lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Delhi  
Zdobienia na gopurach świątyni Sri MeenakshiMadurai, Indiefoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

The ex-flight attendant who now leads the airline

Blinken arrives in China as relations crackle with tension

Searing heat shuts schools for 33 million children

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

TikTok vows to fight 'unconstitutional' US ban

The batting blitz turning cricket into baseball

Australian police launch manhunt for Home and Away star

Diabetic Delhi leader finally gets insulin jab in jail

Ten dead after Malaysia navy helicopters collide

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

'We need a miracle' - Israeli and Palestinian economies battered by war

US to send new Ukraine aid right away, Biden says

Restart aid to Palestinian UN agency, EU urges

Miasta Azji

 Waranasi

warto zobaczyć: 1
transport z Waranasi: 3
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Agra

warto zobaczyć: 2
transport z Agra: 2
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Anjuna

warto zobaczyć: 1
transport z Anjuna: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Goa Velha

warto zobaczyć: 4
transport z Goa Velha: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Rummin-dei

warto zobaczyć: 1
transport z Rummin-dei: 0
dobre rady: 1

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Sauraha

warto zobaczyć: 1
transport z Sauraha: 1
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Panaji

warto zobaczyć: 2
transport z Panaji: 1
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Nepal
     kursy walut
     NPR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Nepal
     wiza i ambasada
    Nepal
    ambasada w Polscenie
    wymagana wizatak
    Wizę można dostać na lotnisku w Kathmandu oraz w niektórych punktach granicznych. 15 - dniowa: 25 USD, 30 - dniowa: 40 USD

Himalaje 2006 - Relacja z podróży po Indiach i Nepalu

niedziela, 24 cze 2007

KRONIKA* 
z wyjazdu w Himalaje 2006

 
Słowo wstępne

Celem niniejszej eskapady są Himalaje. W podróż wybiera się ośmioosobowa grupa: Ewa, Iwona, Jacek, Lucjan, Roman, Wiktor, Zbyszek, no i na końcu ja - Radek. Na końcu z kilku powodów. Po pierwsze, ostatni dołączyłem do tej grupy. Po drugie, mam ze wszystkich najmniejsze doświadczenie trekkingowe. Po trzecie tylko ja nie miałem jeszcze biletu lotniczego.

Postanowiłem, że nie będę leciał samolotem, tylko wybiorę się do Indii tzw. południową drogą lądową, co było i dalej jest moim wielkim marzeniem. Niestety, ze względu na przeciągającą się procedurę wizową w ambasadzie Iranu, nie miałem już szans dojechać lądem do Delhi na ustaloną wcześniej datę. Nie pozostało mi nic innego jak załatwiać szybko bilet lotniczy. 

Nic w życiu nie dzieje się przypadkowo. Już po kupieniu biletu na samolot, dowiedziałem się od jednej osoby, która w maju tego roku jechała lądem do Indii, że powrót stamtąd jest praktycznie niemożliwy. W Polsce wydają wizę irańską tranzytową tylko w jedną stronę, zatem trzeba się starać o powrotną wizę w Delhi. Problem w tym, że tam wymagają jakiegoś zaświadczenia z ambasady polskiej, którego ta nie wydaje. Do Indii można więc się dostać bez problemu, ale nie można już wrócić lądem. Także jedynym wyjściem dla tamtej osoby, była pożyczka z ambasady i kupno biletu lotniczego do Warszawy. Jak widać, los zaoszczędził mi nerwów, no i pieniędzy, bo i tak skończyłoby się na tym, że muszę wracać samolotem. 

Pod wpływem internetowych relacji z wypraw po Indiach, które to strasznie zachwalają ten kraj, decyduję że zostanę 20 dni dłużej niż reszta grupy i pozwiedzam trochę Radżasthan. Wszyscy oprócz mnie lecą Aeroflotem (2500 zł w obie strony) 23.09.2006 i wracają 30.10.2006. Ja lecę Alitalią (2200 zł) trochę szybciej, bo 20 września i wracam trochę później - 20 listopada. 

Nasz plan jest następujący. Mam się spotkać z resztą grupy w Delhi na lotnisku, następnie jak najszybciej udajemy się do Nepalu. Tam realizujemy główny cel naszego wyjazdu, czyli trekking** do miejsca, gdzie zakładane są pierwsze bazy wypraw na Mount Everest. Moje marzenie jest trochę skromniejsze - chciałbym dojść do Namche Bazar, czyli gdzieś do połowy trasy. Później robimy dwa dni raftingu, morze Park Narodowy Chitwan i wracamy do Delhi, skąd wszyscy oprócz mnie wylatują do domu. Aby dowiedzieć się jak wyszła nam realizacja tych zamierzeń, zapraszam do przeczytania niniejszej kroniki wyjazdu. 

Autor ma świadomość swojego, postępującego od matury, analfabetyzmu wstecznego, dlatego w opisach może pojawiać się wiele błędów, przede wszystkim stylistycznych, co czyni całość mało zrozumiałą. Nieharmonijność i różny poziom poszczególnych opisów jest spowodowany m.in. tym, iż różne części tej kroniki były sporządzone w różnym czasie, zatem są one odzwierciedleniem stanu emocjonalnego piszącego. Podczas tworzenia tego dzieła posłużono się informacjami zawartymi w przewodniku "Himalaje Nepalu" Janusza Kurczaba, "Indie Północne i Nepal" wydawnictwa Pascal, oraz dziennikiem podróży Wiktora R.

W niniejszym opisie próbowałem zawrzeć jak najwięcej praktycznych informacji, które mogłyby się przydać osobom wybierającym się w tamten rejon. Po każdym dniu podaje wszystkie wydatki, aby pomóc zainteresowanym w ustalaniu budżetu na wyjazd.

Podsumowanie wyjazdu, ostateczne koszty, jak i porady praktyczne znajdują się na końcu kroniki.

Dobrej jakości zdjęcia z wyjazdu, w formacie 1280x960, można obejrzeć na stronie 
http://community.webshots.com/user/radoslawek

* Kronika - faktograficzny opis wydarzeń w układzie chronologicznym. Kronika nie zawiera analiz tych wydarzeń, może jednak zawierać podsumowania oraz komentarz autora. Zapis tych wydarzeń może odbywać się na bieżąco, w miarę ich dziania się, lub później. (źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Kronika)
** Trekking – specyficzna forma turystyki wysokogórskiej, charakteryzująca się pokonywaniem dużych odległości w czasie wielodniowej wędrówki pieszej oraz wznoszeniem się na dużą wysokość, co wiąże się z problemami aklimatyzacji. Trekking uprawiany jest na terenie o słabo rozwiniętej infrastrukturze. (J. Kurczab: "Himalaje Nepalu")

19.09.2006
Rumia

Pierwszy etap - rajd Honda Civic z Rumi via Cisowa do Gdyni

19.09.2006
Gdynia

Bilet do Wawy na pospiech - 28 zł - pociąg pełny!!

20.09.2006
Warszawa

Na dworcu zauważyłem dziewczynę pytającą się o autobus na lotnisko. Jest z kolesiem. Proponuje im żebyśmy wzięli taksówkę i podzielili się kosztem. Tak robimy - płacimy razem 31 zł. Szybko odprawa i 6.45 wylot.

20.09.2006
Mediolan


W Mediolanie jestem o 9.30, odprawa juz trwa. Szybki sik i do odprawy. Wylot 10.20. Wszystko szybko i sprawnie.

20.09.2006
Delhi - dzień pierwszy

Na miejscu jestem o 18.00 czasu polskiego, czyli o 21.30 lokalnego. Wymieniam 20$ na lotnisku. Kurs w całym Delhi taki sam - 45 rupii za 1$. Za 50 rupii jadę rozklekotanym autobusem na dworzec. Na miejscu jestem po 23.

Na dworcu naciągacze i cała reszta zawracają mnie tłumacząc ze dworzec zamknięty i żeby do niego dojść trzeba iść inna ulica. Następne napotkane osoby także mówią że tu niebezpiecznie i żeby wziąć riksze, a ona mnie zawiezie do bezpiecznego hotelu. Rikszarz wozi mnie po Delhi przez prawie 2 godziny. Wszystkie hotele, do których mnie prowadził były powyżej 25$, toteż widząc ze nic nie załatwi (prowizji od hotelu) zawozi mnie w to samo miejsce skąd mnie zabrał - nagle to jest droga do dworca i dworzec jest otwarty. Za tą wycieczkę place mu 50 rupii. Koło dworca znajduje pośrednika, który mi załatwia pokój z prysznicem za 5$. Rikszarz na rowerze za 10 rupii wiezie mnie do hoteliku. Jestem na miejscu ok. 1.30.

21.09.2006
Delhi - dzień drugi


Rano wstaje i musze dopłacić 30 rupii za jakąś obsługę. Dobra, niech mu będzie. W nocy nic tańszego i tak bym nie znalazł. Wychodzę i idę szukać innego noclegu. Do niedzieli będę mieszkał w BRIGHT GUEST HOUSE za 120 rupii za noc. Łazienka na zewnątrz, ale to nie stanowi problemu. W hotelu same trampy.

Idę pozwiedzać New Delhi. Zobaczyłem wszystko co sugeruje przewodnik. Nic ciekawego. Na jutro zaplanowałem największe atrakcje Old Delhi. Oby było lepiej.

Hindusi masakrycznie upierdliwi. Generalnie Delhi podobne jest do miast Bliskiego Wschodu. Jednak Arabowie są 100 razy bardziej przyjaźni niż Hindusi. Tutaj nie można przejść spokojnie ulicą, wszyscy cię zaczepiają, żeby cos sprzedać, przewieźć gdzieś lub żeby pojechać do sklepu przyjaciela. Do tego przekręcają na cenach, oszukują i kłamią! Są tak męczący, że po całym dniu na mieście ma się wszystkiego dosyć. Nie wiem czy można do tego przywyknąć.

Gdy wracałem z kafejki netowej, usłyszałem swojski język. Koleś przeczytał polski napis na mojej koszulce i zaczął mnie wołać. Okazało się ze właśnie wraca z miejsca, gdzie ja się dopiero udaje. Wrócił z Nepalu z treku dookoła Annapurny. Powiedział ze Nepal to zupełnie inna bajka, o wiele lepiej niż w Indiach. Narobił mi smaku. Pracował przez ostatnie 8 miechów w Irlandii i teraz zrobił sobie wypad. W Nepalu spotkał Żydów, którzy też szli dookoła Annapurny, także zabrał się z nimi. Dałem mu 10 rupii na wodę i ustawiliśmy się na następny dzien. 

Wydane:
360 INR - za 3 noclegi
100 INR - za wejście do starego fortu
30 INR - mirinda (mały przekręt, ale i tak chciał dwa razy tyle)
15 INR - woda mineralna 1l
10 INR - jakieś ciacho na mieście
12 INR - woda mineralna 1l
50 INR - riksza w okolice hotelu
15 INR - sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy
12 INR - woda
30 INR - 2h netu
50 INR - wykwintna kolacja - duży naleśnik z warzywami

22.09.2006
Delhi - dzień trzeci

Old Delhi Old Delhi Dziś zwiedzanie Old Delhi. Bez porównania dzień o wiele lepszy niż wczorajszy, lecz i tak wrażenia nie najlepsze. Red Fort - chyba największą atrakcja Delhi - zewnątrz prezentuje się super a w środku takie nic ;/ Ale ze mnie smutas... ciągle tylko narzekam i narzekam. Największą niespodzianka była dziś ulewa, co zmusiło mnie do przeczekania jej w restauracji. Fajnie, bo akurat trafiło na dzielnice arabska, a to juz bliskie mi klimaty. Za obiad w dobrej restauracji - kurczak w curry + surówka + 2 chapati (chleb) + cola wydałem niecałe 5 zł. Także szaleństwo...

Wieczorem spotkałem Polaka - Pawła tego od Annapurny. Posiedzieliśmy chwile a jakiś następny Polak, jak usłyszał mowę ojczysta to przyszedł się zapytać o wynik meczu Polska-Serbia. Trochę nas tu jest...

Wydane:
50 INR - riksza do wielkiego meczetu
12 INR - woda
100 INR - wjazd do RedFortu
2 INR - ogórek z przyprawa
12 INR - woda
15 INR - Riksza do Raj Ghat
20 INR - Riksza do meczetu
66 INR - obiad
60 INR - riksza do New Delhi
12 INR - woda
42 INR - dlugopis + notes
20 INR - net
140 INR - Foster x2

23.09.2006
Delhi - dzień czwarty

Dziś szybka pobudka i przejażdżka do Old Delhi, przespacerować się po Chandni Chowk (główna ulica tej części Delhi). Jakieś pranie i czekam na przybyszów z Polski. 

Hindusi chyba maja jakiś dar rozpoznawania turystów, którzy dopiero przyjechali, dziś po 3 dniach mogę napisać że ich natręctwo lekko zelżało...

Wieczorem jadę na lotnisko. O dziwo, wstęp na salę przylotów płatny. Po kilku godzinach czekania, jako jedni z ostatnich pasażerów lotu, wychodzą "oni", czyli: Ewa, Iwona, Jacek, Lucjan, Roman, Wiktor i Zbyszek. Autobusem EATS jedziemy do Paharganj (nie prawdziwa jest informacja zawarta w przewodniku, jakoby autobusy te jeździły tylko do 23.00). Nad ranem jesteśmy w hotelu. Po wejściu nastał gwałtowny atak śmiechu na widok warunków panujących w BRIGHT GUEST HOUSE. No, ale zostajemy tu tylko do wieczora i cena za te 15h – 60 INR.

Wydane:
90 INR - baterie Energizery x4
15 INR - woda 1,5l
30 INR - riksza do meczetu
20 INR - riksza do New Delhi
40 INR - śniadanie - ryz z jakimś sosem i pomidorem - znowu wegetariańskie żarcie
30 INR - Internet
10 INR - woda
50 INR - obiad
10 INR - sok z trzciny cukrowej
150 INR - riksza na lotnisko
80 INR - obiad na lotnisku
10 INR - kawa
60 INR - wstęp na lotnisko

24.09.2006
Delhi - Gorakhpur

Praktycznie nikt z nas nie śpi, zatem jak tylko zrobiło się jasno wychodzimy z hotelu. Biuro rezerwacji biletów kolejowych jest jeszcze zamknięte, toteż idziemy sprawdzić za ile oferują bilety w jednym z licznych tu punktów "informacji turystycznych". W Indiach można zauważyć wiele biur z napisem w stylu "Tourist Information Office", jednakże są to komercyjni naciągacze i nie mają nic wspólnego z oficjalnymi biurami. Właśnie w jednym z takich prywatnych biur, zaproponowali nam bilety do Gorakhpuru po 1500 INR za osobę - ostentacyjnie wychodzimy.

Po otwarciu biura rezerwacji na dworcu, okazuje się, że nie ma takiej ilości biletów na jeden pociąg. Tego wieczora odchodziły do Gorakhpuru dwa pociągi, ale w jednym były tylko 2 miejsca wolne, a w drugim 4. Facet zaproponował nam rozdzielenie się i jedna grupa pojechałaby dziś a druga jutro. Jednak to nie wchodziło w grę, za bardzo się polubiliśmy żeby się teraz rozdzielać. Szybka decyzja - kupujemy te 4 bilety i jedziemy razem w ósemkę, jakoś to będzie. Jeden bilet kosztuje 300 INR (cóż za różnica w porównaniu z 1500 INR). Na głowę wychodzi po 150 INR. W tym samym czasie Jacek zasypia na fotelu w poczekalni.

Delhi Delhi Idziemy pokręcić się trochę po Paharganju, niektórzy poszli się zdrzemnąć do hoteliku. Mnie zaczynają łapać problemy żołądkowe i będą trzymać do pierwszego dnia trekkingu, czyli kolejne 5 dni. W tym czasie praktycznie nic nie jadłem (raz na 2 dni jakiś ryż) tylko dużo piłem. Przed 20.00 jesteśmy na peronie. Trochę się gubimy, znaleźliśmy jakiś pociąg do Gorakhpuru, ale nie ma nas na liście pasażerów. Trudno, przecież mamy bilety. Ładujemy się do środka, wyganiamy jakiś Hindusów, którzy siedzą na naszych miejscach. Po jakiś 2h przychodzi konduktor i zaczyna się draka. Hindusi coś krzyczą i pokazują na nas palcami. Okazuje się, że… to nie nasz pociąg!! A już tym bardziej nie nasze miejsca, a my tych biedaków wywaliliśmy. 

Nasz pociąg jedzie za nami. Konduktor chce nas wywalić na następnej stacji, ale nasz prawidłowy pociąg nie zatrzymuje się na nim. Wychodzimy w jakimś obskurnym miejscu. Wszędzie brud, wygląda to jak obóz dla uchodźców - ludzie śpią gdzie popadnie. Kierownik dworca nam pomaga i kontaktuje się z naszym pociągiem by się specjalnie dla nas tu zatrzymał. Ewa źle się czuje, na odchodne rzuca pawia na peron. Ludzi to w ogóle nie szokuje, jakiś pan zaraz to sprzątnął. Wchodzimy do pociągu, zajmujemy już nasze prawidłowe miejsca. Kanar sprawdza bilety, trochę nie zgadza się ilość, ale macha ręką bo już chyba nie chce się z nami kłócić. Ruszamy, po dwie osoby na jednym łóżku, ale najważniejsze, że w stronę Nepalu.

Wydane:
12 INR - woda

25.09.2006
Gorakhpur - Katmandu

Przyjeżdżamy do Gorakhpur o 10.30. Idziemy do agencji turystycznej, z której korzystał w zeszłym roku Roman. Znajduje się ona naprzeciwko dworca. Za transport z Gorakhpuru do Katmandu i z powrotem płacimy po 800 INR (o wiele lepszym rozwiązaniem jest transport na własną rękę bez pośrednika). Do granicy w Sunauli jedziemy busem. Koleś wziął kasę za dodatkowe 4 miejsca na bagaż, jednak dał nam tylko dwa. W autobusie tłok.

Park Narodowy Chitwan Park Narodowy Chitwan Około 21.00 jesteśmy Sunauli. Napadają na nas rikszarze, którzy oferują podwózkę pod granicę z Nepalem. Według nich jest to strasznie daleko, ale ryzykujemy i idziemy na piechotę. Po kilkunastu minutach jesteśmy na przejściu granicznym. Granica to po prostu brama, Nepalczycy i Hindusi przechodzą sobie przez nią bez żadnych problemów, jakby to było jedno miasto. Obcokrajowcy jednak muszą przejść przez wszystkie biurokratyczne procedury. Przed samą granicą, po prawej stronie znajduje się punkt kontroli paszportowej, a raczej wystawiony przed budynkiem stół z trzema facetami. Następnie zaraz po minięciu bramy, także po prawej stronie znajduje się nepalski posterunek graniczny. Trzeba wypełnić wniosek wizowy, dołączyć zdjęcie i zapłacić 30$ (przyjmują tylko odliczone dolce).

Idziemy do biura podróży, spod którego odjeżdża nasz autobus do Katmandu. Znów pełno ludzi, przejście w autobusie między fotelami jest pełne jakiś worków, także żeby się dostać na miejsce, trzeba się przeciskać na kolanach po tych worach. Po drodze łapiemy jeszcze gumę i tracimy kolejne godziny na wymianę opony.

Wydane:
1000 INR - transport (reszta do wspólnych)
10 INR - banany
30$ - wiza

26.09.2006
Katmandu

O 8.00 jesteśmy w Katmandu. Już na nas czeka taksówka z hotelu ENCOUNTER, w którym także w zeszłym roku spał Roman. Hotel bardzo fajny, dużo obcokrajowców, którzy albo wracają albo wybierają się w góry, także można zasięgnąć praktycznych informacji. Rozpakowujemy się i w kimę.

Po południu wychodzimy zwiedzić Thamel - dzielnica pełna turystów, w której mieści się większość tanich hotelików. Jest to takie centrum Katmandu, mieszczą się tu kafejki internetowe, kantory, restauracje i masa sklepów turystycznych z podróbkami (głównie North Face’a) z Chin. Turyści są tu nieustannie męczeni przez różnorakich naciągaczy. Można tu kupić wszystko. Co chwilę ktoś oferuje swoje produkty, a gdy przyjdzie wieczór to słychać – "Hash? Hash?"... Wymieniamy kasę - 1$ to ok. 70 NPR, ale Wiktor załatwia nam kurs po 74 NPR za dolca. 

Ważne! Jeśli chodzi o komórki to w Nepalu roaming ma tylko Era. Orange podaje na swojej stronie, że niby też ma, ale jest to zwykła konfabulacja. Oczywiście na szlaku już żadna sieć nie ma zasięgu.

Wydane:
400$ - wymiana - ok. 29600 NPR
20 NPR – ryż
10 NPR - herbata
20 NPR - woda
500 NPR – spodnie + bluzka z cienkiego polaru

27.09.2006
Katmandu

Początkowo dziś już mieliśmy jechać do Jiri, skąd rozpoczynamy trekking, ale że byliśmy zmęczeni i niewyspani to dzisiaj zrobiliśmy dzień lenia. Bierzemy rikszę, żeby pozwiedzać trochę stolicę Nepalu. Umawiamy się na 2h za 150 NPR. Zwiedzamy kilka stup i świątyń, poczym docieramy do centralnego placu miasta - Durbar Square. Jest tu zgrupowana większość najciekawszych zabytków miasta. Jako, że trafiliśmy na jakieś święto (teraz słowo święto=festiwal będziemy słyszeć bardzo często), to nie płacimy za wstęp. Znajduje się tu pałac królewski a także liczne świątynie. Niezłe, ale czytając przewodniki miałem większe oczekiwania. 

Meczą nas naciągacze, sprzedający różne pamiątki. Wiktor kupuje szachy za 3$, których początkowa cena wynosiła 100 euro!! Nikomu z nas nie udało się pobić tego rekordu targowania. W drodze powrotnej jedziemy jeszcze kupić bilety na jutro do Jiri - wyjazd 5.30, cena 275 NPR. Gdy nas rikszarze zawieźli z powrotem do Thamelu, okazało się że jeździliśmy nie dwie, a trzy godziny. Za dodatkową godzinę policzyli sobie 200 rupii!! Także za 2 pierwsze mieliśmy zapłacić 150 i za ostatnia 200 NPR!! Było bardzo ostro, a nasz spór zakończył w końcu policjant, który okazał się wielkim Salomonem i rozstrzygnął, abyśmy im zapłacili za tą trzecią godzinę po 100 NPR.

Przed powrotem do hotelu udaliśmy się jeszcze do restauracji. Nie był to dla mnie miły wypad. W czasie kiedy czekaliśmy na obiad, jakiś "ktoś" zawinął mi aparat. Podejrzenie padło na kręcącego się koło nas mnicha buddyjskiego, który nagle bardzo szybko się ulotnił. Niestety, w tym tłumie ludzi, który był na zewnątrz niemożliwe było go odnaleźć. Bez względu na to, czy nasze podejrzenia co do mnicha były słuszne, to od tego momentu każdy Tybetańczyk z wygoloną głową był postrzegany przeze mnie jako kryminalista.

Po powrocie, menadżer hotelu sprzedaje nam bilety lotnicze (open) z Lukli do Katmandu. Normalnie turyści płacą za nie między 90 a 100$, my zapłaciliśmy 74$. Cóż, widocznie taki przywilej grupy ośmioosobowej…

Ze względu na zaistniałą sytuację z aparatem, od dzisiejszego dnia nie chciało mi się robić żadnych notatek z wyjazdu. Wyłapałem doła i było mi wszystko jedno.

Wydane:
74$ - bilet lotniczy
1200 NPR - spodnie goretexowe
400 NPR - skarpety trekkingowe
300 NPR - rękawiczki gore
150 NPR - czapka
60 NPR - zupa momo

28.09.2006
Katmandu - Jiri

Wstajemy rano, a właściwie to jeszcze w nocy, bo o 3.30. W góry bierzemy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, także wszystko co zbędne (m.in. akordeon, pluszaki, ekspres do kawy) zostawiamy w depozycie w hotelu. Taksówki już na nas czekają.

4.10 jesteśmy na dworcu autobusowym. Jest jeszcze ciemno. Istne szaleństwo! Bałagan jakich mało, pełno autobusów, pełno ludzi, pełno śmieci. Ktoś nawet urządził śmietnisko na dworcu! Numery autobusów są oznaczone w ich znaczkach, zatem dość długo trwało zanim znaleźliśmy właściwy. Nie zajmujemy jednak miejsc siedzących w autobusie tylko idziemy na dach. Ot… taka fanaberia Polaków. Zresztą ludzie byli zadowoleni, bo ci co mieli jechać na dachu, mogli zasiąść na droższych miejscach w środku. Nasz kierowca jest przynajmniej o połowę młodszy od autobusu! Kierowca ma z 17-18 lat, a autobus między 30 a 40. O 5.30 na raz ruszają wszystkie autobusy. Tworzy się gigantyczny korek, trąbienie i niesamowity smog, który drażni nasze gardła. Po ponad godzinie udaje się nam wyjechać z dworca!

Widoki wspaniałe! Drogi wąskie, kręte a metr obok już przepaść. Zbyszek ma lęk wysokości, więc co chwilę słychać dramatyczne krzyki, co wzbudza śmiech wśród Nepalczyków. Najgorsze, że ci szaleni kierowcy, na tych wąskich drogach jeszcze się nawzajem wyprzedzali. Po naszym trekkingu dowiedzieliśmy się, że jeden z takich autobusów na tym odcinku miał wypadek i zginęło ponad 40 osób. Słońce ładnie nas opaliło podczas tej jazdy na dachu - Lucjan tak zjarał sobie nogi, że później już ciężko było go zobaczyć w krótkich spodenkach. Przed samym Jiri widzimy jeszcze wypadek. Jakaś ciężarówka wypadła z drogi.

O 18.00 jesteśmy w Jiri. Szybko znajdujemy nocleg w lodgy (prymitywny hotelik, gdzie za nocleg, jeśli korzysta się z miejscowego jedzenia, płaci się grosze).

Wydane:
70 NPR - dal bhat
200 NPR - kolacja

29.09.2006
Jiri - Deorali

Dziś w godzinach bardzo porannych, uroczyście zakończyłem zatrucie pokarmowe i biegunkę.

Wychodzimy o 9.00 (mieliśmy godzinę wcześniej). Po drodze ja, Jacek i Zbyszek kupujemy czołówki (to chyba jedyny w Jiri sklep z rzeczami trekkingowymi i ostatni przed Namche Bazar). Wchodzimy na szlak i po kilku chwilach, żeby nie było nudno, mamy pierwszą krew. Ewa poprosiła Jacka, żeby jej wyciągnął coś z plecaka. Jacek wkłada rękę do środka, grzebie, grzebie… i nagle pisk jak małej dziewczynki! Ewa zapomniała, że w plecaku miała nożyczki no i Jacek się nadział…

Delhi Delhi Chwilę później, podczas przerwy na śniadanie, Zbyszek poszedł po wodę. Pożyczył od Romana tubkę z witaminami żeby rozpuścić w butelce. Woda zaczęła się dziwnie pienić, ale mimo to spragniony Zbyszek pociągnął z gwinta kilka dobrych łyków. Za chwilę zaczyna pluć! Roman sprawdza te witaminy, a to był jego proszek do prania, który trzymał w tubce po witaminach, żeby się nie rozsypał. Zbyszek później stwierdził, że faktycznie zaczęło się dziwnie pienić, ale był pewien, że ten proszek to jakieś "drogie witaminy trekkingowe"!!

Iwona odpada. Brzuch, głowa, noga i to wszystko pierwszego dnia, pech… Robi się ciemno, w ruch poszły czołówki… Przed 20.00 dochodzimy na przełęcz Deorali (Changme La, 2705 m). Zostajemy tu na noc. Mieliśmy dziś dojść do Bhandar, ale o tej godziny to już nie ma sensu.

Zbyszek znów się popisuje… tym razem wepchnął korek do środka termosu…

Jestem w pokoju z Jackiem i Luckiem. W nocy słyszę krzyki w pokoju, więc jak w owczym pędzie również zaczynam się drzeć!! No i tak wyjemy przez pewien czas. Pomyślałem, że ktoś się włamał do pokoju i właśnie wtedy zalega cisza! Mówię do Lucka, żeby zapalił światło. Patrzymy, a tam Jacek w śpiworze siedzi na podłodze! Właśnie się przebudził i nie wiedział skąd to zamieszanie!! Okazało się, że w nocy lunatykował, podszedł do Lucjana, złapał go i zaczął krzyczeć: "gdzie my jesteśmy?"”, a Lucjan też krzycząc: "w Nepalu, w Nepalu!!", ja słyszałem tylko krzyki więc odruchowo też krzyczałem. Pobudziliśmy wszystkich, nawet właściciel przybiegł!! Jak się okazało, że to Jacek, to rechot był przez dobre kilkanaście minut. Ja jednak miałem stracha zasypiać w pokoju z Jackiem, on też się bał żeby już nic nie wywinąć i długo nie mógł zasnąć.

Wydane:
50 NPR - płatki
20 NPR - woda
20 NPR - cukierki
220 NPR - czołówka
30 NPR - woda

30.09.2006
Deorali - Seti

Rano - cud! Iwona wczoraj zupełnie niewyglądała a dziś rano wszystko w porządku i aż się pali do drogi. Niestety Ewka czuje się gorzej. Wychodzimy znów z godzinnym opóźnieniem o 9.00.

W wiosce Kenja (1630 m) robimy przerwę na jedzenie. Na bramie wejściowej do wioski wymalowany sierp i młot. Podczas czekania na posiłek podchodzi dwóch gości i z nami rozmawia. Za chwilę jeden z nich wyciąga bloczek i mówi, że mamy mu zapłacić po 2500 NPR na głowę! No tak, stało się to na co czekaliśmy. Na tych terenach panują bojówki maoistowskie, które są opozycją dla króla Nepalu. W ubiegłych latach często dochodziło do starć, jednakże obecnie jest rozejm i maoiści są rozbrojeni. Patrzymy na tych dwóch, nie mają żadnej broni, mali, chudzi… Szybka decyzja - w dupie! Nie płacimy! Ich jest tylko dwójka a nas ośmioro! Roman robi sobie z nimi zdjęcie i odchodzą. Myślimy, że mamy ich z głowy. Po obiedzie ruszamy dalej na szlak, ale wyskakuje znów tych dwóch, tym razem z kijami! Straszą nas, krzyczą, nawet jeden z nich się zamachnął. Mimo to, mając wielkiego Jacka na przedzie, posuwamy się naprzód. Maoiści na podejściu nas wyprzedzają i biegną gdzieś dalej. 

Mamy stracha, żeby nie zjawili się uzbrojeni, z jakąś bandą. Spotykamy ich w następnej wiosce, odszukali oni jakiegoś tłumacza (sami nie mówili po angielsku) i zaczyna się debata. Tłumaczy nam, że on jest tylko "małym maoistą" i jak pójdziemy dalej to spotkamy "dużych maoistów" i wtedy będziemy musieli zapłacić 5000 NPR. Później jego żądania przechodzą w prośby… schodzi z ceny, ale my i tak go olewamy i idziemy dalej. Zobaczymy, co będzie to będzie. Najgorsze, że przez nich straciliśmy parę godzin.

Nepal Nepal W trakcie "walk" z maoistami dołączył do nas jakiś Szwed, którego też zatrzymali i pewnie gdyby nie my, to by zapłacił. Powiedział, że z polską armią czuje się bezpieczniej. Poza tym, koleś był naprawdę szybki - w jeden dzień przeszedł prawie tyle co my w dwa. No, ale on pracuje w jakimś parku narodowym w górach w Szwecji, także jak sam powiedział, to jego praca.

Przez tych maoistów straciliśmy dużo czasu, także nadrabiamy marszem z czołówkami. Jest ciemno, robi się wilgotno i wychodzą pijawki. Na zmianę słychać krzyki i przekleństwa, bo coś na kogoś wlazło. Najwięcej pijawek łapie Roman, co staje się już regułą.

Dochodzimy do jakiejś lodgy i bez sprawdzania bierzemy nocleg. Jest zbyt późno i jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby iść dalej. Chyba najgorsza lodga na naszej trasie. Dziewczyny dostały pokój, w którym była taka wilgoć, że śmierdziało jak z kurnika. Na szczęście był jeszcze jeden pokój, do którego się przeniosły. Zbyszek znów się wyróżnił. Zaczął biegać jak szalony, że ma na ciele pijawkę. Po chwili stwierdził, że to nie pijawka a kleszcz. Ostatecznie okazało się, że był to brud!!. 

Wydane:
35 NPR - zupka
115 NPR - ryż z warzywami + ciepła woda + mleko + herbata

01.10.2006
Seti - Junbesi

Wychodzimy w końcu o 8.00. Jest ciepło, ale chmury przeszkadzają w podziwianiu widoków.

Przed 11.00 zatrzymujemy się w lodgy na obiad. Ciężko nam się dogadać z gospodynią. Poza tym nigdzie nie zapisała co zamówiliśmy i ciągle trzeba było jej przypominać. Jedzenie przygotowywała tak wolno, że Ewa zdecydowała się jej pomóc. Tym razem autorem najbardziej interesującej sceny był Roman. Otóż Szerpowie to raczej ludzie niscy, zatem w domach drzwi również nie są duże. Co jakiś czas, każdy z nas sobie o tym boleśnie przypominał, jednakże Roman pobił wszystkich. My siedzimy przy stole i słyszymy wychodzącego z kuchni Romana, który chce nam szybko powiedzieć coś niezwykłego i mówi: "Słuchajcie…" i dokładnie w tym momencie uderza z impetem w futrynę! Przywalił głową tak mocno, że aż zwaliło go z nóg! W sumie straszna historia, ale pękaliśmy ze śmiechu.

Przechodzimy przez las rododendronów, przepiękne tereny jak z żywca przeniesione z filmu fantasy. Szkoda jednak, że nie dbają o te niesamowite miejsca i wycinają drzewa bez opamiętania. Można tu zobaczyć tereny, gdzie po lasach zostały już tylko pniaki.

Dziś mamy prawie 1000 m podejścia, a następnie prawie 900 m zejścia. Po raz pierwszy przekraczamy granicę 3000 m - docieramy na przełęcz Lamjura La (3530 m). U kilku osób pojawia się mały ból głowy, który przechodzi w czasie zejścia. Po drodze Zbyszek próbuje przejść się z bagażem 16-letniego Szerpy. O przejściu musiał szybko zapomnieć, ponieważ ledwo go podniósł i zdołał się tylko obrócić dookoła własnej osi. Na jego oko, ten ładunek ważył jakieś 60 kg. Może trochę przesadzone, ale wielki szacunek pod tym względem dla Szerpów.

Ok. 17.00 dochodzimy do Junbesi (2675 m). Zatrzymujemy się przy pierwszej napotkanej lodgy. Jacek i Wiktor idą sprawdzić warunki. Jackowi strasznie chce się lać, zatem pierwsze co, to ogląda kibel. Wyszedł z uśmiechem na twarzy - "zostajemy".  Okazało się, że trafiliśmy chyba na najlepszą lodge w Junbesi. Dzieci gospodarzy siedziały w USA, zatem mieli szmal żeby zainwestować w chatę. W środku wszystko z drzewa, gospodyni robiła własnoręcznie makaron, mają własny ogród z warzywami a na piętrze znajduje się nawet maleńkie muzeum. Później gospodyni opowiadała nam, że maoiści przyczepili się do niej za zbyt komfortowe warunki panujące w jej domu. Według nich powinna mieszkać w skromniejszych warunkach. Jedzenie jedno z lepszych w całym Nepalu!

Wydane:
70 NPR - makaron z warzywami + herbata
90 NPR - dal bhat + herbata

02.10.2006
Junbesi - Manidingma (Nuntala)

Ranek wita nas przepięknym widokiem na Numbur (6959 m). Wychodzimy przed 9.00.

Po drodze pierwsze upadki Ewy i Jacka, a Romana dopadają dolegliwości żołądkowe. Od przełęczy Tragsindo La (3071 m) schodzimy ponad 800 metrów cały czas w dół. Moje kolana boleśnie to odczuwają. Wieczorem znów pojawiają się pijawki.

O 18.45 jesteśmy w lodgy w Nuntala (2200 m). Spotykamy tu parę Holendrów, z którą będziemy się jeszcze mijać parokrotnie na szlaku. Wiktor nawet po prysznicu znalazł pijawkę na szyi.

Wydane:
70 NPR - naleśnik z bananem
60 NPR - 2 jaja na twardo

03.10.2006
Manidingma (Nuntala) - Kharikhola

Nepal Nepal Wychodzimy o 8.00 i od razu 700 metrów w dół do Dudh Kosi, gdzie przekraczamy rzekę. Moje kolana jeszcze nie odpoczęły po wczorajszym zejściu a tu od razu kolejna masakra. Dobrze, że to już koniec zejścia, bo już się liczyłem z założeniem bandaży elastycznych. Od tego momentu mamy w końcu podejście, także końcówkę przyciskam i mijam Holendrów, którzy tego dnia wyszli przed nami.

O 12.45 jesteśmy już w Kharikhola (2070 m). Trafiamy do lodgy prowadzonej przez trzy kobiety. W jadłodajni były wywieszone certyfikaty męża jednej z nich, które potwierdzały jego 6 wejść na Mount Everest. Myjemy się, robimy pranie, odpoczywamy.

Wydane:
20 NPR - mleko
260 NPR - makaron z warzywami + naleśnik + poranna kaszka

04.10.2006
Kharikhola - Surkhe

Wychodzimy po 8.00. Dziś prawie 1000 metrów podejścia. Większość czasu idziemy w dżungli, cały czas towarzyszy nam mgła, co tylko bardziej podkreśla klimat tego miejsca.

W Bupsa (2560 m), zwiedzamy szybko stupę i gompę. W lodgy na przełęczy Khari La (3080 m) jemy obiad. Jest to granica między rejonami Solu i Khumbu (razem stanowią dystrykt Solu Khumbu). Spotykamy też tu Francuzów, którzy się pytali czy to my jesteśmy tą grupą, która nie zapłaciła maoistom. Stajemy się żywą legendą!.

Dzisiaj ja wywinąłem orła. Zrobiłem fikołka na kamieniach, na szczęście całe uderzenie wziął na siebie plecak, także nawet nie poczułem, że miałem jakąś wywrotkę. Roman źle się czuje, jednak mimo to mamy dobre tempo. Mijamy wioskę, w której mieliśmy spać (Poyan – 2830 m) i o 17.20 dochodzimy do Surkhe (2340 m).

Wydane:
100 NPR - dal bhat
100 NPR - zupa czosnkowa + jajo

05.10.2006
Surkhe - Benkar

Wychodzimy o 8.00. Dziś w końcu piękna pogoda i dużo słońca.

Od wsi Chablung na szlaku zaczyna się robić tłoczno. Jest to miejsce, gdzie nasza droga łączy się ze szlakiem na Luklę, a więc miejscowości gdzie znajduje się lotnisko. Większość turystów leci samolotem do Lukli, a dopiero potem wyruszają na szlak w stronę Namche Bazar. Po pierwsze dlatego, że nie chce im się iść z Jiri, ponieważ dotarcie do Chablung trwałoby, tak jak w naszym przypadku, prawie tydzień a samolotem kilka godzin. Po drugie mają stracha przed bojówkami maoistowskimi, które kontrolują te tereny. Po trzecie dla większości Brytoli, Szkopów czy Jankesów wydatek ok. 100$ nie stanowi wielkiego nadwyrężenia budżetu. Jednakże zazwyczaj są oni gorzej zaaklimatyzowani, od osób które szły z Jiri. Do tej pory spotkaliśmy na drodze 6 obcokrajowców, teraz mijamy tyle co 10 min! Ludzie w każdym wieku i o każdych gabarytach. Większość z wynajętymi Szerpami do noszenia bagażu. Od tego też momentu standard hotelików poprawia się, ale rosną też ceny.

Nepal Nepal W miejscowości Ghat (2540 m) zatrzymujemy się na obiad. Jest stąd piękny widok na Kusum Kang Guru (6367 m, najtrudniejszy z tzw. "szczytów trekkingowyc"). Spotykamy też dwójkę Polaków z Anglii – Marcina i Piotrka. O 13.50 jesteśmy w Benkar (2700 m). Nocujemy w pierwszej lodgy. Gdy kobieta słyszy, że szliśmy z Jiri, to ceny noclegu spadają o połowę (płacimy 25 NPR) i prysznic mamy za darmo (prysznic = miska z gorącą wodą).

Wydane:
60 NPR - płatki
150 NPR - makaron z warzywami + herbata
140 NPR - placek + naleśnik
150 NPR - ryż z warzywami

06.10.2006
Benkar - Namche Bazar

Wychodzimy przed 8.00. Przy wejściu do Parku Narodowego Sagarmatha kupujemy wejściówki (nie prawdą jest, że posterunki kontrolne na trasie pobierają opłaty w podwójnej wysokości). Idziemy wzdłuż bardzo malowniczej rzeki Dudh Kosi. Końcowy odcinek to 500 metrowe podejście. Po drodze widzimy po raz pierwszy wierzchołek Mount Everestu.

Nepal Nepal O 13.00 jesteśmy w Namche Bazar (3440 m), w miejscu które pierwotnie było moim celem. Nie spodziewałem się, że dam radę dojść gdzieś dalej. Czekając na dziewczyny, pijemy herbatę w pierwszej lodgy. Siedzi z nami jakiś młody Szerpa, który ma polar pełny reklam polskich firm i przyczepioną odwrotnie flagę polską (choć według Zbyszka jest ok. Koleś utrzymuje, że był z Martyną na Evereście (choć akurat to żadnym powodem do dumy być nie musi), jednak bardziej prawdopodobne jest, że dostał ten polar jak ekipa wracała do domu. 

Zatrzymujemy się w Friendship Lodge, gdzie Roman był w zeszłym roku i chwalił sobie to miejsce. Zamawiamy w lodgy "Yak Steak with Vegetable and Chip". Jednak bez rewelacji. Mięso jakby mielone a nie stek. Jak smakuje jak zwykła wołowina.

Roman idzie do lekarza. Dostaje jakieś piguły na kaszel. Spotykamy się w naszej lodgy z wcześniej poznanymi Marcinem i Piotrkiem. Narzekają na swojego Szerpę, gdyż namawia ich na lodge i pobiera za ich nocleg prowizję.

Namche Bazar było kiedyś wielkim centrum handlowym, gdzie zboże z południa wymieniano na sól z Tybetu (tak jak w filmie "Himalaya"). Teraz to typowa turystyczna miejscowość pełna hotelików i sklepów z artykułami trekkingowymi. Można tu dostać niektóre towary, których nie ma w Katmandu i to nierzadko po lepszych cenach. Co sobotę odbywa się tu targ.

Wydane:
70 NPR - musli
500 NPR - zrzuta
1000 NPR - wstęp do parku
150 NPR - makaron z warzywami + herbata
235 NPR - stek z jaka
70 NPR - srajtaśma + chusteczki
60 NPR - 2 jaja
15 NPR - ginger tea
360 NPR - kartki pocztowe

07.10.2006
Namche Bazar

Dzień luzu i aklimatyzacji. Wystarczy trochę schodków i od razu ma się zadyszkę. Robimy pranie i zakupy. Jest tu nawet Internet, na 3440 metrach wysokości!! Jednak dość drogi. Dowiadujemy się, że 2 dni temu był tu Krzysztof Wielicki z grupą (komercyjne wejście), ale ludzie się rozchorowali i musieli schodzić. Rzeczy, które się nam nie przydadzą wyżej (m.in. krótkie spodenki itp.) zostawiamy w depozycie w naszej lodgy.

Wydane:
100 NPR - momo
90 NPR - 9 wafelków
60 NPR - puszka tuńczyka
20 NPR - 2 wafelki
40 NPR - 2 zupki chińskie
50 NPR - mydło
200 NPR - pokrowiec na plecak
700 NPR - koszulka termoaktywna z długim
500 NPR - bluza
1600 NPR - windstopper
90 NPR - lipstick (ważne!)
85 NPR - spring roll

08.10.2006
Namche Bazar - Tengboche


Wychodzimy o 8.00. Oddycha się jakoś dziwnie. Na szlaku tłoczno. Po drodze piękne widoki na Taweche (6542 m), Ama Dablam (6856 m), grupę Everestu oraz Thamserku (6608 m) i Kangtegę (6685 m).

Nepal Nepal Ostatnie dwie godziny to ciągłe podejście. Ewa znów źle się czuje. O 13.00 jesteśmy w Tengboche (3860 m). Jest tu sporo ludzi i ciężko o nocleg, a jak już jest to nietani. Zwiedzamy klasztor i idziemy na modły. Trwają dość długo, większość turystów zmywa się po 0,5-1h, my siedzimy dalej. Nasza wytrwałość została wynagrodzona - częstują nas czymś w rodzaju faworków (twarde) i czymś z ryżu. Iwona pogrążona w głębokiej medytacji zasypia. To znak, że pora wyjść.

W Tengboche jest jeden z piękniejszych ponoć widoków na Himalaje. Nam się nie udaje tego sprawdzić, ponieważ wszystko zakrywają chmury. Znów spotykamy się z Marcinem i Piotrkiem. Wymienili Szerpów. Teraz są zadowoleni, bo załatwiają im dobre noclegi, są młodsi i wyglądają na godnych zaufania.

Ewa leży w pokoju z gorączką i jak to ona ma w zwyczaju, nawet w takiej sytuacji utrzymuje, że jest wszystko OK. Jacek znalazł w plecaku grochówkę, dorzuciliśmy do tego makaron z zupki chińskiej i mieliśmy wielką ucztę.

W lodgy cholernie zimno!!

Wydane:
75 INR - płatki
140 INR - makaron z wołowiną
60 NPR - 2X lemon tea

09.10.2006
Tengboche - Pheriche

Wstajemy przed wschodem słońca i oczom nie wierzymy!! Dookoła Tengboche wspaniały widok na ośnieżone szczyty, a wszystkie tak niesamowicie blisko. Najładniej się prezentuje Ama Dablam. Podczas całej trasy towarzyszy nam widok na Ama Dablam, niesamowita góra! 

Większość turystów dochodzi tylko do Namche Bazar lub do Tengboche, zostaje na jedną noc i wraca. Dlatego od teraz na trasie jest znacznie luźniej.

Nepal Nepal Razem z Wiktorem odrywamy się od peletonu i już o 13.00 jesteśmy w Pheriche (4250 m). Na kolejne osoby czekamy od 0,5 do 2h. Szybkie tempo marszu Wiktor przypłaca pękniętą żyłką w oku. Jest nauczka, że za szybko chodzić też nie można. Dziewczyny gubią drogę. Razem z Wiktorem i Luckiem idziemy je szukać. Podczas wchodzenia na wzniesienie, widzimy że dziewczyny już są niedaleko lodgy. Niesamowite, ale same odnalazły drogę. Cóż, jak już weszliśmy na połowę wzniesienia, to już nie będziemy zawracać. Z góry fajny widok, krajobraz zupełnie inny - bardziej surowy, brak trawy, no i już czuje się zimno.

W Pheriche znajduje się punkt medyczny. Ewa na wszelki wypadek idzie się zbadać. Niby wszystko wyszło, że jest w porządku. Pani doktor proponuje Ewie, że jak pomoże jej przy jakimś pacjencie z Polski, to zapłaci mniej za poradę. Okazuję się, że koleś w ogóle nic nie mówił (wcale nie było pewne czy to faktycznie Polak), leżał półprzytomny na łóżku i wyglądał (wg Ewy) jak wariat. Pościemniała trochę przy nim i zapłaciła około 1000 NPR. Przy okazji warto dodać, że pani doktor zwlekała z wzywaniem helikoptera po tego gościa, który już miał poważne objawy choroby wysokogórskiej, gdyż… nie dał jej ubezpieczenia!! Sama nie chciała mu grzebać w plecaku, także trwała w impasie. Po interwencji kilku osób z naszej grupy, stwierdziła, że otworzy plecak komisyjnie.

Dziś ktoś puścił plotę, że czosnek działa zapobiegawczo na chorobę wysokościową i teraz w każdej kolejnej lodgy wyjadaliśmy go gospodarzom. Od dzisiejszego dnia, razem z Marcinem i Piotrem, stanowimy już jedną grupę. W lodgy klucze pasowały do różnych drzwi. Ewa otworzyła swoim kluczem drzwi do Romana i Wiktora. Sytuacja ta sprawiła, że poczuliśmy się bardzo bezpiecznie.

Wydane:
100 NPR - płatki
500 NPR - zrzuta
140 NPR - makaron z warzywami

10.10.2006
Pheriche

Dzisiaj dzień aklimatyzacji. Był pomysł żeby przejść kawałek do kolejnej miejscowości, ale ostatecznie zostajemy i aklimatyzujemy się. Ewa też nie czuje się najlepiej (dalej utrzymuje jednak, że jest w porządku. Także ten dzień wolnego i jej się przyda.

Trochę o chorobie wysokościowej (wysokogórskiej):

Na poziomie morza stężenie tlenu wynosi ok. 21%, a ciśnienie atmosferyczne 760 mmHg. Ze wzrostem wysokości, stężenie pozostaje to samo, ale ilość cząsteczek tlenu w oddechu maleje. Już na wysokości 3658 m. n.p.m., czyli poniżej Tengboche, w którym byliśmy dwa dni temu, ciśnienie atmosferyczne wynosi tylko 483 mmHg, jest więc w przybliżeniu o 40% cząsteczek tlenu mniej w oddechu. Im wyżej n.p.m. tym więcej powietrza musimy dostarczyć do płuc (wdychać) by organizm otrzymał tą samą ilość tlenu.

Choroba wysokościowa występuje u około 25% osób wchodzących na wysokość powyżej 2500m i u 75% na wysokości 4500m, głównie u osób niezaaklimatyzowanych. Częściej chorują kobiety.

Podczas trekkingu do bazy Mount Everestu, kiedy przekracza się wysokie przełęcze (powyżej 5000 m) kłopoty aklimatyzacyjne nie omijają w zasadzie żadnego z turystów. Może pojawić się silny ból głowy, zaburzenia równowagi, bezsenność, brak apetytu, nierzadko zdarzają się torsje. Ostra choroba wysokościowa może prowadzić do śmierci. Innymi groźnymi chorobami są obrzęk płuc i mózgu.

Aklimatyzacja oznacza stopniowe przystosowywanie się do warunków panujących na dużych wysokościach, głównie do zmniejszonej ilości tlenu w powietrzu. Człowiek nagle przetransportowany na Mount Everest w ciągu kilku minut traci przytomność i umiera, natomiast osoba dobrze zaaklimatyzowana może zdobyć ten szczyt nawet bez stosowania dodatkowego tlenu. Tempo aklimatyzowania się organizmu jest cechą indywidualną. Czas utraty aklimatyzacji równa się czasowi jej uzyskania.

Aby prawidłowo się zaaklimatyzować nie należy rozwijać zbyt dużego tempa w czasie trekkingu. Przekroczenie wysokości 3500 m powinno nastąpić nie wcześniej niż po 3 dniach stopniowego wznoszenia się, 4500 m po dalszych 4 dniach. Powyżej 3000 m różnica wysokości pomiędzy kolejnymi noclegami nie powinna być większa niż 300 m. Po każdym 1000 m zdobytej wysokości należy zrobić jeden dzień odpoczynku. Powinno się też unikać bezpośredniego transportu powyżej 2750 m.

(info.z  http://www.kowalewo.republika.pl/fizjologia.htm oraz J. Kurczab: "Himalaje Nepalu")

Dla chętnych wycieczka fakultatywna na Nangkar Tshang (5080 m), w celu zdobycia lepszej aklimatyzacji. Wyruszamy w grupie: ja, Jacek, Lucjan, Wiktor oraz Marcin i Piotr ze swoimi Szerpami. Piękne widoki na Nepal Nepal Ama Dablam. Po drodze spotykamy Japończyka w jeansach, który miał ze sto lat! Motywuje nas to do wysiłku, skoro on dał rade tu dotrzeć, to my musimy wejść na samą górę! Na samym szczycie poczułem w głowie lekkie zawroty, tak jak miałbym mdleć. Reszta osób miała ubaw po pachy, bo znów niby panikuje. Wiktor poradził mi, żebym usiadł i przez parę minut odpoczął (on też nie czuł się najlepiej i robił to samo). Faktycznie pomogło, ale i tak nie czułem się swojsko na tej wysokości. No cóż, w końcu i ja się dowiedziałem, co to problemy aklimatyzacyjne. Sytuacja ta tylko zwiększyła moje obawy dot. następnych naszych podejść. Na dół to już nie schodziłem, tylko zbiegałem. Całość zajęła nam ok. 5h, przy czym zejście trwało niecałe 1,5h. Już na dole w lodgy, okazało się że choroba dopadła resztę: Jacek i Piotr mieli ból głowy i poszli w kimę, Lucjan i Marcin lekko odczuwali w głowie naszą eskapadę, ale szybko doszli do siebie, a ja i Wiktor swoje przeżyliśmy na szczycie i na dole już czuliśmy się bardzo dobrze.

W czasie gdy my wchodziliśmy na Nangkar Tshang, Iwona ciekawie się opaliła. Siedziały z Ewą na zewnątrz, słońce wyszło może na 45 min i to wystarczyło żeby twarz Iwony, delikatnie rzecz ujmując, przyrumieniła się jak skórka na kaczce. Ewa już chyba naprawdę czuje się lepiej, bo wieczorem mierzy się "na rękę" z okolicznymi Szerpami.

Wydane:
110 NPR - musli
150 NPR - ryż z warzywami
80 NPR - zupa//////
20 NPR - gorąca woda

11.10.2006
Pheriche - Lobuche

Poranek, pakujemy się… niby wszystko normalnie… ale… gdzie są moje spodnie z paskiem na pieniądze??!! Gdzie mój pas z całą moją kasą??!! Okradli mnie!! Cała lodga postawiona na nogi, wszyscy biegają, szukają, robi się szum, panika. Na bank mnie okradli, przecież tu jednym kluczem można otworzyć kilka zamków!! Aż mnie telepie, zaraz dostanę zawału! Najpierw aparat a teraz cała moja kasa! Wyrzucam wszystko z plecaka – nie ma!! Otwieram spakowany już śpiwór… o cholera, są moje spodnie z paskiem ;-) Fałszywy alarm, ale było gorąco. Musiałem w nocy, przez sen, wpakować spodnie do śpiwora i nie zauważyłem rano przy pakowaniu, że zostały w środku. Szydziliśmy z tego zdarzenia jeszcze przez parę dni.

Z Pheriche maszerujemy szeroką doliną wśród łąk. Super widoczki. Dochodzimy do Tukli (Duglha, 4620 m). Jemy obiad. Z Ewką kontakt utrudniony, zasypia na krześle. Widać, że źle się czuje. Zostaje z nią Zbyszek. Jak Ewa odpocznie to mają ruszyć za nami.

Dochodzimy z Jackiem do pierwszej lodgy w Lobuche (4930 m). Okazuje się, że nie ma żadnych miejsc. Czekamy na resztę. Gdy przychodzą Szerpowie Marcina i Piotrka, nagle okazuje się że są dla nas pokoje! Właściciel i jeden z tych Szerpów to rodzina. W Lobuche jest mało miejsc noclegowych i windują ceny bardzo wysoko. Mimo to, miejsc i tak brakuje i większość gości śpi w stołówkach. Dla nas znajdują się pokoje! Normalna stawka za pokój 3-osobowy to 500 NPR, a my dostaliśmy zniżkę 50%!! Także dzięki Szerpom dużo zaoszczędziliśmy.

Przychodzi Zbyszek. Okazało się, że Ewa nie była w stanie iść dalej. Wynajęła Szerpę, żeby niósł jej plecak i wróciła do Pheriche.

Wieczorem stołówka pełna, ciężko znaleźć miejsce do siedzenia. Wszędzie, niewiadomo skąd, utrudniający zasypianie smród spalin. Iwona śpi sama w pokoju. Tam nie śmierdzi tak bardzo, toteż Zbyszek przenosi się do niej. Nic to nie pomaga, bowiem łapie go choroba wysokościowa i całą noc ma nieprzespaną. Bóle głowy i ciągłe wymioty. Iwona ma fajne nocne zajęcia, najpierw z chorą Ewką w pokoju a teraz trzeba się zaopiekować Zbyszkiem.

Ja w pokoju znów z Jackiem i Luckiem, także czekam aż coś się wydarzy. W nocy słyszę Jacka, który przez sen krzyczy do Lucjana, żeby zapalił czołówkę, bo ktoś jest w pokoju! Zapalamy i oczywiście nic. Jacek teraz chyba widzi martwych ludzi. Pewnie to taki objaw choroby wysokościowej, w końcu każdy ją przechodzi na swój sposób.

Wydane:
110 NPR - musli
10 NPR - woda
220 NPR - makaron z warzywami i serem
120 NPR - zupa czosnkowa

12.10.2006
Lobuche - Gorak Shep

Rano wstaję i idę do klopa. Wychodząc napotykam na tego samego, sędziwego Japończyka, którego spotkaliśmy podczas wejścia na Nangkar Tshang. On tutaj? Jak to możliwe?! To chyba kwestia jakiejś japońskiej diety. To od nas odpadła twarda Ewka, Zbyszek ledwo się trzyma, a ten sobie siedzi na prawie 5000 m! Zaczyna mnie to deprymować. 

Wychodzimy o 8.35. Zbyszek już z nami dalej nie rusza. Jest wymęczony po ostatniej nieprzespanej nocy. Bierze Szerpę i wraca do Pheriche. My nabieramy z rzeki wodę i w drogę. Parę metrów wyżej, widzimy jaki, które załatwiają się do tej samej rzeki. W mordę, a my tą wodę właśnie pijemy, a wczoraj robiliśmy sobie herbatkę.

Droga do Gorak Shep to mała katorżnia. Teren nie jest jakoś wyjątkowo trudny, ale oddycha się strasznie ciężko. Gdy z Jackiem zauważamy zabudowania Gorak Shep (5160 m), to cieszymy się jak dzieci! Gorak Shep jest położone na dnie wyschniętego jeziora.

Z naszej ósemki zostało już tylko sześć osób. Bierzemy 3 pokoje dwuosobowe. Kto śpi z Iwoną w pokoju? Z osobą, z którą w pokoju była najpierw Ewa a potem Zbyszek, którzy już odpadli. Hmm jakoś nie ma chętnych. Iwona błaga mnie.. "No dooobraaa…" i z przerażeniem rozkładam się u niej w pokoju.

Marcin poszedł w kimę. Jacek zauważył, że jego drzwi od pokoju są otwarte, więc je zamknął od zewnątrz (ot, odruch taki ). Po 30 min. Marcin się budzi z wielkim bólem karku, totalnie osłabiony. Chciał wyjść do łazienki, ledwo się doczłapał do drzwi, próbuje otworzyć i nic. Na kolanach siedzi przy tych drzwiach i wali pięściami. Usłyszeli go jacyś Amerykanie i otwierają zdziwieni: "a tobie co się stało?", Marcin: "lać mi się chce!!!". Szybko zrobił co miał do zrobienia, ale choroba coraz bardziej go brała. Zrobiło mu się zimno. Przynieśliśmy mu śpiwory, folię NRC, gorącą herbatę. Dalej nic nie pomagało. Miał coraz większe drgawki, do tego pojawiły się wymioty. Gdy już nim zaczęło konkretnie telepać, właściciel lodgy przyniósł tlen. W tym czasie Piotr zamawiał helikopter ratunkowy. Ciągle coś przeciągali, że niby pogoda zła, że coś z ubezpieczeniem. Ostatecznie nie przylecieli. Po jakimś czasie sztachania się tlenem, Marcin poczuł się na tyle lepiej, żeby zejść niżej do Lobuche. Poszedł z nim Piotr i ich Szerpowie. Zamówili na rano helikopter do Lobuche. Marcin tam został, a Piotr jeszcze tego samego dnia do nas wrócił.

W raz ze wzrostem wysokości, rosną również ceny. W Gorak Shep cena wody osiągnęła swoje ekstremum - 280 NPR (w Katmandu butelka wody kosztuje 20 NPR)!!

Wieczorem jakoś długo nie mogę zasnąć. Ciągle mam przed oczami chorą Ewkę i Zbyszka. Oboje przed nasileniem swojej choroby spali w pokoju z Iwoną. Przypadek? Co jutro będzie ze mną?!

Wydane:
130 NPR - musli (ale koleś zapomniał mi tego doliczyć)
120 NPR - naleśnik
220 NPR - spaghetti z serem

13.10.2006
Gorak Shep - Kala Pattar - Everest B.C. - Gorak Shep

Wstałem! Żyje! Nic mi nie dolega!. Iwona chyba też wzięła do siebie tą "klątwę", bo rano powiedziała, że też nie mogła spać i że miałem jakieś bezdechy w nocy.

Ruszamy na Kala Pattar (5545 m). Tragedia, góra z dołu wygląda na pagórek, na który można wbiec, a wchodzi się strasznie wolno. Robię po 20-30 kroków i odpoczynek na oddech. Ludzi jak mrówków. Spotykamy po drodze Piotra, który już schodzi w dół. Śpieszy się do Lobuche, skąd mają z Marcinem za parę godzin odlecieć helikopterem. Później się dowiemy, że śmigłowiec i tak nie przyleciał bo nie można było się skontaktować z ich nepalską firmą ubezpieczeniową.

Roman w połowie wysiada. Mówi, że już widzi podwójnie. Szczęściarz, wokoło takie przepiękne widoki a on widzi dwa razy więcej. Iwona motywuje ciągle Romana i udaje mu się wejść na szczyt. Wspaniała panorama na Himalaje, w dole ogromny lodowiec Khumbu. Z Kala Pattar jest najlepszy widok na Mount Everest, już bliżej tej góry nie można podejść (no chyba, że robimy wyprawę na najwyższą górę świata). Niesamowite przeżycie, widok nie do zapomnienia. Jest to zarazem najwyższy szczyt, na który udało nam się wejść.

Schodzimy do lodgy na mały posiłek i koło południa ruszamy pod Everest Base Camp. Roman źle się czuje i zostaje, także idziemy w piątkę. O dziwo na szlaku spotykamy tylko kilka osób, zupełna odwrotność Kala Pattar. Trasa bardzo fajna, po kamieniach lodowca Khumbu. Lodowiec ciągle pracuje, słychać jak pod spodem płynie woda. Co jakiś czas kawałek kamienia, czy lodu odrywa się i spada. Po drodze napotykamy na wrak śmigłowca, który kiedyś miał tu wypadek. Po 2,5h docieramy w okolice lodospadu Khumbu (słynny Ice Fall), gdzie zakładane są bazy wypraw na Mount Everest i Lhotse (5360 m). Teraz są tu dwie wyprawy: kanadyjska i koreańska. Zmęczeni wracamy do Gorak Shep, robi się już ciemno.

Wydane:
160 NPR - frytki
30 NPR - herbata

14.10.2006
Gorak Shep - Cho La

No i stało się. Teraz mnie wzięło. Nie mogę patrzeć na jedzenie, jak tylko poczuję z kuchni zapach palącego się wysuszonego gówna jaków, to od razu mam cofki. Rano zjadłem kawałek kaszki i od razu "panta rhei" i kibel mój. Brak apetytu, nudności, odwodnienie, zmęczenie. Dobrze, że główny cel naszego trekkingu za nami. Teraz szybka decyzja, czy schodzimy już w dół czy idziemy dość trudną trasą na przełęcz Cho La (5420 m), a potem na szczyt Gokyo (5483 m), z którego to rozpościera się jedna z najpiękniejszych panoram na Himalaje. Na razie jest 2:3. Iwona i Roman nie czują się na siłach i postanawiają wracać do Katmandu. Jacek, Lucjan i Wiktor chcą iść na "masakrę". Nie mam już siły, ale decyduje się iść z nimi. Zrobiłem i tak więcej niż początkowo myślałem (Namche), ale skoro jestem już w tym punkcie, to może być jedyna okazja na przejście całej, początkowo nakreślonej przez Romana trasy. To już byłby prawdziwy wyczyn dla mnie, także ruszamy na Cho La!! Ach, ta moja chora ambicja. Poza tym, skoro Iwona i Roman wracają, to przyda się w tej szalonej grupie ktoś odpowiedzialny.

W ciągu 1 godziny docieramy do Lobuche i tam się rozdzielamy. Biorę od nich jeszcze tabletki na zahamowanie biegunki i wio! Iwona z Romanem udają się w stronę Namche Bazar, gdzie spotkają się z resztą ekipy oraz z Marcinem i Piotrem, którym nie udało się odlecieć helikopterem i muszą wracać na piechotę. My w czwóreczkę pędzimy na Cho La.

Mijamy w dole szmaragdowozielone jezioro Chola Tsho, następnie ok. 13.00 dochodzimy do letniej siedziby pasterzy jaków - Dzongla Kharka (4840 m). Nie mam apetytu, zatem brak mi też siły. Teraz się odwróciło, wysiadam na podejściach, za to polubiłem zejścia. Wszyscy oprócz mnie wsuwają obiad. Po czym oświadczają, że idziemy dalej! Według przewodnika Kurczaba, mieliśmy tu zrobić nocleg, ponieważ do następnej wioski jest około 5h marszu! Poza tym jest już po południu i będziemy szli w ciemności, jesteśmy trochę zmęczeni (ja bardzo) a trasa jest dosyć trudna. Debata była ostra, próby wjeżdżania mi na ambicje też nie skutkowały. Moje veto było nieugięte - zostaję! Po 30 min. gdy wszyscy już zdecydowali, że zostaną ze mną, zmieniłem zdanie. A dlaczego, to nie napiszę, żeby nikt już nie wykorzystał tego chwytu na mnie w przyszłości. Wcinam batony energetyczne (jedyne po czym mnie nie goni), żeby jakoś przeżyć to wyzwanie.

O 13.45 ruszamy… już po kilku minutach mam dosyć. Stoimy pod przełęczą. Super, skalne urwisko! Zginiemy! Gdzieś tam u góry jest przełęcz, tylko trzeba się na nią wdrapać po skałach. Szlag mnie trafia, co wyjątkowo bawi moich współtowarzyszy (do usług chłopaki). Podczas wchodzenia trzeba uważać i lepiej nie patrzeć w dół. O 17.00, po podejściu 580 m, docieramy już na sam lodowiec Cho La (5420 m). Spotykamy tu parę Polaków. Chwilka rozmowy, podczas której dowiadujemy się, że za Namche Bazar, w Phakding na moście stoją maoiści i zbierają opłaty. Aż niemożliwe, przecież te tereny kontroluje rząd, w Lukli stacjonuje wojsko, a oni pod samym nosem straszą turystów! Wierzyć się nie chce, że wojsko nie interweniuje, chyba mają jakiś układ. Tak czy siak, spotkani Polacy pokazują nam obejście, żeby na nich nie trafić. Szybko kończymy rozmowę i idziemy dalej - za godzinę zrobi się już ciemno, a trasa niebezpieczna. W 1995 roku, po dużym opadzie śniegu, zginęło tu pod lawiną 40 uczestników japońskiej wyprawy trekkingowej. Po lodowcu idziemy wydeptaną ścieżką, ale mimo to idzie się ciężko i a nogi co jakiś czas zapadają się w śniegu.

Nepal Nepal Z Cho La do doliny Nyimagawa schodzimy stromym stokiem śnieżnym. Trzeba tu uważać na spadające kamienie i lawiny seraków z wiszącego lodowczyka. O 18.00 jesteśmy za przełęczą. Trasa prowadzi teraz po wielkich głazach i zrobiło się ciemno. I co? I Radek miał racje! Jest ciemno, zgubiliśmy drogę, a do najbliższej wioski Dragnag jest ok. 2h marszu! Początkowo chodzimy w czołówkach i szukamy szlaku. Wpadam poślizg i tylko dzięki plecakowi, który zahaczył się na jakimś kamieniu, nie zrobiłem sobie dużego kuku. Niestety połamałem klamrę od plecaka. Moja i Jacka czołówki już ledwo świecą. Kupowaliśmy te gówna w Jiri i w sumie wystarczyły akurat na ten trekking i do wyrzucenia (lepiej zaopatrzyć się w dobrą czołówkę w Polsce). Trudno, poddajemy się. Bez sensu, kręcimy się tylko w kółko, po omacku nie trafimy na szlak. Szukamy jakiegoś zakrytego miejsca i rozbijamy się na głazie. No to w końcu przydadzą się nasze folie izolacyjne.

Próbujemy zagrzać wodę na herbatę, ale pech chciał, że żaden z naszych palników lub kartuszy nie działa. Robi się zimno. Zakładamy na siebie ile się da. Ja mam na sobie 5 warstw ubrań, czapkę, rękawiczki i tak wbijam się do śpiwora. Chłopaki patrzą na mnie z zazdrością. Oni mają śpiwory puchowe i boją się żeby nie zawilgotniały, a ja smacznie sobie drzemie w syntetyku (dzięki Michale!).  W pewnym momencie jest mi aż za gorąco co spotyka się z oburzeniem reszty hehe. Po kilku godzinach Jacek stawia sprawę jasno - albo śpiwór albo zapalenie płuc, nie wytrzymuje i też wchodzi do śpiwora. Niebo wydaje się być tak blisko, co chwila widzimy spadające meteory. Nawet nie jest tak źle, w końcu to też jakiś powód do dumy, że spaliśmy pod chmurką na prawie 5000 m. Szybko zasypiam.

Wydane:
150 NPR - musli
150 NPR - nocleg

15.10.2006
Cho La - Gokyo

Wstajemy o 5.00. Lucjan próbuje wylać wodę z garów, którą zostawiliśmy po wczorajszej nieudanej herbacie. Trzeba ją jednak wyrzucić a nie wylać, ponieważ zmienił się stan skupienia. W nocy był bowiem ostry mróz. Lucjan i Wiktor mocno zmarźli.

Szukamy szlaku, każdy chodzi lekko podminowany. Żadnej ścieżki, żadnego jaka, nic. Nie ma to jak zgubić się w Himalajach. Po godzinie odnajdujemy jakąś ścieżkę. Trochę chodzimy po omacku, ponieważ ścieżka się w pewnym momencie kończy i musimy przechodzić przez jakieś kamienie i rzeczki. Jest jeszcze tak zimno, że kamienie przy rzeczkach pokryte są lodem. Najpierw więc w wodzie ląduje Lucjan, następnie Wiktor i Jacek. Ja jestem suchy, ale przechodziłem chyba z 10 min. Jesteśmy w jakimś dziwnym miejscu, przechodzimy przez wyludnione wioski, żywej duszy. Nie wiemy w którą stronę iść, bo i nie ma się kogo zapytać. Dopiero o 10.30 odnajdujemy główny szlak z Namche Bazar do Goyko. O dziwo, udaje się uruchomić palnik i robimy szybkie śniadanie - Wiktor serwuje nam kuskus (feee).

Idziemy ładną trasą obok jeziorek: Mengma Tsho, Longponga Tsho i Dudh Pokhari (Gokyo Tsho). Wzdłuż brzegu tego ostatniego dochodzimy do letniej osady pasterskiej, a obecnie również dużego skupiska hoteli - Gokyo (4750 m).

Wydane:
0 NPR


16.10.2006
Gokyo - Gokyo Ri - Namche Bazar

O 4.00 wychodzimy na Gokyo Ri (5483 m). Tym razem w trójkę. Jacek stwierdził, że wszystkie te góry są takie same i mu się nie chce a poza tym jest trochę chory. Jest ciemno, wchodzimy z czołówkami, parę Nepal Nepal razy gubimy szlak, ale idziemy w dobrym kierunku. Jest strasznie zimno. Mam założone rękawiczki i grube skarpety, a mimo to ręce i stopy są tak zmrożone, że nie mam w nich czucia. Wokoło wszystko oszronione. Ledwo wchodzę, zupełnie nie mam siły, wczoraj znów nie zjadłem obiadu. Lucjan i Wiktor wchodzą na szczyt po 2h, mi to zajmuje 20 min dłużej. Zrobiłem już to tylko siłą mojego pięknego umysłu, bo w moich mięśniach nie było już pary. Czekamy tam na wschód słońca, robimy foty i uciekamy z powrotem do lodgy po Jacka. Widok ładny, ale bez brawury. Z Kala Pattar o wiele ładniejszy. Gdy my schodzimy, większość ludzi dopiero wdrapuje się na szczyt.

O 8.30 schodzimy do Namche Bazar na spotkanie z resztą grupy. Po ponad 8 godzinach docieramy na miejsce. Nikt jednak na nas nie czekał. Gospodyni powiedziała nam, że właśnie dziś rano wyruszyli w stronę Lukli. Zostawili dla nas koszulkę z podpisami, do której my mieliśmy się dopisać i zostawić w jednej z knajp, żeby rozwiesili gdzieś na ścianie.

Gdy myśmy walczyli w górach o życie, oni w tym czasie bawili się w Namche Bazar. Spotkali też Jurę Jermaszka, wybitnego himalaistę rosyjskiego.

Wydane:
70 NPR - tosty
70 NPR - jajka
85 NPR - momo
20 NPR - sok cytrynowy
100 NPR - prysznic
50 NPR - pokój

17. 10.2006
Namche Bazar - Lukla

Wstajemy o 7.00. Rano robimy jeszcze ostatnie zakupy, tzn. głównie Wiktor kupuje noże na pamiątkę. O 8.30 wyruszamy w stronę Lukli.

Pamiętając ostrzeżenie o maoistach, obchodzimy Phakding drugą stroną rzeki. Zajmuje nam to jakieś 45 min dłużej, ale nie musimy się użerać z "czerwonymi". W wioskach przez które przechodzimy, Wiktor nas upomina, żebyśmy się zachowywali ciszej. Wszędzie widzi konfidentów hehe. Po przejściu mostu, który miał boczne liny zamontowane bardzo nisko (śmiesznie wyglądaliśmy przechodząc przez niego), wchodzimy z powrotem na główny szlak.

Po kilkunastu minutach kolejna przygoda. Schodzimy tak szybko, że nie zauważyliśmy stada jaków i mijamy je po zewnętrznej (powinniśmy zawsze je mijać od strony zbocza). Jakiś głupi poganiacz zaczął w nie rzucać kamieniami, żeby szybciej szły. Jaki się zerwały no i Jacek spadł ze szlaku jakieś 10 m w dół. Po jego przeraźliwym krzyku już myślałem, że po nim, że już tylko dobicie wchodzi w grę. Ja popilnowałem gratów a w tym czasie Lucjan i Wiktor zeszli na dół do Jacka, który wył jak ranny łoś. Jakoś udało się go wciągnąć na górę. Chcieliśmy wynająć Szerpę, żeby pomógł nam nieść plecak Jacka, ale jak ci zwąchali interes to zaczęli dyktować ceny z sufitu. Jacek był cały obolały, najbardziej ucierpiał jego pośladek. Miał tak stłuczony kawał dupy, że absolutnie nie było rady żeby sam doszedł do Lukli. Jakiś przewodnik poradził nam, żebyśmy w najbliższej wiosce wynajęli Jackowi konia. Ruszamy, Jacek jak maharadża na koniu, potem ja z Luckiem jego wierni poddani, a na końcu tragarz Wiktor, który niósł plecak Jacka. Po kilkunastu minutach, znowu pech! Siodło się obluzowało i Jacek spada z konia na wielki głaz! Żyje… koń też, także jedziemy dalej. To był bezapelacyjnie dzień Jacka!! Przeżył jeszcze grozę, jak jadąc na koniu, na środku mostu, naprzeciwko zaczęły wychodzić jaki. Na szczęście poganiacz je zawrócił, bo już po tym trzecim upadku humor mógłby Jacka opuścić…

O 18.00 jesteśmy w Lukli (2837 m). Rezerwujemy bilety na jutrzejszy samolot i idziemy do restauracji się wyżyć - zjedliśmy stek z jaka.

Wydane:
75 NPR - flaga Nepalu
45 NPR - herbata
120 NPR - zakupy (ciastka, cukierki)
250 NPR - stek z jaka


18.10.2006
Lukla - Katmandu

Rano była brzydka pogoda w Katmandu, zatem wszystkie loty się opóźniły. Lotnisko bardzo fajne. Pas startowy jest na wysokości 2837 metrów, a za nim… przepaść. W budynku lotniska wchodzimy na wagi na bagaż. Każdy z nas schudł w granicach 7-11 kg. Wylatujemy o 12.30.

Nepal Nepal W Katmandu jest teraz szczyt sezonu, zatem ludzi jest jeszcze więcej niż było, choć to się wydaje niemożliwe. Podobno teraz przez parę dni jest jakieś święto i można wytargować lepsze ceny w sklepach (festival price).

Rzucamy się jak dzicy na żarcie. Owoców nie wiedzieliśmy całe wieki, zatem obżeramy się jabłkami, bananami, mandarynkami, wieczorem poszły jeszcze grejpfruty i ananas. Znaleźliśmy też fajną knajpkę z kurczakiem w chilli. Obżarliśmy się "na masakrę"

Wieczorem spotykamy się z całą resztą grupy i wymieniamy opowieści.

Wydane:
1000 NPR - camel bag
75 NPR - nocleg
140 NPR - 2 ciacha + herbata
25 NPR - owoce
190 NPR - obiad (kurczak + frytki + surówka)
150 NPR - różne zakupy do żarcia

19.10.2006
Katmandu

Dziś sobie dłużej pospaliśmy. Jedziemy do Pashupatinath, które dla hindusów jest najbardziej czczonym miejscem w Nepalu. Leży ono nad rzeką Bagmati, która jest dopływem Gangesu, zatem uważana jest za rzekę świętą i dlatego miejsce to odgrywa podobną rolę jak Varanasi w Indiach. Nad rzeką, która wygląda jak ściek, wybudowane są stanowiska do kremacji zwłok. Jesteśmy świadkami jak palą kilka osób. Obok kilku Nepalczyków kąpie się w tej wodzie. Po całym kompleksie spacerują sobie małpy, wygląda to trochę jak w "Księdze dżungli". Z Wiktorem wchodzimy do czegoś w rodzaju domu starców, dla ludzi którzy przyjechali specjalnie po to, aby tu umrzeć. To był zły pomysł, mocne przeżycie. Gdy wychodzimy, Roman robi jednemu dziwnemu kolesiowi zdjęcie, za co ten żąda zapłaty. Roman daje mu parę groszy, ale za mało i koleś ciągle za nami łazi. Gdy wchodzimy do taksówek, ten typ zaczyna kłaść się na masce samochodu! Nie było wyjścia, trzeba było mu dać więcej, żeby nas zostawił w spokoju. Później jedziemy do Bodhnath - największej stupy buddyjskiej w Nepalu. Wszystkie one są jednak podobne, różnią się tylko rozmiarami. Za wejście trzeba zapłacić, choć ja się prześlizgnąłem.

Jacek coraz lepiej chodzi, oczywiście jak na inwalidę. W całym Katmandu słychać tą samą piosenkę - mantrę "Om mani padme hum" w wersji popowo-komercyjnej. Oszaleć można!! A Ewka i Roman kupili płytę z tym kawałkiem - szaleństwo!

Wydane:
66 NPR - kanapka z kurczakiem + fanta + herbata
90 NPR - zrzuta na taxi
70 NPR - 2 marsy
110 NPR - kiełbasa + frytki + cola
1100 NPR - sweter
2000 NPR - plecak
40 NPR - papier + woda

20.10.2006
Katmandu

Dziś się rozdzielamy. Ja ze Zbyszkiem jedziemy do Patanu pozwiedzać Durbar Square. Według przewodnika wejście na plac jest płatne, a my znów zwiedzamy za darmo, czyżby kolejne święto? Później jedziemy do Budhanilkantha, oddalonego od centrum Katmandu o 10 km. Po drodze zasypiam w taksówce ;-) W tej miejscowości oglądamy posąg śpiącego Wisznu na łożu z wężów, położonego na środku basenu wypełnionego wodą. Podobno jest to największy tego typu posąg na świecie. Mnie na kolana nie rzucił, choć Zbyszek był zadowolony. W tym czasie reszta zwiedza Swayambunath – zespół świątyń i stup położony na szczycie wzgórza i załatwia rafting.

Wieczorem spotykamy się na kolacji na Thamelu. Pierwszy raz obserwujemy deszcz w Katmandu i od razu nie byle jaki. Jak lunęło to jak w czasie monsunu! Przez godzinę spadło tyle deszczu, że na ulicy było z pół metra wody! Na szczęście, zaraz po kolacji wszystko spłynęło razem z brudem.

Wydane:
45 NPR - kanapki z kurczakiem
35 NPR - momo
20 NPR - cola
60 NPR - taxi do Patanu
40 NPR - ciacho
30 NPR - herbata
10 NPR - grejpfrut
150 NPR - taxi do Budhanilkantha
150 NPR - breloki
75 NPR - taxi do centrum
15 NPR - jabłko
60 NPR - 2 czekolady Cadbury
15 NPR - cola
105 NPR - pizza
55 NPR - sałatka
20 NPR - cola
20 NPR - herbata
50$ - rafting (2 dni)

21.10.2006
Rafting

Ewa znów chora i zostaje w hotelu, zatem na rafting jedziemy w siódemkę. Z Katmandu zabiera nas autobus, którym jedziemy w góry nad rzekę. Poszedłem się na chwilę odlać i o mało nie odjechali beze mnie (dzięki Zbychu, że o mnie pamiętałeś).

Po czterech godzinach jesteśmy nad rzeką. Przechodzimy krótkie szkolenie i do pontonu. Ponton jest na 8 osób czyli akurat dla całej naszej grupy, szkoda że Ewa nie dała rady.

Płynie jeszcze jedna załoga jakiś Amerykanów i Brytoli. Choć rzeka wydaje się zbyt spokojna, to jak na pierwszy raz jest wystarczająca. Co chwila ochlapuje nas lodowata woda. Akurat dzisiaj musiała się popsuć pogoda i nie ma słońca! Około 13.00 robimy przerwę na obiad – jest i kurczak! Wszyscy jesteśmy zziębnięci ale bawimy się doskonale. Po obiedzie ruszamy dalej. Jacek odczuwa na swoim dupsku wszystkie większe kamienie, na które wpływamy. Raz tak podbija ponton, że nasz instruktor wpada do przodu i uderza w kolano Iwony, które nabiera dziwnego kształtu i koloru.

Po raftingu zawieźli nas do domku w ogrodzie nad rzeką. Tam zjadamy wyśmienitą kolację. Dowiadujemy się, że wszyscy ci instruktorzy raftingu, gdy sezon w Nepalu się kończy, wyjeżdżają prowadzić spływy w USA. Później koleś opowiada nam o maoistach jako bohaterach, którzy walczą z niesprawiedliwością społeczną i chcą obalić króla. Dziwne usłyszeć coś takiego od kogoś, kto co roku wyjeżdża do Stanów.

Wydane:
70 NPR - ciacha
20 NPR - woda
850 NPR - 3 noclegi w Enocounter
100 NPR - Internet

22.10.2006
Rafting

Wstajemy o 7.00. Dostajemy rewelacyjne śniadanie. Przychodzi koleś i pyta czy chcemy popłynąć dłuższą trasą czy krótszą. Jeśli wybierzemy dłuższą, to zabiorą nas w to samo miejsce co wczoraj, ale postara się tak pokierować pontonem, żebyśmy mieli więcej przeżyć. Możemy też wybrać wariant krótki, ale bardziej niebezpieczny i bardzo trudny. Co za pytanie? Jasne, że wybieramy "masakrę"!!

Dowożą nas w miejsce, gdzie mamy rozpocząć rafting. Spoglądamy na rzekę… o cholera!! Zginiemy!! U Iwony pojawiają się wątpliwości, czy wsiadać do pontonu. Ostatecznie wsiadamy wszyscy.

Spoglądamy na siebie i co chwila wybuchamy śmiechem. Niepewność, strach, podniecenie… wszystko się miesza ze sobą. GO!! Płyniemy!! Od razu masakra, już jesteśmy cali mokrzy. Tym razem lodowata woda nam nie przeszkadza, gdyż adrenalina nie pozwala nam czuć czegokolwiek. Skupiamy się tylko żeby nie wypaść z pontonu. Lucjan chyba dostatecznie się nie skupił, bo za chwilę wpada do wody! Na szczęście nie walnął w żaden kamień, zdołał złapać się liny od pontonu i po chwili jest z nami. Tylko jakby trochę zbladł. Nie minęła kolejna chwila, a Iwona popsuła sobie dłoń. Podczas próby złapania liny, coś jej przeskoczyło w dłoni i za moment pojawiła się opuchlizna. W dodatku przy próbie zamknięcia dłoni, jej palce się krzyżowały.

Płynęliśmy niecałą godzinę, ale wrażeń było tyle, że jeszcze długo przeżywaliśmy ten spływ. Zawożą nas na obiad i wracamy do Katmandu.

Wydane:
200 NPR - kartki pocztowe
500 NPR - sakwa na wodę
800 NPR - koszula + spodnie
900 NPR - kurtka
25 NPR - 5 bananów
15 NPR - woda

23.10.2006
Katmandu

Dziś staramy się znaleźć autobus w okolice Królewskiego Parku Narodowego Chitwan. Niestety znów jakieś święta! U nich to by było święto jakby akurat nie było święta. Tym razem mają jakiś festiwal związany z nowym rokiem, bodajże świętują 2063! Także w tym roku przeżyjemy dwa sylwestry. Szkoda, że z tym wszystkim wiąże się to, że autobusy nie jeżdżą a biura podróży są zamknięte. Nie możemy się w żaden sposób skontaktować z biurem, z którego wykupiliśmy powrót do Gorakhpuru. Udaje się znaleźć kolesia, który jutro jedzie swoim busem do rodziny w okolice Chitwan, także przy okazji sobie zarobi. Przyjedzie po nas do hotelu o 8.00.

Wieczorem siedzimy sobie w restauracji i zauważamy obok dużą grupę Polaków. No proszę!! Przecież to sam Krzysztof Wielicki!! Właśnie razem z grupa HiMountaina przygotowuje się do zimowej wyprawy na Nanga Parbat i niedługo, w celu aklimatyzacji, ruszają zdobyć Ama Dablam (o ich wyprawie można przeczytać na stronie HiMountaina.

Robie ostatnie zakupy w Katmandu i próbuje się zapakować. Wypisuję kartki i zostawiam w hotelu do wysłania, bo przecież poczta nieczynna… mają festiwal!

Wydane:
185 NPR - śniadanie (kanapki, chickenburger, shake, cola)
90 NPR - gacie
300 NPR - koszulka z wydzierganym znaczkiem
20$ - wymiana – 1405$
15 NPR - Internet
60 NPR - sok + sok
1150 NPR - sandały
500 NPR - śpiwór + czapka
150 NPR - krótkie spodnie
120 NPR - czapka
50 NPR - znaczek trekkingowy
30 NPR - riksza
60 NPR - lody
70 NPR - shake
200 NPR - sernik z lodami
45 NPR - chusteczki + sok
20$ - wymiana - 1400
NPR

24.10.2006
Katmandu - Saura

Nepal Nepal O dziwo nasz kierowca jest przed czasem, co w tym kraju nie zdarza się często. Pakujemy się i ruszamy. Zaraz za Katmandu łapiemy gumę i trzeba jechać do wulkanizacji, tracimy znów trochę czasu. Akurat zatrzymał się na zakręcie na górskiej drodze, toteż Jacek poczuł się w obowiązku kierować ruchem drogowym! Co dziwniejsze, on sobie jaja robił a oni go słuchali! Ci ludzie w miastach nawet nie zwracają uwagi na światła drogowe a teraz na znak Jacka zatrzymał się nawet autobus.

Kierowca to ponoć istny wariat drogowy. W czasie jazdy nawet zdejmował koszule i zjechał na przeciwny pas. Niestety większość trasy przespałem, więc nie mogę za dużo napisać o jego technice prowadzenia.

Zajmujemy cały hotelik Family Guest House. Fajny klimacik i cały nasz, bo mają tylko 4 pokoje. Był tani, dobre warunki i blisko restauracji. Wykupujemy też wycieczki – jutro spływ canoe i spacer po dżungli, a pojutrze przejażdżka na słoniu. Wieczorem, przy zachodzie słońca, gramy w siatkówkę i już wtedy wiedzieliśmy co siatkarska reprezentacja Polski zrobi na Mistrzostwach Świata.

Wydane:
650 NPR - bus do Saura
20 NPR - lody
30 NPR - ciacha + wafelek
210 NPR - obiad (enchilada + cola)
40 NPR - lemon soda
15 NPR - bułka
15 NPR - ciacha

25.10.2006
Saura (Chitwan)

Dziś ruszamy do dżungli. Najpierw spływamy canoe w dół rzeki, a potem 8h w dżungli. Mogliśmy wziąć wariant na 4h w rezerwacie, ale przecież na 8h wychodziło taniej to trzeba było brać (jak na promocji cholera). Bardzo mi się uśmiecha łazić po lesie przez cały dzień, to akurat mogę robić w Polsce.

O 8.00 zaczynamy spływ. Park Narodowy Chitwan to jedna z największych atrakcji Nepalu. Od południa graniczy on z Indiami. Jesteśmy więc już przy samej granicy, a mimo to mamy wspaniały widok na ośnieżone szczyty Himalajów. Przewodnik pokazuje nam co chwilę jakieś białe ptaki. Szkoda, że nie jestem ornitologiem, bo może bym się świetnie bawił. Za chwile jest coś ciekawego, pokazuje nam kilka krokodyli.

Po godzinie spływu wyskakujemy na brzeg. Przewodnik tłumaczy jak mamy się zachowywać w razie jak zobaczymy jakieś zwierze (np. tygrysa czy nosorożca). Śmiejemy się że jedynym zwierzęciem jakie tam spotkamy będą białe ptaki.

Szybko nam się nudzi oglądanie odchodów nosorożców i śladów, które zostawiły zwierzęta w zeszłym tygodniu. Jedynym zwierzęciem jakie widzieliśmy były małpy, ale tych to akurat naoglądaliśmy się w mieście. Poza tym było tu pełno robali, pijawek, a także spotkaliśmy jakiś żołnierzy z karabinami. Jedyną atrakcją było przedzieranie się przez ogromną trawę słoniową. Załatwiamy z facetem, żeby nas nie męczył 8h tylko szybciej skończył. Już nawet nie chcemy żadnego zwrotu pieniędzy, tylko niech nas prowadzi do Saura.

Wydane:
1500 NPR - słoń + spacer po dżungli
30 NPR - woda
40 NPR - ciacho
15 NPR - ciastka
175 NPR - obiad (kurczak)
20 NPR - sok
75 NPR - lassi
50 NPR - lemon juice
30$ - wymiana - 2100 NPR

26.10.2006
Saura (Chitwan)

Dziś śpimy ile wlezie, wyprawa na słoniach dopiero o 13.00. Wybraliśmy wariant dwugodzinny, ponieważ jedna godzina, ale w inne miejsce kosztuje tyle samo. Ciekawe czy to będzie nasz kolejny dobry wybór.

Jakoś udaje nam się zabić czas do tej 13.00 i w końcu ruszamy. Czterech facetów na słoniu to chyba nie najlepszy pomysł. Jedziemy w ścisku. O wiele lepiej trafił Roman i Zbyszek, którzy jadą z dziewczynami. Kilkanaście minut na słoniu i już chcieliśmy zagadać z poganiaczem, żeby nam skrócił wycieczkę ;-) Po drodze poluzował się pręgierz i leciutko przechyliliśmy się na jedną stronę. Nauczeni przygodą Jacka na koniu, zrobiliśmy tyle krzyku, że koleś zaraz się zatrzymał i poprawił. Wjeżdżamy do dżungli i po jakimś czasie udaje się nam natrafić na małego nosorożca z matką. Wczoraj tyle godzin łaziliśmy i nic, a teraz na słoniach, głośno rozmawiając natrafiamy na tą parkę! Znów się przechylamy na jedną stronę. Tym razem koleś się nie zatrzymuje, więc ostatni odcinek przytrzymywaliśmy się nogami na słoniu, żeby tylko nie spaść. Po 2h schodzimy ze słonia. Jesteśmy cali obolali. Jedna godzina spokojnie by wystarczyła. Do wioski odwożą nas jeepem.

Po powrocie załatwiamy jutrzejszy transport na granicę. Tym razem udaje się dodzwonić do biura w Gorakhpurze i będziemy już wracać w ramach kupionego wcześniej biletu powrotnego. Zalegamy w jednej z restauracji. Odkrywamy, że wszędzie w Saura można płacić rupiami indyjskimi.

Wydane:
120 NPR - sałatka z tuńczykiem + buła
45 NPR - ciacho
20 NPR - 0,5 kg mandarynek
135 INR - lassi, zupa, pudding, fanta
375 NPR - 3 noclegi
85 NPR - śniadanie
50 NPR - jeep do przystanku autobusowego

27.10.2006
Saura (Chitwan) - Gorakhpur

Wyjeżdżamy o 9.30. Zawożą nas jeepem na przystanek autobusowy. Następnie rozklekotanym autobusem, w tłoku jedziemy na granicę. Po drodze, w autobusie spotykamy Nepalkę, która mówi po Polsku!! Podobno ma chłopaka w Polsce i pracowała w Warszawie w restauracji hinduskiej. Ciekawie usłyszeć język polski w ustach Nepalki.

Po 4h jesteśmy przed granicą. Ostanie 3 km podwożą nas jakimś łazikiem, za którego nie płacimy - jedziemy na tym bilecie kupionym w Gorakhpurze. Na granicy idziemy do biura podróży współpracującego z biurem, z którego mamy bilet powrotny. Dowiadujemy się, że możemy jechać na naszym bilecie, autobusem do Gorakhpuru albo za dopłatą 100 NPR na osobę, dostaniemy jeepa, który będzie w Gorakhpurze 2h szybciej niż bus. Dopłata jest niewielka więc decydujemy się na jeepa.

Przechodzimy przez granicę na stronę indyjską, skąd odbiera nas jeep. Trochę ciasno w ósemkę w tym samochodzie, ale jakoś się mieścimy. Najlepsze jest to, że do środka chce się władować jeszcze dwóch Hindusów, którzy zupełnie nie przejmują się tym, że w środku nie ma gdzie szpilki wcisnąć! Protestujemy, przecież zapłaciliśmy za wynajęcie całego jeepa a nie z pasażerami. Po ostrym sprzeciwie Jacka: "zabieraj te łapy brudasie!", ostatecznie zostają na zewnątrz i całą drogę jadą stojąc na tylnym zderzaku.

Wieczorem dojeżdżamy do Gorakhpur. Od razu można poznać, że to już Indie. Wszędzie gryzący smog, brud, hałas i tłum ludzi. Mamy małą sprzeczkę z właścicielem biura turystycznego, u którego kupowaliśmy bilet. Koleś trochę nas przekręcił. W końcu z Katmandu do Chitwan, a tu już niedaleko granicy, dojechaliśmy za własną kasę. Na bilecie powrotnym od niego (Katmandu- Gorakhpur) dopiero jechaliśmy od Chitwan.

Z Wiktorem idziemy sprawdzić pociągi na jutro. Do Delhi nie ma szans, wszystko zajęte. Ja natomiast kupuje bilet do Varanasi. Szukamy jakiejś porządnej restauracji ale niestety, tu nie ma czegoś takiego. Zamawiamy w knajpie na ulicy. Gdy koleś przynosi nam jedzenie wybuchamy śmiechem. Tragedia, chociaż byliśmy głodni, to nie dało rady tego skonsumować.

Przed snem gonimy jeszcze z Wiktorem jaszczurkę po naszym pokoju - zwycięstwo - udaje się ją wywalić na zewnątrz. Zamawiam w recepcji budzenie na 5.00.

Wydane:
20 NPR - 0,5 kg mandarynek
5 INR - 2 banany
45 NPR - ciacho
10 NPR - jabłko
15 NPR - woda
5 NPR - mandarynka
70 NPR - 4 X batony, 2 X herbatniki, pepsi (granica - wydane wszystkie rupie nepalskie)
134 INR - bilet do Varanasi
150 INR - nocleg
76 INR - kolacja (chicken masala + 2 chapatti, pepsi)
45 INR - żel pod prysznic
3 INR - szampon
12 INR - woda

28.10.2006
Gorakhpur - Varanasi

Pobudka przed 5-tą. Oczywiście obsługa hotelu o mnie zapomniała i nikt mnie nie budził. Na pociąg odprowadzają mnie Wiktor i Zbyszek. Odjazd punktualny - 6.40. Trasa mało oblegana - w pociągu dużo wolnego miejsca. Wszędzie walają się tony łupinek po orzechach. Ludzie rzucają je sobie pod nogi, jak gdyby nigdy nic.

O 12.40 jestem w Varanasi. Najważniejsze zaraz po przyjeździe to kupno biletu do Delhi. Na dworcu ktoś mnie prowadzi do informacji turystycznej (o dziwo prawdziwej - rządowej). Dostaje ksero mapy miasta, koleś mi zakreśla najważniejsze miejsca, mówi ile się płaci za rikszę do centrum, pyta się ile chcę wydać na hotel, poczym zaznacza mi gdzie taki nocleg dostanę. Dostaję także spis pociągów do Delhi. Zaraz obok informacji znajduję się biuro rezerwacji biletów dla obcokrajowców. Lajt - tylko 2h czekania w kolejce, dobrze że była klima. Generalnie z biletami w relacji Varanasi-Delhi krucho. O dziwo mi się udaje!! Ostatni pociąg i jest jedno wolne miejsce!! Z biletem w garści idę wymienić kasę. 2 plecaki na siebie i jakieś 2 km z buta do banku. Kurs niski 1$-44 rupii, ale to i tak najwyższy jaki udało mi się znaleźć.

Z dworca biorę rikszę w okolicę miejsca gdzie znajdę tanie hoteliki. Małe zamieszanie… mój kierowca uprzedził jakiegoś innego i zaczęła się ostra kłótnia. Po małej szturchaninie ruszamy. Oczywiście burak wiezie mnie pod jakiś hotel, a nie w umówione miejsce. Wysiadam, płacę i idę w drugą stronę a nie do wskazanego przez niego hotelu. Rikszarz odjeżdża a z hotelu wybiega koleś i mi daje wizytówkę. Na wizytówce napis: "single – 100". No proszę, czyli mam pewność że mnie nie przekręci żeby odpalić dolę rikszarzowi. Biorę tą celę z dwoma jaszczurkami w środku. O 12.00 check-out. Dopłacam 50 rupii żeby mi pozwolili posiedzieć jutro do 18.00. Zamawiam kolację w hotelu. Kolo mi opowiada, że mam szczęście bo jutro jest ostatni dzień jakiegoś festiwalu (o rety kolejne święto) i jutro żebym wynajął łódkę na Gangesie, bo rano będzie pełno ludzi na ghatach czekających na wschód słońca. Kurde, znów pobudka o 5.00!!

W Varanasi parę lat temu, lekarze mieli układ z właścicielami restauracji. Polegał on na tym, że restauracje miały specjalnie truć turystów, którzy trafiali do odpowiednich klinik. Lekarze po wyleczeniu pacjenta, wyciągali sporą kasę z ubezpieczenia turysty. Trwało to latami. W pewnym momencie doszło nawet do śmierci kilku turystów i firmy ubezpieczeniowe przeprowadziły śledztwo. Wszystko wyszło na jaw, jednak nie można z całą pewnością stwierdzić czy ten proceder został zaniechany. Również w innych miastach (np. w Agrze) także praktykowano tego typu działalność. Zatem na wszelki wypadek lepiej jeść w hotelowych restauracjach (chyba własnych gości nie będą truć, bo by mieli od razu przesrane) lub miejscach polecanych w przewodniku.

Varanasi - nr pociągu - Delhi
13.45 - 4257 - 6.40
15.05 - 2391 - 5.30
15.00 - 4005 - 5.00
19.00 - 2559 - 7.45
19.30 - 2381 - 8.00
00.20 - 2561 - 12.30

Wydane:
10 INR - woda
5 INR - orzeszki
313 INR - bilet do Delhi
Wymiana 100$ - 4400 INR
10 INR - samosa
25 INR - Cadbury
6 INR - 2 X babeczki
30 INR - riksza
150 INR - nocleg (50 INR dodatkowo za rozpoczęcie kolejnej doby)
100 INR - kolacja (zupa 30, sałatka 40, lassi 20, herbata 10)

29.10.2006
Varanasi – Delhi

Udało się! Wstałem! Jaszczurki z mojego pokoju słabo się spisały, bo jestem cały pogryziony przez jakieś owady.

Idę na tą łódkę, jest jeszcze ciemno. Jakiś koleś się do mnie doczepia, który utrzymuje, że wczoraj ze mną rozmawiał w hotelu. No nie wiem, może… dla mnie oni wszyscy są tacy sami. Prowadzi mnie na łódkę (podobno jego brata) i ok. 5.40 wypływamy. Faktycznie, multum kolorowo ubranych ludzi stoi nad rzeką i w oczekiwaniu na wschód, modli się i śpiewa. Sama święta rzeka wygląda jak rynsztok. Mijamy zwłoki psa, przy którym pływa sobie jakiś dzieciak. Widok na ghaty robi wrażenie. W momencie gdy pojawiają się pierwsze promienie słońca, wszyscy zaczynają krzyczeć, obmywają się wodą z Gangesu, polewają nią przyniesione jedzenie (takie ich święconki) - mniam!

Przed 7.00 wychodzę przy Dasaswamedh Ghat, czyli w samym centrum i z całym tym tłumem wracającym do domów, w ścisku idę w kierunku świątyni Vishwanathy (dosyć ciężko ją znaleźć, najlepiej pytać się ludzi i patrzeć gdzie stoją uzbrojeni goście). Przy wejściu jest bramka z wykrywaczem metali i pełno policji. Spowodowane jest to tym, że w bezpośredniej bliskości świątyni znajduje się meczet Alamgir, który to sobie upatrzyły świry z Bharatija Janata jako cel kolejnych ataków. Dlatego nie wolno tu wchodzić z plecakami, czy telefonami komórkowymi (można je zostawić za 5 INR w sklepie obok). Sama świątynia nie rzuca na kolana, a przy tym wstęp do środka mają tylko hindusi, także jak ktoś ma mało czasu to może sobie ten punkt programu ominąć.

Po południu śmigam na uniwerek. Ładnie położony w parku, wydziały i akademiki w fajnych budyneczkach z początku XX wieku. Na terenie uniwerku znajduje się Nowa Świątynia Wiśwanathy, która jest otwarta dla wyznawców różnych religii. Warto sobie zrobić do niej mały spacerek uniwersyteckimi alejkami. W okolicy terenów uniwerku, na ulicy Sonarpur można znaleźć dobrze wyposażone kafejki internetowe za 10 INR/h (taniej w Indiach nie znalazłem). Później chciałem podjechać rikszą do fortu Ram Nagar, ale okazało się, że most pontonowy jest nieczynny i trzeba przeprawiać się łódka. Rezygnuję i jadę do hotelu.

Po 18.00 ruszam na dworzec. Jest już ciemno i rikszarze żądają niebotycznych sum. Biorę rikszę rowerową i za 20 rupieci wiezie mnie na dworzec. 19.46 odjazd. W pociągu na miejscach obok, jedzie 2 Austriaków i Koreańczyk z Seulu. Kładziemy nasze plecaki razem na ziemi, ciasno jeden obok drugiego, w środek gdzie przestrzeń jeszcze wciskamy buty – wszystko aby utrudnić ewentualne złodziejskie zapędy Hindusów. Umawiamy się, że każdy w miarę możliwości co jakiś czas looka na bagaże. Uff, jestem spokojny, czyli jest szansa że się wyśpię. Na początku czuwam, gdy poczułem że odjeżdżam, kładę jedną nogę na plecak i w takiej pozycji zasypiam. O 4.00 budzę Austriaków - oni wysiadają w Tundli, a stamtąd rzut beretem do Agry i Taj Mahalu.

Wydane:
120 INR - łódka
56 INR - śniadanie (napój 10, Cadbury 26, kit-kat 10, wafelek 10)
12 INR - woda
35 INR - sernik
5 INR - przechowalnie bagażu
12 INR - 3 kartki pocztowe
65 INR - śniadanie (jajecznica + tosty 25, lassi 20, sok 20)
10 INR - 1h Internetu
6 INR - ciacho
2 INR - pilnowanie sandałów
40 INR - riksza (uniwerek – fort – hotel)
20 INR - riksza na dworzec
12 INR - woda

30.10.2006
Delhi

W pociągu spałem twardo, ale na szczęście wszystko jest. Butelki z wodą nie przypilnowałem, dlatego na wszelki wypadek zostawiam ją w pociągu. Cholera wie, czy ktoś nie skorzystał z okazji, żeby czegoś nie dosypać.

Koło 8.00 jestem w New Delhi. Od razu pierwsze kroki do biura, zarezerwować bilet do Agry. Babeczka najpierw proponuje bilet za ok. 300 rupieci!! A to przecież tylko 188 km! Pytam o coś tańszego. Jest o 7.15, ale nie z dworca New Delhi tylko NIZAMUDDIN i kosztuje 81 INR - biorę! Dostaję smsa od Ewy, że są w hotelu Gold Regency na Main Bazaar. Idę na Paharganj, znajome widoki, znów pełno ludzi widząc moje plecaki, zaczepia mnie i proponuje hotel. Przed hotelem spotykam Ewę i znów jesteśmy wszyscy razem. Dowiaduję się, że jechali prawie 20h pociągiem z Gorakhpuru i dotarli wykończeni dopiero wczoraj wieczorem (czyli byłem tylko jakieś 12h po nich). Iwona zupełnie niewygląda - leży z gorączką. Na pierwszy rzut oka zostało jej kilka godzin życia. Jak sama mówi, zatruła się wodą (!!). Podobno butelka miała zmazaną datę, a w środku coś pływało. Nie zauważyła, ponieważ piła w nocy po przebudzeniu i dopiero nad ranem było widać co to za płyn. ZAPAMIĘTAĆ! Sprawdzać dobrze butelki - o dziwo wodą też się można zatruć!!

W Delhi strajki sklepikarzy, większość sklepów otwarte jest dopiero wieczorem. Hotel Gold Regency bardzo fajny, czysty, TV, gorąca woda ale… ale cena! Chcieli ode mnie za 2 dni 1300 INR (śniadanie w cenie)!! Idę szukać czegoś innego. Muszę znaleźć hotel, w którym spokojnie będę mógł zostawić na kilkanaście dni swój plecak, czyli coś lepszego niż Bright Guest House, ale coś znacznie tańszego od Gold Regency. Roman prowadzi mnie do hotelu, w którym był w zeszłym roku - WHITE CASTLE. Fajnie wygląda, jest TV z HBO, z depozytem też nie ma problemu. Cena 250 INR za dobę i nie ma szans na zniżkę. W Gold Regency zbliża się check-out, zatem przenosimy się wszyscy do mojego pokoju, bierzemy plecaki, graty, no i… Iwonę.

Iwona zostaje a my śmigamy zwiedzać Delhi. Najpierw Jama Masjid (Wielki Meczet). Za wstęp się nie płaci, ale za aparaty żądają po 200 INR za sztukę! Kto miał mały to przeszmuglował (Wiktor) ale reszta z ciężkim sercem płaci. Jak w każdym meczecie tak i tu obowiązują określone normy dot. ubioru, zatem żadne koszulki z odkrytymi ramionami i krótkie spodenki nie przejdą. Większość z nas ma odkryte kolana, także dostajemy gustowne sukienki (był nawet plan, żeby zagadać aby nam je sprzedali). Meczet bardzo fajny, kupujemy jeszcze bilet na minaret (20 INR). Do minaretu nie można wejść z butami w ręku, także trzeba je zostawić przy wejściu. Ewa i Wiktor powiedzieli, że zostaną przypilnować a potem zamienimy się rolami i oni wejdą. Gdy schodzimy z minaretu, koleś nam oznajmia, że teraz zamyka i nie ma już wejścia, także nie wszyscy mogli podziwiać widok na Delhi z samej góry. 

Następnie udajemy się pod Red Fort, ale jest zamknięty. W zamian za to… McDonalds na Chandni Chowk (główna ulica Old Delhi), klima i namiastka "normalnego" jedzenia. Najedzeni jedziemy do Humayun’s Tomb (Mauzoleum Humajuna), wstęp drogi – 5$. Nawet fajne miejsce i, co ważne, ciche! Wracamy rikszą, koleś nam proponuje, że zapłacimy mniej ale zawiezie nas najpierw do sklepu. Zgadzamy się, przecież mamy masę czasu. Sklep z pamiątkami, hinduskie pierdoły, jakieś garnitury - wszystko strasznie drogie. Jedziemy na Connaught Place do KFC i potem do hotelu. Lucjan i Roman na zakończenie przygody w Indiach dostają w prezencie małe rozwolniątko. Oglądamy walki prida na kablu.

O 21.00 wszyscy się szykują w drogę na lotnisko. Wszyscy… taaaa… wszyscy oprócz mnie niestety. Mnie tu czeka jeszcze 20 dni!! Do 2.00 oglądam filmy na HBO - leciał "Głupi i Głupsz" i "Bez wioseł"!!

Wydane:
81 INR - bilet do Agry
500 INR - 2 noclegi
16 INR - duże Cadbury
10 INR - 5 bananów
7 INR - herbatniki
80 INR - zrzuta na zwiedzanie Delhi (autoriksza z Paharganj do meczetu 60 (4 osoby), wstęp na minaret 20 INR/os., autoriksza do Humayun’s Tomb 60 (4 os.), powrót do "maca" 40)
7 INR - małą cola
69 INR - zestaw veg. w McDonald’s
12 INR - lody w McDonald’s
5$ - wstęp do Humayun’s Tomb
111 INR - zestaw w KFC
8 INR - lody w KFC
12 INR - woda

31.10.2006
Delhi

Strajk sklepikarzy trwa dalej. Niektórzy mają dobry sposób - roleta jest zaciągnięta do połowy (tak żeby było widać co to za sklep) a sprzedawca siedzi na krześle przed sklepem i czeka na klientów. Oficjalnie sklep zamknięty… Kupiłem jednorazowy aparat. Robię pranie. Przez cały dzień wyszedłem z hotelu tylko 3 razy i to na krótko, żeby coś zjeść, a tak leżałem i oglądałem TV. Jeden z lepszych dni w Indiach.

Wydane:
2 INR - proszek do prania
3 INR - mały szampon
175 INR - aparat
15 INR - jakieś 2 kotlety z kartofla
15 INR - 2 paczki chusteczek
20 INR - śniadanie (2 kanapki + kawa)
10 INR - 5 bananów
20 INR - 2 granaty
10 INR - kit-kat
5 INR - ciastka
10 INR - zupka chińska
44 INR - kolacja (jajecznica+tosty)


01.11.2006
Delhi - Agra

Wychodzę bardzo wcześnie. W recepcji obsługa śpi na ziemi. Znoszę duży plecak do depozytu i wymuszam na kolesiu, aby dał mi jakieś potwierdzenie, że zostawiłem u nich bagaż. Mówi, że to rodzinny hotel, nic nie zginie i wystawia mi potwierdzenie na chamsko wyrwanej kartce z jakiegoś notatnika. To może być ciekawy dowód w sprawie.

Jadę na dworzec NIZAMUDDIN (w okolicy Humayun’s Tomb). Przy torach widać slumsy - totalny syf, ludzie mają śmietniska 2 metry od domu, na których pasą się krowy a obok dzieci nabierają wodę do picia. Dworzec nawet ciekawy, po okolicy spodziewałem się jakiejś rudery ale jest ok. Pociąg znów punktualny i o 7.15 ruszamy. Po drodze mijamy wioskowych ludków, którzy jakby się zmówili i o jednej porze, grupowo wychodzą na tory, wypinają się i robią kupę. Nic sobie oczywiście nie robią z przejeżdżającego obok pociągu, czekałem tylko aż jeden podczas tej czynności jeszcze mi pokiwa, ale się nie doczekałem.

Po 3h jestem w Agrze. Na dworzec autobusowy, pomimo ostrych zaczepek rikszarzy, idę na piechotę. Decyduję się na bezpośredni autobus do Khajuraho. Jedzie jeden dziennie o 5.00 rano i na miejscu jest po 12h. Nie muszę więc kombinować z połączeniami i przesiadkami. Biorę nocleg w hotelu Sakura w pobliżu dworca autobusowego, aby rano bezproblemowo dotrzeć na autobus. Koleś od razu zgaduję, żem z Polski ;-) Najpierw pokazał mi pokój za 200 INR, później za 150 INR. Praktycznie te same, tańszy miał może ciut brudniejszą pościel. Nie muszę pisać, który wziąłem.

Śmigam zobaczyć Taj Mahal. Przed bramą pełno samozwańczych przewodników proponuje swoje usługi. Jeden nawet zaproponował mi, żebym nie kupował biletu tylko za znacznie mniej, poszedł z nim na dach jednego budynku, z którego wszystko zobaczę. Bilet wstępu do Taj Mahal - 500 INR + 5$ czyli ok. 50 zł. W zamian dostajemy 0,5l butelkę wody i ochraniacze na buty (aby wejść do środka Taju). Jeśli mamy ze sobą komórkę, papierosy, zapałki czy jedzenie to musimy zostawić w depozycie obok kasy (free). Jeśli mamy bilet do Taju to nie musimy płacić TAXu w innych zabytkach w Agrze i Fatehpur Sikri, ale nie zwalnia nas to z płatności za bilet. Jeśli więc wstęp wynosi 5$ a TAX 25 INR, to płacimy "tylko" 5$. Trudno, Taj Mahal to najważniejszy zabytek Indii, jeden z cudów świata, nie ma wyjścia - zobaczyć trzeba. 

Po przejściu wysokiej bramy wejściowej, ukazuje nam się Taj Mahal. Widok rewelacyjny, już wiem że warto było zapłacić tyle kasy. Pierwszy raz w Indiach coś zrobiło na mnie takie pozytywne wrażenie. Ludzi sporo, ktoś chce zrobić sobie ze mną zdjęcie - mam fanów nawet w Indiach!. Wnętrze Taju już tak nie oszałamia, ale cała budowla to prawdziwe dzieło sztuki. Z Taju biorę rikszę za 15 INR do fortu. Oglądam tylko z zewnątrz bo wiem, że wnętrze i tak mnie na kolana nie rzuci a jeszcze musiałbym płacić tak horrendalną kwotę 5$. Policzyłem, że gdyby się chciało zwiedzić wszystkie zabytki w Agrze, to za same wstępy musielibyśmy wydać około 100 zł!

Autorikszą jadę na dworzec, autobus do Fatehpur Sikri (opuszczonego miasta) już czeka. Tłok, bilet 17 INR. Wyjazd 14.15 i 15.30 na miejscu. Po wyjściu z autobusu widać ogromną Bramę Zwycięstwa Jama Masjid. Meczet ten miał być repliką meczetu w Mekce i faktycznie jest wspaniały. Ogólne wrażenie psują jednak ustawione w środku stragany z pamiątkami (Allachu, widzisz i nie grzmisz!). W środku ciężko się odgonić od małych przewodników. Do mnie przyczepił się koleś w wieku ok. 10 lat, a władał takim angielskim, że wstyd mi było się odezwać. Następnym przeszkadzaczem był gówniarz z widokówkami, negocjowałem z nim cenę ok. 20 min. i chyba udało mi się wytargować dobrą, bo po zapłacie "mały" podsumował transakcję słowami: "not good friend". 

Meczet wspaniały, za meczetem znajdują się ruiny starego, opuszczonego miasta. Za wejście do odrestaurowanej części trzeba zapłacić 250 INR (czyli znów 5$), natomiast za tą częścią znajduje się zrujnowane miasto, które można zwiedzać za free. Ja zostawiam tą komercyjną część Fatehpur dla Niemców i Angoli i idę na ruiny. Część odbudowanych pałaców można dostrzec z zewnątrz, w sumie jakoś nie robią wrażenia. Za kompleksem pałacowym znajdują się ruiny. Widać pracowników muzeum, którzy jak 500 lat temu, tłuką młotkami bloki skalne i pracują nad odbudowaniem miasta. Chyba trochę niepotrzebnie, bo te ruiny wyglądają super i mają swój klimat, a odbudowane pałace w środku pachną lekką tandetą. 

Gdy obchodziłem płatny kompleks pałacowy, zauważyłem, że gdyby się postarać to można się wspiąć po ścianie i wejść do niego od tyłu. Gdy tam przechodziłem to na murku (w płatnej części) siedziało kilku Hindusów. Zaproponowali, że mi pomogą i mnie wciągną do góry. Niestety, było już późno i się ściemniało, dlatego nie chciałem przedłużać zwiedzania. Ale czyżby pierwsi w porządku Hindusi? Może… a może, po wciągnięciu mnie do środka zażądaliby jakiegoś wynagrodzenia. Mimo to można spróbować takiego wejścia i zaoszczędzić trochę grosza. Ruiny okazały się nie takimi aż ruinami. Jest tam wiele bardzo dobrze zachowanych budowli, a całość zajmuje sporą powierzchnię. Na otaczających drzewach przesiadują zielone papugi.

Ok. 18.00, w okolicy gdzie przyjechałem autobusem, łapię jeepa do Agry. Jeep ten to taki bardziej surowy łazik, bez szyb i drzwi. Ile Hindusów wchodzi do takiego pojazdu? 17!! Było 15 dorosłych i 2 dzieci, ścisk na potęgę, a koleś dalej nawoływał żeby zabrać kolejnych pasażerów! Tak się spociłem, że przykleiłem się udem do jakiegoś Hindusa - ciekawa podróż. Jeep nie zatrzymuje się na dworcu autobusowym tylko spory kawałek dalej. Do dworca można dojechać rikszą rowerową za 5 INR (po grubych targach). W hotelu pierwszy raz jem "pakorę" wegetariańską - kawałki warzyw w cieście, smażone w głębokim oleju - jedna z nielicznych potraw indyjskich, które mi smakowały.

Wydane:
50 INR - riksza do Nizamuddin
10 INR - woda
13 INR - herbatniki
150 INR - nocleg
40 INR - riksza do Taj Mahal
12 INR - woda
5 INR - herbatniki
5 INR - coś smażonego do żarcia
5$ + 500 INR - wstęp do Taj Mahal
10 INR - 2 pocztówki
15 INR - riksza z Taju do fortu
30 INR - autoriksza z fortu na dworzec autobusowy
17 INR - bilet do Fatehpur
15 INR - 6 bananów
20 INR - pocztówki
20 INR - jeep do Agry
5 INR - riksza
10 INR - woda
65 INR - kolacja (4 tosty 20, jajecznica 20, veg. pakora - 25)

02.11.2006
Agra - Khajuraho

Indie Indie Znów wczesna pobudka, szybkie śniadanie (herbatniki+woda) i o 5.00 odjazd autobusu. Jedyny jadę na całej długości trasy, za co płacę aż 220 INR - jedna z najwyższych opłat za transport, jaką zapłaciłem w Indiach. Autobus ma z 30 lat, jest jakby szerszy, z jednej strony są rzędy po dwa siedzenia a z drugiej po trzy. Amortyzatorów brak. Poza tym brudno. Na ziemi nie posprzątane łupiny po orzechach jeszcze z poprzednich podróży. Ludzie wyrzucają śmieci na podłogę - papiery, skórki po bananach i nikt tego nie sprząta. Dodatkowo jak się siedzi przy otwartym oknie to można oberwać czyjąś śliną, bo bardzo często faceci charchają za okno i potem się to rozbryzguje na wietrze i trafia na pasażerów siedzących z tyłu. Jakiś kolo w autobusie pożycza ode mnie długopis. Ooo… niemożliwe… zgubił go! Już mnie tu chyba nic nie zdziwi.

Podczas postoju gdzieś na trasie kupuje banany - jak dotąd rekord - 10 INR za 8! Autobus jedzie i jedzie. Jakiś koleś nagrywa filmik ze mną na komórce - ot, taka atrakcja lokaln. Zatrzymujemy się na jakimś bazarze. Pełno ludzi a obok leży i ewidentnie zdycha osioł, nikt sobie nic z tego nie robi. Za chwilę przechodzi jakaś krowa z pięcioma nogami, piąta wyrasta gdzieś z kręgosłupa i jest pomalowana na czerwono. Czyli nic niezwykłego, wszystko w normie - po prostu Indie. Na ostatnim odcinku autobus tak podskakuje, że odrywam się od siedzenia nawet o 30-40 cm! Jest dosyć punktualny - po 17.00 jesteśmy na miejscu.

Khajuraho to mała miejscowość, zatem po przejściu kilku metrów pokonałem znaczny odcinek mapy z przewodnika. Tuż przed "centrum" zatrzymuje mnie chłopak z pobliskiego hotelu "Sunset View". Hotel wygląda na drogi, więc nawet nie pytałem o cenę. Odchodzę, robie krok, a on desperacko krzyczy - 100 rupii!! Wow, to idę zobaczyć co to za cela. Okazuję się, że pokój jest duży, 2 łóżka, wielka łazienka z gorącą wodą, czyściutko - biorę!! Mówi, że ma mało gości, więc zapłacę tylko 100 INR. Faktycznie, w książce meldunkowej ostatni wpis był 5 dni temu.

Khajuraho wydaje się jakby całe składało się wyłącznie z hoteli, zatem konkurencja robi swoje - ceny niskie i warunki bardzo fajne. Mimo to, większość zorganizowanych turystów nie zatrzymuje się tu. Widać tylko jak podjeżdżają komfortowe autobusy, turyści wychodzą pozwiedzać, po paru godzinach wchodzą z powrotem do autobusu i wracają.

Obok mojego hotelu jest jakby hotelowa restauracja. Prowadzi ją taki spoko koleś. Zamawiam jajówę z warzywami, patrzę a koleś wysyła innego do sklepu po produkty!! Czekam i czekam a on mi tłumaczy, że teraz jest mało gości w hotelu, więc nie trzyma żarcia w lodówce, tylko chce żeby wszystko było świeże, żeby gości później brzuchy nie bolały. Wymyślił fajną teorię, ale ja chce jeść!! Na koniec mówię mu, że jutro rano jestem na śniadaniu. Idę spać, chcę wstać wcześnie, żeby wszystko pozwiedzać i po południu wyruszyć w stronę Radżasthanu.

Wydane:
4 INR - ciacha
220 INR - bilet do Khajuraho
20 INR - owoce (8 bananów 10, 0,5 kg pomarańczy 10)
7 INR - długopis
12 INR - żarcie (jakieś smażone)
8 INR - 4 X samosa
100 INR - nocleg
10 INR - woda
7 INR - herbatniki
70 INR - kolacja (jajecznica z warzywami, 8 tostów, kawa i lassi)

03.11.2006
Khajuraho - Agra

Wychodzę z hotelu koło 7.00 do restauracji na umówione śniadanie. Hmm… zamknięte, kolesia nie ma. Trudno zjem jakieś banany, odwracam się, wychodzę i nagle ktoś mnie woła, żebym zaczekał, że pójdzie obudzić szefa. Kurde, a mi się śpieszy! Dobra czekam. Za chwile przychodzi zaspany. Pomyślałem, że zamówię to samo co wczoraj na kolację, żeby nie było problemów z produktami. No i co widzę? On idzie do sklepu po jajka, a drugi wsiada na rower i jedzie po warzywa!! Krew mnie zaleje z tymi ludźmi! Przecież miałem z samego rana iść zwiedzać! Po zjedzeniu zamawiam obiad na konkretną godzinę, żeby już nie było jaj bo inaczej nie wyjadę dziś z tego miejsca.

Płaskorzeźby na świątyni Płaskorzeźby na świątyni Khajuraho to zwykła wiocha, ma ok. 20 tys. mieszkańców (jak na Indie to zadupie a u nas to już miasto). Słynie ze swoich przepięknie zdobionych tysiącletnich świątyń. Większość osób kojarzy te świątynie po rzeźbach przedstawiających pozycje Kamasutry. Jest to chyba drugi po Taj Mahalu najważniejszy punkt turystyczny Indii. Świątynie podzielone są na zachodnią, wschodnią i południową grupę. Płatna jest tylko zachodnia, ale tam znajdują się najpiękniejsze obiekty, reszta jest za free. Bilet znów 5$ (lub 250 INR). Sporo turystów, również z Polski. Te największe świątynie faktycznie robią spore wrażenie i na pewno warto to zobaczyć. Robię szybki tour de temples i obieram kierunek na wschodnią grupę.

Khajuraho jest małe, zatem nie warto brać rikszy, można sobie zrobić fajny spacerek na drugi koniec miejscowości. Po drodze spotykam kolesia na rowerze (na wstępie od razu zaznacza, że nie jest przewodnikiem), który potwierdza to co wcześniej postanowiłem - południowa grupa jest mało ciekawa i do tego dalej położona zatem można sobie odpuścić. Zwiedzam świątynie dźinijskie (bez rewelacji), później "nieprzewodnik" prowadzi mnie przez starą wioskę Khajuraho (bardzo fajne wąskie uliczki wśród oryginalnych, niebieskich chałup - o dziwo jest czysto) do następnych świątyń. Po drodze opowiada, że jest wolontariuszem i uczy małe dzieci z wioski. Szkoła utrzymuje się z datków, także mógłbym coś dorzucić dla „dobrej karmy”. Pokazuje mi nawet i zaprasza do tej szkoły. Cóż, już wcześniej założyłem, że dobrą karmę to ja będę miał jak wrócę do Polski, w Indiach to niemożliwe. Znów się okazało, że w Indiach nikt cię nie zaczepi i nikt nie pomoże jeśli nie ma w tym interesu. Zwiedzam kolejne świątynie ze wschodniej grupy. Fajne, ale jednak po obejrzeniu zachodniej grupy, te już nie robią takiego wrażenia.

Wracam, obiad już na mnie czeka. Biorę plecak i uciekam. Oddaje klucz. Mam na sobie paszportówkę z napisem "National Geographic". Koleś z hotelu prosi mnie, że jak wrócę do Holandii (sic!) to żebym napisał w przewodniku o ich hotelu.

Na dworcu autobusowym znajduje się biuro rezerwacji biletów kolejowych. Chciałem kupić bilet z Jhansi lub z Agry do Jaipuru. Odpowiedź wyjątkowo nieuczynnego i znudzonego kolesia, była jak żywcem przeniesiona z PRLu: "nie ma|"!! Na szczęście obok stał inny koleś (chyba ktoś od autobusów) i się mnie pyta gdzie chcę się dostać. Jak powiedziałem, że do Jaipuru to od razu podał mi najlepsze połączenia. Warto odnotować, że był to pierwszy uczynny Hindus, który sam z siebie mi pomógł. 

Taj Mahal Taj Mahal O 15.00 jadę do Jhansi. Tłok i ścisk niesamowity. O 21.10 w Jhansi i autoriksza na dworzec. Na dworcu koleś z kasy dla obcokrajowców kieruje mnie do okienka gdzie kupują bilety wszyscy. Kupuję jakiś dziwny bilet do Agry - aha, kupiłem tylko na przejazd, nie ma już miejscówek. Pociąg powinien wyjechać o 23.25 a był koło 0.00. Teraz się okaże co za bilet kupiłem. Wchodzę do wagonu z napisem "no reservation". Nie wchodzę, ja się wciskam! Jestem dużą atrakcją, ludzie się na mnie dziwnie patrzą, jakbym pomylił wagony. Generalnie tłum do kwadratu. Nigdy bym nie pomyślał, że w tym wagonie może się zmieścić tyle ludzi!! Jeden na drugim! Są wszędzie, nawet na półkach na bagaż. Na 100% ludzie w tym wagonie nie mają żadnych biletów, tu w życiu by się już kanar nie zmieścił (jak ktoś chce może próbować w ten sposób podróżować za darmo po Indiach, ale męczarnia straszna). 

Miejsca mam tyle, że mogę oddychać ale nie mogę się w żadną stronę obrócić ani ruszyć ręką. Pociąg rusza i w pewnym momencie wszyscy siadają!! Tylko ja stoję. Teraz mogę ruszyć ręką, ale za to na podłodze jest taki ścisk, że nie mogę ruszyć stopą i w takiej blokadzie jadę od 0.00 do 3.50!! Zero ruchu! Później ktoś mi macha żebym przyszedł, bo u niego na ławce było trochę miejsca. Fajnie, tylko jak miałem przejść przez pół wagonu skoro nie mogłem ruszyć stopą! Zresztą musiałbym chodzić po głowach Hindusów. Generalnie 4 godziny na stojąco w bezruchu. Nie polecam.

Zmęczony wysiadam i gadam z rikszarzem, żeby mnie zawiózł za 10 INR na dworzec autobusowy. Po drodze pyta czy jadę do Jaipuru. Mówię, że tak a on się zatrzymuję i oznajmia, że właśnie to jest mój autobus. Cwaniak, przejechał tylko z 50 metrów a dostał całą kasę. Prywatne autobusy do Jaipuru z Agry odjeżdżają z ulicy Station Rd. jakieś 100 metrów od budynku dworca kolejowego. Kupuję bilet i o 5.00 wyjazd.

Połączenia z Khajuraho do Agry:
Autobusowe:
11.15 - z Khajuraho do Jhansi
16.00 - w Jhansi
18.00 - z Jhansi (odjazd przy CITRA CINEMA) do Jaipur
5.00 - Jaipur

Kolejowe:
9.00 - z Khajuraho do Jhansi (bus)
14.00 - w Jhansi
15.20 - pociąg z Jhansi do Agry
po 18.00 - w Agrze
19.00 - pociąg z Agry do Jaipuru

Moje połączenie:
15.00 - z Khajuraho do Jhansi
21.10 - w Jhansi
23.25 - pociąg z Jhansi do Agry (wyjechał o 0.00)
3.50 - w Agrze
5.00 - autobus z Agry do Jaipur (koło dworca kolejowego)
po 11.00 - Jaipur

Wydane:
34 INR - śniadanie (jajecznica z warzywami, tosty, herbata)
16 INR - czekolada Cadbury
250 INR - wstęp
13 INR - herbatniki
10 INR - wafelki
10 INR - woda
60 INR - obiad (kurczak z makaronem 50, herbata 4)
100 INR - bilet do Jhansi
10 INR - woda
10 INR - riksza na dworzec Jhansi
73 INR - bilet do Agry
10 INR - 2 X pattias (kanapacze)
5 INR - kawa
10 INR - riksza
12 INR - woda
13 INR - herbatniki
120 INR - bilet do Jaipur
RAZEM 645 INR

04.11.2006
Jaipur

Idę na miejsce, gdzie według przewodnika powinny być tanie hoteliki. Większość chyba zmieniła standard, np. w Evergreen zaproponowali mi jedynkę za 500 INR! Najtaniej było w Ashiyana - 200 INR, ale cela masakryczna, nawet wiatraka nie było. Poszedłem szukać dalej, ale nic nie znalazłem tańszego. Poddałem się i jak skazany idę w stronę tej celi. Po drodze zauważyłem jakąś restaurację Cocoon. Wchodzę, a tam na szyldzie restauracji, mniejszymi literami napis "guest house". Cena za jedynkę z łazienką bez gorącej wody - 150 INR - czysto, dwuosobowe łóżko. Na dachu restauracja, ale bez rewelacji. Właściciel hotelu mówi, że jutro ostatni dzień targu wielbłądów w Pushkar. W hotelu można kupić bilet do tej miejscowości za 120 INR.

Idę na dworzec autobusowy sprawdzić połączenia. Najpierw z Jaipuru trzeba pojechać do Ajmer, a stamtąd do Pushkar. W informacji dowiedziałem się, że faktycznie jutro koniec festiwalu a autobusy kursują całą dobę co godzinę.

Zwiedzam stare miasto, zwane różowym. Cóż, wielka tandeta. Po pierwsze wymalowane są tylko budynki przy głównych ulicach, wystarczy wejść w jakąś boczną uliczkę, żeby się przekonać. Po drugie to nie różowy tylko bardzo ciemny pomarańcz, prawie czerwień. Wchodzę na "Minaret Przeszywający Niebo" – zwykła wieża. Koleś, który wpuszcza do minaretu najpierw pyta się o narodowość a dopiero potem podaję cenę (czyżby była uzależniona od obywatelstwa?). Kręcę się trochę po starym mieście i wracam do hotelu. Po drodze jedna krowa mnie zaatakowała i przeniosła na swoim łbie dobry metr.

Jaipur to ostatnie miasto w Radżasthanie, w którym widzę riksze rowerowe, w następnych miejscowościach będą już tylko autoriksze. Wszędzie słaby kurs dolara. Koleś w Western Union mówi, że teraz codziennie dolar idzie w dół. Trudno, wymieniam stówę i idę spać. Jutro też wczesna pobudka. Chcę zobaczyć targ wielbłądów w Puszkarze, a następnie na wieczór dojechać do Bundi.

Wydane:
150 INR - NOCLEG
75 INR - obiad (kotlet z jaja 35, frytki 25, kawa 15)
15 INR - wstęp na wieżę
3 INR - szampon
Wymiana 100$ - 4325 INR
11 INR - 5 bananów
8 INR - ciacho
60 INR - kolacja (curd 20, herbata 15, lassi 25)


05.11.2006
Jaipur - Pushkar - Bundi

Czas wdrożyć ambitny plan. Niestety, organizm się buntuje i nie mogę zwleć się z wyra.

Na dworcu jestem po 6.00 (a miałem być godzinę wcześniej). Kupuje bilet na 7.20 do Ajmer. Jakiś Angol szuka autobusu do Pushkar. Mówię mu, że takiego nie ma, że są do Ajmer i tam trzeba się przesiąść. On jednak utrzymuje, że ma bezpośredni, więc życzę mu powodzenia w szukaniu. Po 7.00 wchodzę do mojego autobusu - o, jest Angol ze swoimi znajomymi. Czyżbym więc miał rację? Głupek. Droga bardzo dobra, dwupasmówka. Już można poczuć Radżasthan. Zupełnie inne, bardziej jałowe widoki, na ulicy wozy nie ciągną muły tylko wielbłądy.

W Ajmer jesteśmy o 10.10, szybko wysiadam i badam gdzie jest autobus do Pushkar. Po 5 min. stoję już przy autobusie, koło drzwi pełno ludzi. Udaje się znaleźć miejsce siedzące. Angole poszli w zupełnie inną stronę. Ruszamy o 10.18. Na trasie spory ruch, poboczami idą ludzie. Autobus nie dojeżdża do dworca autobusowego w Pushkar, tylko zatrzymuje się przed wjazdem do miasta (ok. 1h jazdy). Główna ulica jest zamknięta dla pojazdów. Ogrom ludzi, jakby pochód jakiś. Idę z nimi, jak w owczym pędzie, ale nie pomyliłem się, zaprowadzili mnie wprost na targ. Ludzi pełno, ciągły ścisk. Dochodzę na stadion. Nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Dobrze, że Hindusi są niewysocy, także jakoś na palcach udaje mi się obejrzeć wyścig cameli. Poza stadionem prawdziwy bazar z różnymi pierdołami, występy cyrkowców, ale jakoś wielbłąda ciężko spotkać.

Uciekam od tego tłumu, chcę zobaczyć ghaty nad jeziorem i świątynie Brahmy. Niestety, dziś świętują też pielgrzymi. Całe miasto zapchane. 500 metrów przed świątynią to kompletny zator, idzie się w sznurze ludzi, po jednym tiptopku. Wychodzi się także w tłumie. Na ulicy wywaliło jakieś ścieki, smród wszędzie, ale nie ma szans skręcić, trzeba iść jak wszyscy. Także dreptałem w tych ściekach do kostek, a jak sobie pomyślałem, w czym mam stopy to dostawałem cofek. Uciekam z tego okropnego miejsca!! Jak najszybciej udaje się w miejsce gdzie wywalili nas z autobusu. Podjeżdża jakiś minibus, wysiadają ludzie i od razu pakuję się do środka. Za chwile autobus jest już znów pełny, tłumy na dachu. Ruszamy, korek niesamowity, jedziemy strasznie wolno. Gdy się trochę rozluźniło nasz kierowca zaczął wariować. Wymijał jakiś wóz i zjechał jednym kołem na pobocze, gdzie był nasyp. Tak nas podbiło, że koła uniosły się w powietrze. Już byłem pewny, że autobus przewróci się na bok. Ludzie panika, krzyk. Jakimś cudem jednak opadł z powrotem, ale oberwało mu się ostro od pasażerów. A co dopiero przeżyli ci ludzie na dachu.

Autobus wysadził nas przy hotelu Embassy, skąd do dworca autobusowego jest ok. 15 min. z buta. Muszę wybrać jakiś nocny autobus do Bundi, żeby dojechać na rano. Ostatni jest 0.20, czyli muszę przeczekać parę godzin do dwunastej na dworcu. Ludzie upierdliwi, zaczepiają, ktoś z boku marudzi w hindi. Jakiś gówniarz podchodzi i widzi, że kimam to zaczyna mnie szturchać. Mam dosyć, najpierw mnie wykończył ten Pushkar, a teraz nawet mi nie dadzą odpocząć na dworcu. Względny spokój miałem dopiero w autobusie. Jacyś młodzi kolesie, ubrani bardziej po europejsku, pomagają mi kupić bilet a później o dziwo nie męczą głupią gadką w stylu "Where are you from?".

Wpadłem na pomysł jak sobie poradzić z tymi natrętami. Postanowiłem nie reagować zupełnie na ich zaczepki. Niech krzyczą, wołają, ja będę jak ta skała. Gdy się mnie ktoś pyta gdzie jadę - "nigdzie", jak się nazywam - "nie nazywam się", jak się czuję - "nie czuję". Wiem, że to trochę chamskie i niedyplomatyczne, ale już mnie tak zmęczyli, że i tak się dziwię że nie dochodzi do rękoczynów. Jak będą się pytać o narodowość to nie przyznaję się do polskiej - po pierwsze, znają Polaków i wtedy zaczyna się cała gadka jak to oni uwielbiają Polaków, po drugie, swoim niegrzecznym zachowaniem nie chce psuć naszej reputacji.

Wydane:
10 INR - riksza z hotelu na dworzec autobusowy
70 INR - bilet do Ajmeru
20 INR - jajecznica na dworcu z 4 tostami
6 INR - mały kit-kat
9 INR - bilet do Pushkar
6 INR - 3 banany
10 INR - pepsi
10 INR - bilet do Ajmer
10 INR - vegburger na dworcu
6 INR - sok pomarańczowy
5 INR - mała paka cukierków
10 INR - herbatniki
10 INR - wafel
10 INR - woda
20 INR - owoce (5 bananów 10 i 0,5 kg mandarynek 10)
87 INR - bilet do Bundi
10 INR - woda

06.11.2006
Bundi

O 4.45 jestem już w Bundi. Muszę przeczekać aż zrobi się jasno i wtedy ruszę do hotelu. Dworzec to nora, pełno śpiących ludzi. Siadam i czekam. Podchodzi jakiś wioskowy głupek i robi dziwne ruchy. Kręci mnie w brzuchu - idzie kupa! 5.45 - już dłużej nie mogę czekać i ruszam szukać hotelu. Trochę pomyliłem ulicę i trafiam na miejsce o 6.00. Hotel nazywa się Bundi Tourist Palace. Pokój kosztuje 100 INR, cela - łóżko i stół, kibel na zewnątrz. Prysznic to pomieszczenie z kranem na wysokości 1,5 m. W pokoju stał też telewizor, ale nie działał więc to tylko atrapa. Check-out - 24 godziny. Po 6.00 wyłączyli prąd, więc wpiszę się do księgo gości później. Idę w kimę.

Wstaje po 12.00 i już słyszę kolesia za drzwiami, który mi przypomina żebym się wpisał. Nawet w hotelu nie mam odrobiny spokoju! Płace mu stówę i mam go z głowy. W hotelu nie ma restauracji więc idę coś przegryźć do polecanego w przewodniku Kasera Heritage View. Widok z dachu na pałac faktycznie bardzo fajny, ale jedzenie nic specjalnego.

Koło 15.30 ruszam zwiedzać Bundi Palace i Chittra Sala, wjazd 50 INR. Za wniesienie aparatu chcą więcej niż za niego dałem. Także mówię, że nie posiadam - nikt mnie nie sprawdza. Z pałacu jest fajny widok na Bundi. Większość miasta pomalowana na niebiesko, o wiele fajniej wygląda niż niby "pink city" w Jaipurze. Od Chittra Sala jest niecałe 10 min. drogi w górę do Fortu Taragarh. Po drodze i w samym forcie jest cała masa małp. Fort jest zaniedbany, wiele miejsc zarośniętych, nie bardzo wiadomo którędy chodzić. Jednak fajnie można się pobawić w Indianę Jonesa i trochę poszaleć po korytarzach zamku, które nie wiadomo gdzie prowadzą. Opisywany w przewodniku widok na miasto o zachodzie słońca to chyba jakaś pomyłka. Uważam, że słońce wtedy źle pada na Bundi i zdjęcia raczej nie wyjdą fajne. Jednak o wiele lepiej się wtedy prezentuje Bundi Palace.

W mieście nie ma szerokopasmowego dostępu do netu. Najwolniejszy i najtańszy jest Cyber Dream z przewodnika (20 INR/h), w innych kafejkach szybsze łącza po 40 INR/h, ale też bez rewelacji. Dziś po całym dniu stosowania planu na Hindusów, muszę stwierdzić, że działa i będę go dalej realizował. Mam znacznie większy spokój. Ciekawa była sytuacja z jednym kolesiem: 
- Skąd jesteś? - pyta 
- Z Rumunii - odpowiadam z powagą 
- A gdzie to?
- W Europie
on się chwilę zastanawia i mówi: 
- Pierwszy raz słyszę o takim kraju, jesteś pierwszym Rumunem w Bundi!

Poza tym pół nocy walczyłem z komarami w pokoju, masakra!

Wydane:
100 INR - nocleg
82 INR - obiad (pizza 60, pepsi 15 + 10% tax)
50 INR - wstęp do płacu
20 INR - 1h netu
19 INR - owoce (0,5 kg mandarynek 10, 2 banany 4, granat 5)


07.11.2006
Bundi

Rano koleś chce mnie skasować na kolejną "stówę" bo minęła doba od meldunku. Zagadałem z nim, że zapłacę mu połowę stawki (50 INR) za to że zostanę do wieczora.

Idę zobaczyć 46 metrową studnię schodkową Ranili-ki-Baori. Całkiem ładna. Następnie na dworzec autobusowy, sprawdzić wieczorne połączenia do Udaipuru, tak żeby być na miejscu rano. Okazuje się, że wszystkie jeżdżą do południa. Czyli jestem uziemiony w Bundi na kolejną dobę. Koleś z hotelu się ucieszył jak mu zapłaciłem kolejne 50 INR. Cały dzień się kręciłem po starym mieście (fajna sprawa, wszystkie budyneczki niebieskie). Następnego dnia ma się odbyć jakiś festiwal (Bundi Utsav), także widać jakieś przygotowania, poprzebieranych ludzi, próby orkiestry.

Bundi to fajne, dość spokojne, jak na tutejsze warunki, małe miasteczko. Warto tu przyjechać i trochę odpocząć. Kolejna noc walki z komarami, tragedia! Jestem cały pogryziony! Włączyłem wentylator, to trochę utrudnia tym owadom ataki.

Autobusy do Udaipuru:
5.45
6.45 - przez Chittor
8.45
10.00 - przez Chittor
11.30

Wydane:
100 INR -  nocleg
10 INR - coś smażonego
10 INR - 6 bananów
5 INR - wafelek
5 INR - mentos
90 INR - żel pod prysznic
20 INR - 1h netu
10 INR - woda
10 INR - granat
10 INR - 0,5 kg pomarańczy
55 INR - pudding ryżowy
40 INR - 1h netu (szybki)
15 INR - kolacja (Cadbury 5, baton 5, mentosy 5)


08.11.2006
Bundi - Udaipur

Znów ciężko wstać. Dobrze, że hotel jest tak blisko dworca autobusowego, więc bez problemu zdążyłem na ten o 5.45. Przed odjazdem podeszło do mnie jakiś dwóch kolesi i zaproponowali hotel w Udaipurze - Nukkad. Droga, zwłaszcza na początku, tragiczna. Autobus często się zatrzymuje, także nie ma problemu z kupnem czegoś do jedzenia i picia. Po drodze jeszcze z 40 min. tracimy w korku, ponieważ jakaś ciężarówka spadła z urwiska i wyciągali ją dźwigiem.

O 14.30 jestem w Udaipurze i sprawdzam połączenia do Jodhpuru. Dworzec autobusowy jest ładny kawałek od starówki. Pytam o drogę, koleś mi tłumaczy a za chwilę podjeżdża na motorze i podwozi mnie pod City Palace (drugi uczynny Hindus!). Na początku trochę ciężko się połapać w tych uliczkach. Decyduję się na Nukkad Guest House (ten co mi polecili w Budni), bo droga do niego jest dobrze oznakowana. Sprawia dobre wrażenie. Prawdziwa rodzinna atmosfera - córka na dole odrabia lekcje, matka sprzedaje w sklepie a ojciec coś naprawia w pokojach. Mój pokój kosztował 100 INR - 2 łóżka i wypasiona, czysta, cała w kafelkach łazienka z gorącą wodą. Zdaje się że są też cele za mniejsze pieniądze. Check-out o 10.00. Restauracja u góry szwankuje. Jem w polecanej przez przewodnik restauracji Maxim. Następnie zwiedzam Jagdish Temple. Od razu na wstępie przyczepia się koleś i zaczyna mnie oprowadzać. Mówię mu, że nie potrzebuje przewodnika, ale on się uparł i opowiada historie świątyni. Mam go w dupie, nie mam siły już z nimi walczyć, niech sobie gada, kasy ode mnie i tak nie wyciągnie. Przy okazji dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy, np. o tym że jak na świątyni wisi flaga to znaczy że świątynie jest czynna, oraz o aryjczykach, czyli idealnych ludziach, przybyłych z terenu Persji. Oczywiście na koniec coś marudził, że zbiera na studia, ale jakoś mnie nie przekonał. Ja przewodnika nie chciałem!

Wracając do hotelu, przez przypadek doszedłem do jakiegoś ghatu, według mapy to Lal Ghat, a według tego co napisali na bilecie to Gangaur Ghat. Odbywały się z niego rejsy po jeziorze Pichola. Według przewodnika, rejsy odbywają się z Bansi Ghat przy Pałacu Miejskim, ale jak się później okazało, z Gangaur Ghat są tańsze. Załapałem się na ostatni rejs i mogłem podziwiać Lake Palace (luksusowy hotel na jeziorze, w którym kręcili jednego z Bondów - "Ośmiorniczkę"), Jagmandir Island, no i zespół pałacowy City Palace o zachodzie słońca. W sumie fajne.

Autobusy z Udaipuru do Jodhpuru:
5.00 - 14.00
10.00
12.00
14.45
15.00 - 22.00
19.30 - 3.30
20.30 - 3.30 ex
22.00 - 4.30
22.30 - 4.30 ex

Wydane 520 INR:
148 INR - bilet
5 INR - coś do żarcia
6 INR - herbatniki
13 INR - 4 duże banany
7 INR - 3 mandarynki
6 INR - ciacho
6 INR - mentosy
6 INR - wafelek
12 INR - woda
100 INR - obiad (zupa pomidorowa 30, frytki 25, pakora 35, herbata 7)
200 INR - rejs po jeziorze
11 INR - kolacja (mentosy 5, batonik 2, 4 wafelki - 4)

09.11.2006
Udaipur - Jodhpur

Dzień zaczynam znów od nieprzyjemnej wizyty w kiblu. Już sam nie wiem po czym dostaje te rozstroje żołądka. Prawdziwa sinusoida, co jest ok., to następny dzień już niefajnie. Zostawiam bagaż w hotelu. Właściciel pyta się gdzie jadę, po czym daje mi wizytówki dwóch zaprzyjaźnionych hoteli w Jodhpurze i Jaisalmerze. Koleś podpisuje się na tych wizytówkach co ma sprawić, że dostane dobrą cenę.

O 10.30 kupuje bilet wstępu do City Palace. O dziwo cena tylko 50 INR. Za wniesienie aparatu trzeba jednak zapłacić 200 INR, także znów przemycam go przez bramę (nikt mnie nie sprawdza, tylko pytają czy jest aparat). Mój aparat kosztował 175 INR, więc jakoś nie widzę logicznego uzasadnienia, żebym za wniesienie go do pałacu miał płacić 200 INR! I uwaga! Za wejście z bagażem kasują 500 INR, więc lepiej zostawić graty w hotelu. Pałac jest spory, z zewnątrz wygląda super, w środku też jest parę miejsc przy których przystanąłem. Kierunki zwiedzania są dobrze oznakowane, także nie chodzi się chaotycznie. Generalnie zwiedzałem w dość szybkim tempie, co chwilę wyprzedzałem zorganizowane wycieczki z przewodnikiem, a i tak obejście całości zajęło mi prawie 1,5h. 

Do części kompleksu pałacowego, gdzie znajdują się hotele, trzeba kupić kolejny bilet. Za sam wstęp, żeby się tylko przejść płaci się 25 INR. Jeśli chce się zobaczyć Crystal Galery to trzeba płacić dodatkowo (ok. 200 INR), z tego też miejsca odpływają statki wycieczkowe po jeziorze (według przewodnika tylko z tego miejsca), jednak rejs jest trochę droższy niż z Gangaur Ghat. Warto się jednak tam przejść, chociażby żeby zobaczyć z dość bliskiej odległości hotel Lake Palace.

W kafejce internetowej dowiaduję się, że rząd wyłącza na 3h prąd w ciągu dnia w celu oszczędności. Dla każdego miasta są to inne godziny. Teraz już wiem dlaczego w Bundi nie było światła po 6.00. Kręcę się trochę po uliczkach Udaipuru. Wyjątkowo turystyczne miasto, ale całkiem tu miło i gdybym miał czas to może zostałbym dzień dłużej. Dużo tu typowych sklepów z pamiątkami, sporo rękodzieła. Kupuje zeszyty z papieru ryżowego, obłożone skórą wielbłąda (maluje skórę i składa kartki przy mnie), a także pomarańczowe spodnie w stylu Sindbada (nie mogłem się oprzeć, gdy je zobaczyłem. Później krawiec szyje mi koszule w ciągu 1,5h za 200 INR (cena początkowa 300 INR) - trochę krzywa ale ma swój urok. Można tu dostać rzeczy, których nie widziałem w Delhi.

Za 25 INR jadę autorikszą z Nukkadu na dworzec autobusowy. Ostatni autobus do Jodhpuru odjeżdża o 22.30. Odjeżdżam o 22.15. Autobus może uchodzić za komfortowy - ma tylko z 20 lat, 4 osoby w rzędzie, fotele wygodniejsze no i rozkładane, są też amortyzatory! Po raz pierwszy wysypiam się w autobusie, szkoda że nie jechał dłużej.

Wydane:
100 INR - nocleg
25 INR - srajtaśma
45 INR - tosty z fasolą + herbata
10 INR - pepsi
10 INR - wafelek
50 INR - wstęp do pałacu
25 INR - wstęp
45 INR - 1,5h Internetu
10 INR - 7up
200 INR - spodnie
10 INR - 2 kartki pocztowe
200 INR - koszula
200 INR - mach3
65 INR - pizza + mirinda
25 INR - riksza
140 INR - bilet do Jodhpur

10.11.2006
Jodhpur


Na miejscu jestem o 4.48. Po wyjściu z autobusu wsuwam jakieś niedobre śniadanie. Rikszarz proponuje mi hotel Jagdamba za cenę 150 INR. Mam wizytówkę tego hotelu od właściciela Nukkadu. Zbywam go, zobaczymy ile by dostał prowizji. Zaczyna nagabywać teraz jakąś Azjatkę, ale widzę że ona także stosuje mój plan - powiedziała mu raz "nie" i później zero reakcji na jego gadkę, nawet odwróciła się plecami do niego - brawo.

O 6.50 robi się jasno, także ruszam w kierunku hotelu, a o 7.45 jestem już w hotelowej restauracji na dachu. Generalnie hotel nie jest jakiś rewelacyjny, ale po pokazaniu wizytówki od Nukkada, dostałem pokój z łazienką za 100 INR (czyli rikszarz by dostał 50 INR za każdą dobę). Warunki gorsze niż w Nukkad, ale da się wyżyć. Jem śniadanie i o 9.45 ruszam do fortu Meherangarh - największej atrakcji Jodhpuru. Trochę ciężko na początku trafić, ale jak już się wejdzie na właściwą ścieżkę to nie ma problemu. Po raz pierwszy w Indiach spotykam się ze zniżką dla studentów! Wjazd do fortu: normalny - 250 INR, student - 200 INR. Także po raz pierwszy robię użytek z mojej karty ISIC i jestem 50 INR do przodu. W cenie biletu można wnieść aparat i dostaje się cyfrowy odtwarzacz z nagranym przewodnikiem. Wniesienie kamery video kosztuje dodatkowe 200 INR. Pałac w środku nawet fajny, jednak absolutnie nie ma porównania z City Palace w Udaipurze. Z murów fortu ładny widok na Jodhpur - niebieskie miasto. W sumie Bundi było bardziej niebieskie, ale można przymknąć oko.

O 11.30 wychodzę z fortu i robie mały spacer do Jaswant Thanda - krematorium królewskie z grobowcami. Fajnie z tego miejsca prezentuje się fort. Idę z buta pod Clock Tower. Niedaleko znajduje się "Omlet Shop" opisywany w Lonely Planet. Ta jadłodajnia ma tak ogromne reklamy, że wydawałoby się że musi być wielkości McDonaldsa, a okazuje się że to ściema bo to zwykła buda z jajami. Wystarczy tu trafić do przewodnika a od razu ustawiają się kolejki Brytoli i Niemców. Wszędzie wokoło Clock Tower reklamy "Lassi – rekomendowane przez LP". Ten mleczny napój jest dostępny w całych Indiach, jednak w przewodniku został opisany w części o Jodhpurze i dlatego cała machina marketingowa ruszyła. Ogólnie Jodhpur głównie swoim fortem stoi. Same miasto jest nieciekawe, a zabytków jak na lekarstwo. 

Z nudów jadę się przejechać do Umaid Bhawan, pałacu z 1943 roku. Riksza w dwie strony z kilkunastominutowym postojem pod pałacem - 50 INR. Nic specjalnego, po prostu jest duży i tyle. Płacę rikszarzowi ale ten oddaje mi banknot - okazuje się, że jest uszkodzony. Trzeba bardzo uważać, żeby nie brać w żaden sposób uszkodzonych banknotów bo ich później nie wydamy. Bank podobno może za niego zapłacić połowę. W Indiach parokrotnie próbowano mi takiego śmiecia wcisnąć. Trudno, tej "pięćdziesiątki" nie zauważyłem, nawet nie pamiętam od kogo to mogło być.

W hotelu zamawiam szafranowe lassi - absolutna rewelacja, polecam! Przychodzi szef hotelu, puka do moich drzwi (właśnie miałem uderzyć w kimę) i głupia gadka o niczym. Pyta się czy jestem z National Geographic (znów paszportówka). Dzwoni na informację zapytać o autobusy dla mnie do Jaisalmeru. Podobno odjeżdżają od 4.30 co pół godziny.

Wydane 534 INR:
10 INR - śniadanie (2 ciacha i herbata)
100 INR - nocleg
37 INR - kawa + omlet
200 INR - bilet do fortu
20 INR - bilet do krematorium
12 INR - woda
10 INR - zupka chińska
10 INR - kit-kat
30 INR - naleśnik
50 INR - riksza do Umaid Bhawan
10 INR - woda
20 INR - 1 kg mandarynek
25 INR - lassi szafranowe 

11.11.2006
Jodhpur - Jaisalmer

Rano wcinam pancakea i biorę rachunek. Koleś nie liczy mi wczorajszego lassi i myli się na moją korzyść z ceną za kawę. Daję mu za to napiwek, niech ma.

Ok. 7.15 wychodzę i o 7.45 jestem na dworcu. Autobus był o 7.30, jadę następnym o 8.30. Jest gorąco, sporo ludzi. Jestem zmęczony, wpada jakiś 2 kolesi do autobusu. Już wiem, że coś będą chcieli mi sprzedać. Gadam z nimi jak potłuczony, żeby się odwalili. Proponują mi hotel Jaisal View w Jaisalmerze, odpowiadam że już mam (dostałem wizytówkę od Nukkada). Odchodzą, ale jeszcze przez okno podaje mi wizytówkę i broszurkę jego hotelu (pierwszy raz widzę w Indiach żeby jakiś hotel korzystał z tego typu reklamy). Jest napisane, że to nowy hotel, że nie jest jeszcze w żadnym przewodniku. Jest też info, że przywożą za darmo z dworca do hotelu i jeśli ten hotel się nie spodoba to odwożą za free do każdego wskazanego miejsca w Jaisalmerze. Koleś mi mówi, że nie jest żadnym naganiaczem, tylko bratem prowadzącego ten hotel i też jedzie do Jaisalmeru. Powiedział, że zapłacę za pokój 50-60 INR. Hmm, reklama wygląda fajnie, jednak po cenie wnioskuję że to musi być straszna nora. Mimo to zgadzam się żeby zadzwonił do brata i po mnie przyjechał na dworzec. Najwyżej powiem, że mi się nie podoba i żeby mnie zawiózł do hotelu, który polecał Nukkad.

Koleś odbiera mnie z autobusu i podwozi na motorze do hotelu. Na pierwszy rzut oka wygląda si. Ten prowadzący hotel nazywa się Anna, na przywitanie zaczyna mnie ściskać. Pokazuje mi pokój - duży, podwójne łóżko, łazienka. Pytam o cenę, a on odpowiada, że cena nie jest ważna, że najważniejsze żebym się u nich dobrze czuł i sam mam mu powiedzieć cenę. Cwaniaczek! Naczytał się jakiś książek o marketingu bezpośrednim. Pokój na oko wygląda na cenę 100-150 INR. Nie łapie się jednak na te jego gierki i upieram się żeby mi powiedział cenę. Mówi, że dzwonił do niego brat i powiedział żeby dał mi pokój za 60 INR. O kurde! Aż mi szczena opadła, myślałem że za 60 INR to będzie cela bez okien, a ten mi daje ten apartament za tą kasę!! Koleś mnie tylko prosi bym nie mówił innym gościom, że płacę tak mało, bo to cena tylko dla mnie. Taa… znamy te numery. 

Na dachu jest fajna restauracja, bez krzeseł - poduchy, menu europejskie. Koleś, który załatwia sprawy finansowe to kuzyn tego głównego prowadzącego. Jest jakiś dziwny. Jak się pytam ile kosztuje autobus do Bikaneru to mówi cenę około 300 INR. Jak powiedziałem, że dla mnie za drogo i pójdę znaleźć jakiś tańszy autobus, to powiedział że zadzwoni do innej firmy. Za chwile przychodzi i mówi, że bilet na autobus komfortowy będzie kosztował 180 INR, po czym siedzący obok mnie Anna, poprawia go i mówi, że 160 INR. Także widzę, że koleś ma zapędy, żeby ściągać kasę od gości. Biorę ten bilet, cena nie wydaje mi się zbyt wygórowana i nie muszę nigdzie chodzić i załatwiać (jak się później okazało bilet ten kosztuje normalnie 140-150 INR, także nie wziął za dużej prowizji). Pytam o pół-dniowe safari. Załatwią mi za 550 INR - też się decyduje, bo w innych biurach i hotelach chcą 650-750 INR. Mam niby obejrzeć przepiękny zachód słońca na pustyni.

Kuzyn Anny prowadzi mnie do biura gdzie wymieniam pieniądze (czyżby jakaś prowizja?), następnie opowiada jak to dwóm Polkom wysyłał szale z pashminy a one w kraju sprzedały je za dwukrotnie wyższą cenę. Później prowadzi mnie do zaprzyjaźnionego sklepu! No dobra, to już wiem że próbuje za wszelką cenę odkuć się za niską stawkę za pokój. Szkoda, hotel fajny, ten Anna też się wydaje ok., ale kurde ten kuzyn wygląda na mendę.

Uwalniam się od niego i idę szybko zobaczyć fort. Po drodze widzę prawdziwe włoskie lody! Nie mogę się oprzeć, są trochę roztopione ale pyszne. Fort wygląda super, ale w środku można go obejść w kilkanaście minut. Wnętrze dość małe i nie rzuca na kolana. Przed zmrokiem zdążyłem jeszcze zobaczyć drugą atrakcję Jaisalmeru - havele - czyli hacjendy wybudowane przez bogatych kupców. Wracam do hotelu i w kimę. Jutro muszę się wyspać, bo oprócz zwiedzania i jazdy na wielbłądzie to jeszcze całonocna podróż autobusem do Bikaneru. Czyli dzień jak co dzień. Tylko jeszcze te komary w pokoju!

Rozkład jazdy autobusów z Jodhpuru:
Jaipur (340km) 5:15 7:00 7:45 9:00 9:30 10:30 11:00 12:00 12:15 13:30 14:00 14:30 15:00 20:00 20:30 22:30 23:00 24:00
Delhi (626km) 9:00 10:00 15:30 16:00 22:00
Ajmer ( 208km) od 6:00 do 24:00 co 30 min
Udaipur (275km) 5:30 7:00 8:00 9:30 10:00 10:30 12:00 15:00 20:15 22:00 22:30
Bikaner (262km) 5:00 6:30 7:30 8:00 8:45 9:15 10:00 10:33 11:00 12:00 13:15 13:40 14:10 16:00 17:45 19:45 1:00
Jaisalmer (299km) 4:45 5:15 5:30 6:00 6:30 7:00 7:30 8:30 10:30 11:30 12:30 13:00 13:30 14:30 15:30 16:30 17:30 22:30
Osian (65km) od 6:00 do 21:00 pełno autobusów

Wydane 1024 INR:
90 INR - bilet
5 INR - herbatniki
5 INR - coś do żarcia smażonego
20 INR - 1kg pomarańczy
90 INR - pizza + kawa
15 INR - wafelki
50$ - wymiana - 2125 INR (1$-42,5INR)
550 INR - safari
60 INR - nocleg
160 INR - autobus do Bikaneru
9 INR - lody włoskie
5 INR - wafelki
5 INR - 10 mentosów (2 mentosy za 1 INR)
10 INR - woda 


12.11.2006
Jaisalmer - Bikaner

Wstaje pogryziony. Moje stopy wyglądają jakbym miał wysypkę! Znów poranny kibel - to na 70% po tych lodach włoskich.

Zostawiam plecak w hotelu i o 9.00 wychodzę. Śniadanie jem w Kalpana Restaurant - bez rewelacji. Później idę obejrzeć jeszcze raz haveli (widać dawni mieszkańcy miasta musieli mieć sporo szmalu bo niektóre domy naprawdę przepiękne), a następnie jezioro Gadi Sagar (takie większe bajoro, fajnie wyglądają rosnące drzewa na środku jeziora). Wracając wstępuje jeszcze raz do fortu. Trochę kręcę się po mieście. Jaisalmer to fajna, nie za duża miejscowość, ciekawe uliczki starego miasta z bogato zdobionymi domami, panuje względny spokój, można odpocząć.

Jedząc cytrynowego pancakea czekam na safari w hotelu. Wyjeżdżamy o 15.48 (mieliśmy o 15.30). Wiezie mnie 100 m jeepem do innego hotelu, tam przesiadam się do innego jeepa. Jedziemy jakieś 500 m i znów przesiadka, tym razem już właściwy pojazd, czyli Tata Indico (odpowiednik naszego punto). Jadę ze starszym małżeństwem Hindusów. Najpierw jedziemy do jakiejś świątyni, których mam już przesyt. To tak jak jeździć po Polsce i w każdej miejscowości oglądać kościół. Bez sensu, wszystko wygląda tak samo. Jeszcze jak usłyszałem, że wjazd do świątyni nie jest opłacony i mam dodatkowo bulić, to się roześmiałem im w twarz. Następnie zatrzymujemy się parę kilometrów przed wydmami Sam. Przy drodze stoją poganiacze z wielbłądami. Bierzemy wielbłądy (mój się nazywa Babalou) i idziemy w kierunku wydm. W przewodniku było napisane, żeby na dłuższe safari zabrać coś wygodnego pod tyłek, ale nie spodziewałem się, że już po 30 min zacznie mnie tak boleć siedzenie. Na wydmy dochodzimy przed zachodem słońca, jesteśmy jakieś 70 km od granicy z Pakistanem.

Generalnie na kilometr pachnie komercją. Miał być klimatyczny zachód na pustyni, a tu gwar, pełno ludzi, jakieś wycieczki szkolne. Na pustyni leżą butelki po wodzie, opakowania po chipsach i batonach. Dziewczyny przebrane w tradycyjne stroje za opłatą pozują do zdjęcia, małe dzieci tańczące do hinduskiej muzyki przed zachodnimi turystami, gówniarze, którzy sprzedają napoje i przekąski. Gdzie tu romantyzm pustyni? Żeby colę na Saharze kupować. Za mną łaził taki łobuz, chciał mi sprzedać zimną mirindę. Gdy po kilku minutach zaakceptował, że mam butelkę wody i nie potrzebuje nic do picia, to zaczął mnie namawiać żebym kupił napój dla poganiacza! Sam z siebie otworzył butelkę i mu daje do picia. Jak mówię, że i tak za nią nie zapłacę. Odbiera ją od ust poganiacza i każe za nią zapłacić bo jest otwarta! Zero bezczelności. Znów byłem mało sympatyczny.

Turyści robią ciekawe spontaniczne zdjęcia - ustawiają poganiacza i wielbłąda pod zachodzące słońce, odganiają wszystkich żeby im jacyś Hindusi w kadr nie weszli. W pewnej chwili krzyczą "idź!", wtedy poganiacz rusza i rozbłyskują się flashe fotoamatorów. Ot, taka uchwycona chwila na pustyni. Same wydmy nie robią wrażenia, fajne ale bez brawury. To taka większa Łeba, jedyna atrakcja to przejechanie się na wielbłądzie (co atrakcją dla tyłka nie jest). Nieopodal wydm jest parking, na którym już czekają autobusy i samochody. Mój poganiacz chce mnie chyba na siłę uszczęśliwić i rozpędza wielbłąda, ostatni odcinek do parkingu pokonuję więc w galopie! Jeszcze bezczelny co chwila się odwraca, sprawdza czy jeszcze jestem w siodle i krzyczy „OK!”. Żeby zrozumieć co się wtedy czuje, wystarczy się wypiąć i poprosić kogoś żeby kopał was w dupę - świetna rozrywka dla całej rodziny. 

Z parkingu wyjeżdżamy o 18.15, mamy do przejechania jakieś 60 km do Jaisalmeru. Kierowca mówi, że mogę jechać podziwiać jakieś tutejsze tańce, ale musze dopłacić parę setek. Cóż… zawsze o tym marzyłem, ale jakoś nie mam czasu. Po drodze, opowiada mi, że safari kilkudniowe (co to musi być za ból dla pośladków) kosztuje ok. 500 INR dziennie (w cenie żarcie, woda), ale mówi że on organizuje tylko takie krótkie bo te się najbardziej opłaca. Mówi, że za takie jak nasze wszyscy płacą (Hindusi też) 500-600 INR. Daje przykład naszej wycieczki - w samochodzie jedzie 3 turystów, każdy daje po 500 INR, koszt dojazdów 300 INR, za pustynie musi zapłacić 200 INR, czyli zarabia na tym 1000 INR.

O 19.00 jesteśmy w Jaisalmer. Najpierw wychodzą Hindusi i płacą kierowcy chyba 300 INR, później zawozi mnie do hotelu i odbiera dolę za mnie. Anna znów na przywitanie mnie ściska, zaczyna mnie to irytować. W hotelu podchodzi do mnie jakiś Hindus i się pyta czy go pamiętam. Zaczyna się… Nie chce mi się z nimi gadać, poza tym oni wszyscy są do siebie podobni, więc odpowiadam na odczepnego, że pamiętam - widzieliśmy się rano. On zaczyna się śmiać i odpowiada, że widzieliśmy się wczoraj. Okazało się, że to był ten koleś z autobusu co mnie namówił na ten hotel. Właśnie przyjechał do brata. Idę na kolację na dachu (rewelacyjny makaron!). Anna łazi, ustawia jakąś muzę, wygłupia się, czochra mi włosy - kurde, czy on nie widzi, że mnie denerwuje tym dotykaniem! W restauracji pełno komarów. Zmywam się na autobus, ukradkiem, żeby ten typ mnie tym razem na pożegnanie nie ściskał. Wymykam się, szybko wciągam sandały i… biegnie Anna! Szlag… stało się. Jeszcze na koniec jakiś koleś daje mi wizytówkę hotelu w Bikanerze i mówi, że zadzwoni do nich żeby ktoś po mnie wyszedł.

Zawożą mnie na motorze na rondo Hanuman, skąd odjeżdżają autobusy. Odjeżdżam o 22.30. W nocy na jakimś parkingu przerwa, wsuwam herbatniki, 0,5 m obok mnie stoi cielak i czeka żebym mu coś rzucił. Daje mu herbatnika i teraz ma swój ryj 15 cm od moich rąk! Gadam z jakimś starszym Żydem. Powiedział, że w Indiach czyste jest tylko Goa (plaże) i północ (góry), a w całej reszcie jednakowy syf.

Hanuman-Travels - odjazdy z Hanuman Circle:
Bikaner 6:30 8:30 13:00 14:00 21:00
Jodhpur 5:00 6:00 9:30 11:30 12:30 14:00 15:30 16:30 22:30
Bilet do Bikaneru 120 i 150 (komfort)

Wydano 502 INR:
50 INR - jajówa + 2 tosty + lassi
10 INR - czekolada cadbury
10 INR - 2 wafelki
10 INR - pepsi
20 INR - sakwa na wodę
15 INR - 3 kartki pocztowe
200 INR - bluzka
30 INR - 1,1h Internetu
10 INR - pepsi
30 INR - naleśnik cytrynowy + herbata
10 INR - woda
85 INR - makaron + herbata
22 INR - woda + herbatniki + batoniki

13.11.2006
Bikaner

Przyjeżdżamy o 4.40, przystanek w okolicach fortu. Z tego miejsca odjeżdżają autobusy do Jaipuru - 130 INR. Tym razem się nie wyspałem. Nikt z hotelu po mnie nie przyjechał. Rikszarz namawia mnie na jakiś hotel z pokojami za 100 i 150 INR.

O 7.00 jest jasno, więc ruszam w stronę hotelu. Nie mam pojęcia gdzie jestem - mapa Bikaneru z Pascala jest beznadziejna. Z wizytówki hotelu, którą dostałem wyczytałem, że hotel mieści się niedaleko Karni Singh Stadium. Biorę rikszę. Jak facet usłyszał, że chcę jechać na stadion o 7.00 rano, to od razu zwąchał, że szukam jakiegoś hotelu, więc zaczął mnie wypytywać do którego ma mnie zawieźć (i przy okazji dostać prowizję moim kosztem). Upieram się, że chce zobaczyć tylko stadion. Zawozi mnie tam za 20 INR (później w hotelu koleś mi powiedział, że normalna stawka to 10 INR). Hotel na wypasie. Nie jest to akiś guest house tylko poważny hotel (można sprawdzić na http://www.hoteldesertwinds.in). Koleś w recepcji mówi, że nic nie wie żeby ktoś miał mnie odebrać. Może coś wiedział jego syn, ale jego teraz nie ma w Bikanerze. Pokazuje mi pokój, mówi że ceny 200-250 INR i faktycznie są tyle warte - ładne, czyste, przestronne, kibel europejski, fajna łazienka. A jak zobaczyłem bojler na ścianie, to aż miałem łzy w oczach na myśl o gorącym prysznicu. Trochę targów i dostaję ten pokój za 150 INR. Check-out o 10.00, ale że przyjechałem tak wcześnie to muszę wymeldować się jutro o 7.30. Zapytał się kto mi polecił ich hotel, więc zostawiam mu wizytówkę i reklamę Jaisal View (nie znał tego hotelu).

Śpię do 13.30. Idę do hotelowej restauracji, która wyglądem bardziej przypominała bar mleczny. Wymyśliłem, że skoro już moja podróż dobiega końca to będę jadł dania tylko indyjskie. Kelner i kucharz w jednej osobie nie kuma nic po angielsku, zatem za Chiny nie wiem co zamówić i wybór pada na "Besan Gatta - Rajasthani Special". Hmm, mam wyjątkowo głupie pomysły. Już do końca będę się trzymał europejskiego żarcia.

Na dworcu kupuję bilet kolejowy do Jaipuru - jest o 50 INR droższy od autobusu, ale w pociągu mam łóżko, więc przynajmniej się normalnie wyśpię w czasie podróży. Potem idę zobaczyć Stare Miasto, które według Pascala jest "urokliwe", a według mnie beznadziejne. Zupełna strata czasu, jest po prostu brzydkie. Ktoś z piszących przewodnik musi chyba mieszkać w jeszcze brzydszym miejscu, choć to już raczej niemożliwe. Idę jeszcze na Internet i do hotelu spać.

W hotelu jest net za 40 INR/h, niedaleko hotelu w kafejkach te same ceny, czasami w bocznych uliczkach można znaleźć za 25-30 INR. Najlepszym chyba rozwiązaniem jest polecany przez przewodnik "Net Yuppies", przy głównej ulicy Kem Rd. Godzina kosztuje 20 INR, szybkie łączę i można bez problemu instalować gg.

W Bikanerze godziny wyłączania prądu to: 10.00-12.00 i 15.00-16.00.

Wydano 519 INR:
7 INR - kawa
20 INR - riksza
150 INR - hotel
97 INR - Besan Gatta, shake, chapatti, herbata
178 INR - bilet do Jaipur
7 INR - 0,5 kg bananów (4szt.)
10 INR - 0,5 kg pomarańczy
3 INR - szampon
12 INR - woda
10 INR - kit-kat
25 INR - 1h Internetu

14.11.2006
Bikaner - Jaipur

Rano znów sranie, czyżby "Rajasthani Special"?

O 7.30 wychodzę z pokoju i idę na śniadanie. Tym razem bezpiecznie - dwa jajeczka na twardo i tosty. Dziś mam masę czasu. Odjazd pociągu dopiero o 21.20. Idę się przejść do Lalgarh Palace. Nic ciekawego, można sobie darować. Sklep opisywany w Pascalu - Abhivyakti, z rzeczami wykonywanymi przez lokalnych rzemieślników, też słaby. Główny punkt dzisiejszego dnia - Fort Junagarh. Wjazd - 100 INR, dzieci i studenci - 50 INR (drugi raz wchodzę na zniżkę), aparat - 30 INR, kamera - 100 INR (nie płacę za aparat). Zwiedzanie tylko z przewodnikiem. Trzeba chwile poczekać, aż zbierze się grupa. Pałace w forcie całkiem fajne, może nie tak jak pałace w Udaipurze czy Jodhpurze, ale pozytywnie. Zwiedzanie trwa około godziny.

Trafiam do fajnej restauracji na Station Rd. Nazwa jest taka sama jak nazwa hotelu, który znajduje się powyżej. Tylko tej nazwy właśnie nie pamiętam, jakoś L.. coś tam, chyba Laila. Jak idzie się od Kem Rd., mija się tory, jeszcze z jakieś 100 m i na rogu, po lewej stronie. Najpierw jest ciastkarnia i fast food a głębiej restauracja. Musi być niezła bo ciągle tu kupa ludzi. Serwują rewelacyjną pizzę.

Ruszam znów do Starego Miasta, kierunek - świątynie. Rikszą z głównej bramy (Kote Gate) można dojechać za ok. 10 INR. Ja idę się przejść, mam przecież masę czasu do zabicia. Bardzo ciężko tam trafić, można się łatwo pogubić zatem najlepszym rozwiązanie to pytanie się co 100 m o "Bhandasar Jain Temple". Najoryginalniejsza świątynia jaką widziałem, ponieważ w środku była kolorowa - malowidła i rzeźby, a także dlatego że można było wejść 2 piętra do góry i zobaczyć widok na Stare Miasto. Przy okazji mała uwaga - do świątyni wchodzimy bez butów, a na schodach prowadzących na górę świątyni jest cała masa gołębich odchodów i chcąc nie chcąc trzeba w nie wejść bosymi stopami.

Odbieram plecak, koleś prosi żebym napisał na stronę Lonely Planet o jego hotelu. Od 19.00 siedzę już na dworcu. Komary tną na potęgę. Pociąg jest 20 min wcześniej i o dziwo nie jest pełny. W środku też pełno komarów - muszę przykryć się ręcznikiem, inaczej zatną mnie na śmierć. W wagonie sami faceci, chrapanie niesamowite, ktoś beka przez sen i w momencie kiedy sobie pomyślałem, że do kompletu brakuje tylko… spełniło się moje marzenie i nie był to lekki bączek.

Wydano 286 INR:
50 INR - 2 tosty z masłem i dżemem, 2 tosty z masłem, 2 gotowane jaja, herbata
50 INR - bilet do fortu
71 INR - pizza + pepsi
11 INR - ciacho
3 INR - 6 mentosów
31 INR - shake z lodem + pepsi
40 INR - 2h Internetu
10 INR - woda
10 INR - kit-kat
5 INR - wafel
3 INR - 6 cukierków
2 INR - banan

15.11.2006
Jaipur

Przyjeżdżam o 6.30. Masa upierdliwych ludzi. Reservation Office znajduję się w budynku naprzeciwko głównego wejścia na dworzec, otwarte dopiero od 8.00. Kupuję bilet i z buta do Cocoona.

O 9.00 jestem w tym samym pokoju co 11 dni temu (303), cena ta sama 150 INR bez gorącej wody, ale pościel nie ta sama - jest dowód że wymieniają. Szybko biorę prysznic -leci gorąca woda! Od 9.00 do 11.00 nie ma prądu. Budzę się o 12.30.

Idę na stare miasto, po drodze kupuję samosę (jakaś masa warzywna w cieście, smażona w głębokim oleju). Już nawet tego mój organizm nie przyjmuję, wszędzie czuję tą niedobrą przyprawę, którą dodają do wszystkiego (anyż?).

Zwiedzam Hawa Mahal, pięciokondygnacyjny pałac z oknami na ulicę, zbudowany dla dam Maharadży aby umożliwić im obserwowanie codziennego życia ludu. Nawet fajny ale z zewnątrz, od strony ulicy, prezentuje się lepiej. W pobliżu Hawa Mahal odjeżdżają autobusy do Amber. Sprawdzam cenę - 5 INR (taniej niż napisane jest w przewodniku - to się raczej nie zdarza). Marcin na naszym trekkingu opowiadał, że warto się tam wybrać. Chcę tam pojechać jutro.

Wracam do hotelu. Po drodze dzwonię jeszcze do Delhi do hotelu White Castle, gdzie zostawiłem plecak, aby zarezerwować sobie pokój. W hotelu liczę kasę jaka mi została. Na jutro szykuje się mała rzeźnia - zostało mi 217 INR na cały dzień, a chcę jeszcze pojechać zwiedzić Amber. Ale jakoś dam radę!. Dolary chcę wymienić dopiero w Delhi, tam na pewno będzie lepszy kurs.

Wydano 404 INR:
10 INR - kit-kat
10 INR - wafelek
178 INR - bilet do Delhi
150 INR - nocleg
13 INR - 3 X samosa,
12 INR - woda
5 INR - bilet do Hawa Mahal
5 INR - telefon do Delhi (1 min)
10 INR - ciacho
6 INR - banany
5 INR - mieszanka owoców

16.11.2006
Jaipur - Amber - Delhi

Wychodzę z hotelu o 11.15, zostawiam plecak. Jadę autobusem do Amber za 5 INR, czyli dobrze mi wczoraj powiedzieli. Koło 12.30 jestem pod Fortem Amber. Faktycznie, Marcin miał rację. Gdy po wyjściu z autobusu, spojrzy się na niego z dołu to robi ogromne wrażenie, w środku jednak już bez fajerwerków. Wjazd 50 INR, nie płacę za aparat. Przy wejściu po raz pierwszy ktoś mi sprawdza kieszenie, ale wyprzedzam pytanie i mówię, że to moje okulary i telefon komórkowy. Nie każe mi wyciągać, więc znów luz. W środku nie ma wyznaczonych kierunków zwiedzania zatem chodzi się trochę chaotycznie.

Wracam do miasta i idę do "maca" (na razie z kasą jest dobrze). Po 16.00 zalegam w restauracji na dachu Cocoona i popijając rewelacyjną herbatę miętową, zabijam czas. Liczę kasę, przez cały dzień wydałem 116 INR, także mam "stówę" w kieszeni, można szaleć!

O 18.00 wychodzę na dworzec. Specjalnie idę wolno, żeby tam być jak najpóźniej. Niestety, zajęło mi to tylko 20 min. Idę do kawiarenki przy głównym wejściu na dworzec. Dobra, szybka, można instalować. Zostaje mi 54 INR, czyli jakieś 3,80 zł. Nawet nie wiedziałem, że za tyle można się tak najeść - kupuję: kanapkę wegetariańską, vegburgera, wodę, lody i herbatniki. Obżarty czekam na kolej. Dworzec w Jaipurze jest chyba najczystszym jaki widziałem w Indiach. Na dworcu ustawione są telewizory, na których wyświetlają różne informacje. Między innymi dowiaduję się, że tu panują jakieś dziwne jak na Indie prawa. Otóż, na peronach nie wolno spać, nie wolno pluć i nie wolno śmiecić! Nie wolno też jeździć na dachu pociągu! I tekst, który mnie rozbroił: "Pamiętaj! To jak wygląda nasz dworzec świadczy o nas samych"!! No comments. Aha, to że nie wolno spać, czy śmiecić to nie znaczy, że tego nie robią. Robią, tyle że na mniejszą skalę.

Pociąg podjeżdża o 0.55. Patrzę na bilet, a tam nie ma numeru wagonu oraz siedzenia. Kurcze, że też nie sprawdziłem tego wcześniej! Jakiś koleś mi pomaga. Okazało się, że kupiłem chyba bilet "oczekujący" i dopiero jak ktoś zrezygnował to ja wchodziłem na jego miejsce. Trzeba było sprawdzić swoje nazwisko na wywieszonej na peronie liście i zobaczyć, które miejsce zostało przydzielone. Także mały stresik na koniec.

Wydano 212 INR:
8 INR - 0,5 kg bananów
5 INR - bilet do Amber
50 INR - bilet wstępu
10 INR - woda
5 INR - bilet do Jaipuru
28 INR - McDonald’s (20 INR - grilled chicken burger, 8 INR lody)
10 INR -herbata miętowa
46 INR - 2h Internetu
10 INR - vegburger
10 INR - kanapka warzywna
10 INR - woda
15 INR - lody
5 INR - herbatniki

17.11.2006
Delhi

Przyjeżdżam o 7.50. Niestety pociąg zatrzymał się nie w New Delhi tylko w Old Delhi. Kurcze, w kieszeni tylko 9 rupii, także riksza odpada. Nie ma to jak spacerek z rana po Delhi. Przed 9.00 jestem w moim hotelu. Wystarczyła godzina na mieście i już mam wszystkiego dość. Odbieram plecak z depozytu - kamień z serca, wszystko jest!

Indie Indie Tak jak myślałem, w Delhi dolar stoi wyżej niż w Radżasthanie (1$-44.50INR). Chwila odpoczynku i ruszam pokupować jakieś pierdoły. Idę do Central Cottage Industries Emporium, który mieści się na ulicy Janpath niedaleko za Connaught Place. Jest to państwowe, główne centrum handlowe rzemiosła, oferujące wyroby z całych Indii po umiarkowanych, z góry określonych cenach (żadnego targowania). Sklep jest spory, ma kilka pięter. Jest tu sporo artykułów w różnych cenach, zatem dla każdego coś fajnego. Można tu napotkać na rzeczy, które sprzedają również na ulicy, z tym że tutaj ta sama rzecz jest znacznie tańsza. Wracając do hotelu, dzwonię potwierdzić swój lot.

Wydano:
50$ - wymiana - 2225 INR
99 INR - McChicken Menu
8 INR - lody w KFC
26 INR - owoce
500 INR - 2 noclegi
30 INR - curd + herbata w hotelu
10 INR - 0,5h Internetu
10 INR - woda
8 INR - telefon do Alitalii

18.11.2006
Delhi

Dzisiaj znów jakieś zakupy. Trochę się rozszalałem i muszę jeszcze wymienić 20$. Generalnie jak w polskim filmie - nic się nie dzieje. W nocy przed hotelem zrobili jakąś scenę, na chodniku pełno kwiatów, znów pewnie jakiś festiwal. W mordę, wieczorem koncert, grają przez prawie całą noc. Nie wysypiam się.

Wydano:
30 INR – naleśnik z owocami
5 INR – wafelek
123 INR – wywołanie zdjęć (18 szt. duży format)
20$ - wymiana – 890 INR
60 INR – makaron
15 INR – 1h Internetu
30 INR – telefon do Polski (2 min)
10 INR – baton
300 INR – 2 koszule + spodnie
100 INR – t-shirt
100 INR – koszula
20 INR – pożyczenie wagi, żeby zważyć bagaż

19.11.2006
Delhi - Mediolan

To już dziś!!!! Ostatni dzień w Indiach!!

Zanoszę graty do depozytu i idę na śniadanie. Kasę mam dokładnie odliczoną, żebym nie wracał z żadnymi rupiami do domu. Niedaleko restauracji „Sonu” jest sklepik z herbatami. Ma dobre ceny i jest w porządku. Zna też parę polskich słów. Spaceruje po New Delhi, odwiedzam parlament. O 18.00 jestem z powrotem. Umawiam się z rikszarzem na konkretną godzinę, żeby podjechał pod hotel i potem lotnisko. Idę na net, wydać resztę kasy i zabić jeszcze trochę czasu. Kawiarenkę zamyka wcześniej, przez co płacę mniej i zostaje mi jeszcze 20 INR (1,4 zł)!! To jeszcze mogę poszaleć – kupuje 4 banany, loda, jakąś kanapkę z ziemniakiem i 4 cukierki ;-) Koleś od lodów, podczas wydawania reszty próbuje mi wcisnąć uszkodzony banknot – co za wieśniak i jeszcze się głupio uśmiecha! Obżarty wracam do hotelu poczekać na rikszarza. Koleś nie przyjeżdża. Spodziewałem się tego, dlatego umówiłem się z nim wcześniej. Mam jeszcze sporo czasu, idę po następną rikszę. Wyjeżdżamy po 22.00, a przed 23.00 jesteśmy na lotnisku. Wydałem wszystkie rupie. Po 0.00 jestem po odprawie. Wylatujemy punktualnie o 2.50. Lecimy największym na świecie samolotem dwusilnikowym - Boeing 777, który zabiera na pokład prawie 300 osób. W środku na wypasie – każdy pasażer ma własny ekran LCD, na którym może oglądać jeden z 15 filmów, posłuchać muzyki, lub na bieżąco obserwować kurs lotu na mapie, wraz ze wszystkim danymi jak prędkość, wysokość czy ciśnienie. Oglądam bajkę „Potwory i spółka” i w kimę.

W Mediolanie jesteśmy przed czasem, ok. 7.00. Kolejki do odpraw ogromne. Mają tu jakieś dziwne przepisy (kolejne chore rozporządzenie unijne?), otóż nie można wwozić kosmetyków powyżej 150 ml (o ile dobrze pamiętam). Przede mną kobiecie i facetowi skonfiskowali duże opakowanie kremu Nivea, do tego jakiś balsam czy płyn do kąpieli!! Paranoja!! Poza tym słyszę jak Polacy się kłócą… jak miło, jak swojsko! W końcu!

Wydano:
40 INR - czekoladowo-bananowa dosa
4 INR - mentosy
10 INR - woda
20 INR - 1,5h netu
8 INR - 4 banany
5 INR - lody
5 INR - tost z ziemniakiem
2 INR - 4 cukierki
150 INR - taxi

19.11.2006
Mediolan - Warszawa - Gdynia

Z Mediolanu wylatujemy z opóźnieniem i w Warszawie jestem pół godziny później niż planowo. Szybko zabieram bagaż i biegnę na autobus. O 12.53 wpadam na dworzec, ale niestety pociąg odjechał 3 min wcześniej!! Następny za 2h. W tym czasie idę zjeść coś naszego, wybór pada na kiełbasę z musztardą. W Gdyni jestem przed 19.45. Nigdy nie przypuszczałem, że wracając z takiej podróży będę się cieszył, że jestem już w domu. Koniec!!

Mądry Polak po…
(ocena bardzo subiektywna)


Nasza wyprawa w Himalaje okazała się niezwykłą przygodą. To co tam widzieliśmy i przeżyliśmy z pewnością na długo pozostanie w naszej pamięci. Były dni dobre i te trochę mniej dobre, ale teraz po powrocie mogę bezapelacyjnie stwierdzić, że ta podróż jako całość to było coś wielkiego. 

Te dni dobre związane są z Himalajami, te ciut gorsze to z pewnością Indie. Nie wiem skąd ta powszechna fascynacja tym krajem i pochlebne opinie. Może tak mówią turyści, którzy wykupili wycieczkę zorganizowaną i przemieszczali się od zabytku do zabytku w komfortowych autobusach, nie mając styczności z prawdziwymi Indiami. Może, skoro już zapłacili tyle za wycieczkę, to nie chcą się przyznać że wtopili. Może to taka zmowa tych co tam byli, żeby namówić kolejnych, potencjalnych frajerów do przekonania się na własnej skórze jak tam jest. Może to ci, którzy cały czas wygrzewali się na Goa, a może to zwykli wariaci. Za dużo "może". Przypominam, że to moja subiektywna opinia i mam nadzieje, że ci którzy mają odmienne zdanie, najzwyczajniej zaakceptują moje prawo do własnego poglądu. 

Wyjeżdżając do Indii nie spodziewałem się żadnych luksusów. Miałem jakieś pojęcie o tym gdzie jadę, o czekających mnie trudnościach i niebezpieczeństwach. Jednak to co zobaczyłem po przyjeździe przeszło moje wyobrażenie. Spodziewałem się, że specyfika tego kraju będzie zbliżona do tego co widziałem już w państwach arabskich. Niestety, Indie to w trzech słowach: brud, smród i ubóstwo. Wszędzie walają się śmieci, które zjadają wałęsające się krowy, świnie, kozy czy psy. Do tego temperatura jaka tam panuje, powoduje że te wszystkie odpady okropnie cuchną. Smog w większych miastach już po godzinie strasznie drapie gardło. Często zdarza się że w centrach miast płyną rynsztoki, jak w średniowieczu! Widziałem jak facet, na gwarnej ulicy, wyskoczył ze sklepu, kucnął i odlał się do takiego ścieku! Jeśli dodamy do tego jeszcze wariacki ruch na ulicach, tłumy ludzi na każdym kroku, wszechobecny hałas i zaczepki Hindusów, to każdy może zrozumieć dlaczego już po 2h na mieście miałem wszystkiego dosyć. 

Miałem nadzieje, że przynajmniej ludzie z kraju Mahatmy Ghandiego okażą się w porządku. Tutaj też się pomyliłem. Możemy być pewni, że w 99% jeśli ktoś nas zaczepia, to chce nam coś sprzedać. Nikt nie będzie dla nas miły jeśli nie będzie widział w tym interesu. Ważne dla bezpieczeństwa - nie ufać nikomu - zbyt często giną tam turyści! Nie twierdzę, że nie można spotkać jakiegoś porządnego Hindusa, jednak uważam że jest to niezwykle trudne wśród tego miliarda ludzi. O truciu turystów napisałem już w opisie Varanasi. 

Himalaje jednak to zupełnie inna bajka. Widoki, których się nie zapomina. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze uda mi się tu wrócić. Rafting również okazał się niesamowitym przeżyciem. Pierwszy raz byłem na takim spływie i polecam każdemu, tym bardziej, że w Nepalu cena jest przystępna a frajdy co niemiara. Nepal jest fantastycznym miejscem dla ludzi, którzy uwielbiają aktywny wypoczynek. Kraj ten bowiem oprócz swoich gór nie ma do zaoferowania zbyt wiele. Gdyby nie Himalaje, na pewno podarowałbym sobie to miejsce. Co do ludzi, to niestety, w bardziej turystycznych miejscach patrzą na turystów jak na chodzące dolary. Na przykład w mniej uczęszczanych rejonach, jak trasa z Jiri do Lukli, ludzie byli bardzo przyjacielsko nastawieni do nas. Gdy przechodziliśmy przez wioski, dzieci wychodziły z domów, kiwały nam. Natomiast zaraz za Luklą dzieciaki też podbiegały do nas, ale już domagając się cukierków, a za zrobienie im zdjęcia chciały pieniędzy! Poza tym, sytuacja z kontuzjowanym Jackiem, kiedy to Szerpowie żądali niebotycznych sum za pomoc, sprawiła że straciliśmy szacunek do tych ludzi. Szkoda, bo to psuje trochę klimat tego miejsca. 

Reasumując - wszystkim gorąco polecam wyprawę w Himalaje, a odradzam jak mogę Indie, które najlepiej potraktować jako tranzyt, ostatecznie zwiedzić kilka kultowych miejsc i w nogi.

Teraz garść praktycznych informacji…

Trekking pod Everest Base Camp, jak pisze Janusz Kurczab w swoim przewodniku, nie jest trudny technicznie (pewne kłopoty może sprawić najwyżej Cho La), jednak wymaga dobrej kondycji i prawidłowej aklimatyzacji. Zatem lepiej nie jechać tam wstając dopiero co od komputera, tylko przygotować się wcześniej. Zagadnienia aklimatyzacji zostały poruszone w opisie z Pheriche (10.10.2006).

Przed wyjazdem koniecznie trzeba zakupić ubezpieczenie górskie, ponieważ zwykłe nie obejmują trekkingu. Jest to bardzo ważne, ponieważ gdyby coś się stało, to helikopter wyślą dopiero gdy sprawdzą nr polisy ubezpieczeniowej. Postawiłbym też na jakąś sprawdzoną firmę ubezpieczeniową. Marcin i Piotr cieszyli się, że kupili dobre ubezpieczenie w Katmandu za spory szmal, a okazało się, że śmigłowiec nie przyleci ponieważ nie mogą się skontaktować z ich biurem. Niestety, to ta chora strona kapitalizmu. Bardzo dobrym wyjściem wydaje się ubezpieczenie w austriackim Towarzystwie Alpejskim - Alpenverein.

Po powrocie do Polski, dobrze jest zrobić badanie kału w kierunku pasożytów. Większość turystów przyjeżdżających z tamtego rejonu, przywozi ze sobą mniej lub bardziej groźne robaczki. Ja przywiozłem Blastocystis Hominis - podobno to te mniej groźne pierwotniaki, ale i tak zrobiły konkretne spustoszenie w moim organizmie. Dwa tygodnie na antybiotykach (Vermox 100mg i Metronidazol 250mg) i udało się je wytępić.

Co zabrać?
- śpiwór - koniecznie z komfortem co najmniej -5˚C
- kije trekkingowe
- dobre buty trekkingowe
- sandały
- skarpety trekkingowe (3 szt.)
- bielizna termoaktywna (także długa)
- koszulki termoaktywne (2 wystarczą)
- krótkie spodenki (nie bawełniane)
- spodnie trekkingowe (najlepiej odpinane)
- kurtka
- coś z długim (np. polartec 100)
- jakaś koszula z długim rękawem
- polar 200
- ręcznik szybkoschnący
- rękawiczki
- 2 czapki (jedna przeciw słońcu, druga na mróz)
- kubek
- opcjonalnie gary i palnik (jeśli chcemy sobie sami coś ugotować w lodgy)
- okulary przeciwsłoneczne z dobrymi filtrami
- czołówka
- lekarstwa (koniecznie coś na zahamowanie biegunki np. Enterol 250, coś na gardło, witamina C 500mg zapobiegawczo)
- witaminy do rozpuszczania w wodzie lub koncentrat napoju izotonicznego (by nie pić zwykłej wody podczas marszu)
- krem do ochrony przeciwsłonecznej z filtrem SPF 40-50, krem i talk do stóp
- chusteczki nawilżone (wyżej problem z myciem)
- cążki do paznokci
- coś do jedzenia (kaszki, zupki, owoce suszone, batony)
- zdjęcie do wizy nepalskiej

Większość rzeczy trekkingowych można kupić w Katmandu i Namche Bazar za małe pieniądze. Są to głównie podróbki znanych marek, a ich jakość jest różna. Lucjan kupił kurtkę gore i był z niej bardzo zadowolony a buty na przykład potrafią się porozklejać w czasie trekkingu. Dlatego rzeczy ważne dla naszego zdrowia i wygody tj. śpiwór, buty, skarpety czy plecak należałoby przywieźć sprawdzony już z Polski. Poza tym, ciężko dostać bieliznę termoaktywną.

Przykładowe ceny:
Windstopper - 40-80 zł
Spodnie gore - ok. 40 zł NPR
Kurtka gore - ok. 160 zł
Koszulki termoaktywne - ok. 25 zł

Najlepiej nie zabierać żadnych bawełnianych koszulek, gaci itp., bo zalejemy się potem. Na trekkingu bardzo przydaje się talk do stóp (np. Dactarin), a w Indiach krem do stóp (stopy ciągle są odkryte w sandałach i narażone na cały ten syf). Akumulatory do aparatu na zmianę, ponieważ za ładowanie w lodgach pobierana jest opłata, która rośnie wraz z wysokością. 

Jeśli jedziemy tylko do Indii, to spokojnie się zmieścimy w 25-30 litrowy plecak. Możemy wziąć ze sobą cienki śpiwór, lub możemy dać do uszycia na miejscu (ja w Indiach spałem może z 3 razy w śpiworze), dwie koszulki termoaktywne, coś z długim rękawem, długie i krótkie spodnie, bielizna, ręcznik, sandały, ewentualnie kurtka. Ważne by zabrać coś na komary.

Z przewodników to wielkiego wyboru w Polsce nie ma. Na Nepal polecam „Himalaje Nepalu” Janusza Kurczaba - bardzo dobry!

Najważniejsze… ile??!! Najtrudniejszy temat na koniec.

Cały mój wyjazd dwumiesięczny kosztował ok. 6000 zł.

W tej cenie jest zawarty bilet lotniczy, ubezpieczenie, dojazdy do Wawy po wizę, zakupy pierdół na wyjazd i wydatki na miejscu. Czyli całkowity koszt wyjazdu. Cena ta nie uwzględnia sprzętu potrzebnego na trekking, ponieważ jest to każdego indywidualna sprawa, co ma na stanie posiadania.

  • Wydatki na miejscu

Przez dwa miesiące wydałem na miejscu 1100$. Oczywiście można było wydać mniej. Ceny sprzętu i ciuchów w Nepalu są jednak tak nieporównywalnie niskie w stosunku do cen w Polsce, że nie potrafiłem się oprzeć i wydałem na to prawie 200$! Gdyby więc skupić się tylko na wyjeździe a nie na zakupach, to spokojnie można było wydać 800$.

Zatem jeśli ktoś planuje wyjazd do tych krajów, to musi liczyć, że wyda tam średnio ok. 1200 zł na miesiąc. Jest to kwota, która spokojnie pozwoli nam na normalne podróżowanie, zwiedzanie itp. Powinno też starczyć na kupienie od czasu do czasu jakiejś pamiątki lub ciuszka.

Absolutnym minimum wydaje mi się 1000 zł miesięcznie, ale to już na sporej żyle, a chyba nie o to chodzi, jeśli jedziemy w taką wymarzoną podróż.

Uważam, że na taki dwumiesięczny wyjazd najlepiej zarezerwować sobie 1000$ i nie liczyć każdej rupii. W razie czego można zabrać kartę kredytową. W większych miejscowościach są dostępne bankomaty.

Oczywiście kto ile wyda, to jest każdego indywidualna sprawa, dlatego po każdym dniu pisałem na co wydałem kasę, aby można się było zorientować, czy ktoś wyda więcej czy mniej. Jakby się przecież uprzeć to można wydać i 2000$ w dwa tygodnie.

słowa kluczowe: termin: 20.09.2006 - 20.11.2006 
trasa: Rumia-Gdynia-Warszawa-Mediolan-Delhi-Gorakhpur-Katmandu-trekking z Jiri do Kala Pattar-Lukla-Kathmandu-Chitwan-Gorakhpur-Varanasi-Delhi-Agra-Khajur

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 5 / 5 (4)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 5 / 5 (4)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 13928 od 24.06.2007

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone