdu - Leshan - Chongqing - Yichang - Xi’an - Pekin - Szanghaj

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 22625 od 19.09.2007

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone