lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Katmandu  
Posąg ShiwyKathmandu, Nepalfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Blinken says China helping fuel Russian threat to Ukraine

China warns US not to step on its 'red lines'

TikTok will not be sold, Chinese parent tells US

Indian students have died in the US – the community wants answers

Home and Away star arrested after Australian manhunt

Scout jamboree disaster blamed on S Korea government

The ex-flight attendant who now leads the airline

What's behind a dramatic fall in Indian families' savings

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

Far-right Israeli minister Ben-Gvir in car crash

Baby saved from dead mother's womb in Gaza dies

US military begins building Gaza aid pier

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

Miasta Azji

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Nepal
     kursy walut
     NPR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Nepal
     wiza i ambasada
    Nepal
    ambasada w Polscenie
    wymagana wizatak
    Wizę można dostać na lotnisku w Kathmandu oraz w niektórych punktach granicznych. 15 - dniowa: 25 USD, 30 - dniowa: 40 USD

Zapiski z podróży do Nepalu

piątek, 30 cze 2006
  • dotyczy:  

Krzemyk bo od niej się wszystko zaczęło.

Tak naprawdę to nie potrafię określić, kiedy to się rozpoczęło. O Himalajach myślałem już bardzo dawno temu, ale zawsze wydawało mi się, że są poza moim zasięgiem. Były terenem zarezerwowanym raczej dla wspinaczy i podróżników. Znanym tylko z literatury górskiej i filmów podróżniczych. Czy za początek tej opowieści uznać moment, gdy po raz pierwszy pomyślałem o tym, żeby pojechać w to najpiękniejsze miejsce na ziemi? Czy może było to wtedy, gdy miejsce to zaczęli odwiedzać moi znajomi, którzy po powrocie dzielili się wrażeniami i pokazywali niesamowite zdjęcia. A może wówczas, gdy zamówiłem w sklepie internetowym przewodnik "Himalaje Nepalu" Janusza Kurczaba bo pomyślałem sobie, że skoro chcę się tam wybrać należałoby rozpoznać teren, choćby teoretycznie. Na pewno wszystkie te wydarzenia przygotowywały i zbliżały mnie do tej podróży. Jednak tak jak to bywa w takich sytuacjach o wszystkim zadecydował przypadek. A może to nie był przypadek? Może to właśnie spowodowała ta jedna osoba? Od niej się wszystko się zaczęło i to dzięki niej tam się właśnie znalazłem. Datą rozpoczęcia tego dziennika powinien zostać moment, kiedy w moim życiu pojawił się Krzemyk.

23.08.05 Bilet

Po krótkich poszukiwaniach trzeba się decydować na kupno biletu. Terminy się zapełniają i coraz mniej możliwych kombinacji. Po odwiedzeniu kilku biur "PAGART" wydaje się najbardziej sensowny, a ludzie ta pracujący, najbardziej kompetentni. Decydujemy się na następująca opcję:

Wylot - 21.10.2005
Aeroflot - SU 102
Warsaw pl. - F.Chopin - terminal 1 11:00
Moscow ru. - Sheremetyevo - terminal 2 15:00
Tupolev TU-154

Aeroflot - SU 535
Moscow ru. - Sheremetyevo - terminal 2 17:35
Delhi in. - Indira Gandhi Intl. - terminal 2 01:00
Tupolev TU-204/214

Jet Airways - 9W 4107
Delhi in. - Indira Gandhi Intl. - terminal 2 11:30
Kathmandu np. - Tribhuvan 13:15
Boeing 737-800

Powrót - 13.11.2005
Jet Airways - 9W 4108
Kathmandu np. - Tribhuvan 14:15
Delhi in. - Indira Gandhi Intl. - terminal 2 15:30
Boeing 737-800

Aeroflot - SU 536
Delhi in. - Indira Gandhi Intl. - terminal 2 05:00
Moscow ru. - Sheremetyevo - terminal 2 06:15
Ilyushin IL-96

Aeroflot - SU 101
Moscow ru. - Sheremetyevo - terminal 2 10:05
Warsaw pl. - F.Chopin - terminal 1 10:25
Tupolev TU-154

Całość kosztuje 3240.02 pln. Dziś, przy rezerwacji wpłacam tylko zaliczkę 100 pln, a reszta do uregulowania do 6.09.06. Do Moskwy i Delhi posiłki na pokładzie. Można sobie zażyczyć posiłek wegetariański. Konieczne jest też na tych połączeniach potwierdzenie rezerwacji przynajmniej 72h przed odlotem, albo w biurze Aeroflotu, albo w PAGARCIE. Pierwsze przesunięcie terminu nic nie kosztuje, następne 100$. Tyle samo kosztuje rezygnacja z biletu.

Ceny:
Bilet lotniczy na trasie tak jak powyżej - 3240.02 pln

26.08.05 Szczepienia po raz pierwszy

Oczywiście w związku z wyjazdem cała lista pytań. Pomiędzy nimi te dotyczące bezpieczeństwa i zdrowia. Szczepić się czy nie? Jakie leki brać ze sobą? Decyduję się zaszczepić na wszystkie zalecane choroby. Nie jest jeszcze za późno. Biorę szczepionki przeciw WZW A+B, błonnicy i tężcowi i durowi brzusznemu. Za miesiąc mam się jeszcze zgłosić ponownie i wziąć kolejną dawkę szczepionki przeciw WZW A+B (przeciwciała powinny się wytworzyć po 10 dniach i uodpornić mnie na pół roku, po tym okresie wezmę jeszcze raz i będę miał odporność na 3 lata) i durowi brzusznemu. 

Dostaję dziś też żółtą książeczkę światowej organizacji zdrowia gdzie są odnotowane te szczepienia. Sympatyczna pani kieruje mnie także do poradni chorób tropikalnych. Mam tam dostać receptę na leki przeciw malarii. Poradnia czynna jest jedynie we wtorki od 8.00 do 12.00. Na receptę czeka się około miesiąca, gdyż podpisuje ją sam Minister Zdrowia. Trzeba się tam udać i wypytać o tę malarię. Zostało niewiele czasu, więc jeśli cokolwiek chcemy tam załatwić musimy się pospieszyć.

Ceny:
Szczepionka przeciw WZ A+B – 168 pln
Szczepionka przeciw błonnicy i tężcowi - 168 pln
Szczepionka przeciw durowi brzusznemu – 8 pln

27.08.05 www i kosztorys

Poświęcam trochę wolnego weekendowego czasu na grzebaniu w sieci i szukaniu informacji. Interesuje mnie wszystko: informacje praktyczne, relacje, reportaże, galerie zdjęć, grupy dyskusyjne. Oczywiście jest tego sporo.
Oto kilka z nich: 

Robię też wstępny kosztorys. Założenie jest takie, że jedziemy i musimy się zmieścić w 4500 pln. No i na dzień dzisiejszy wyszło mi, że w tej kwocie mamy: 

  • bilet lotniczy - 3240,02 pln 
  • wiza nepalska - 30 $
  • opłata lotniskowa w KTM przy wylocie - 14 $
  • bilet wstępu do ACAP - 2000 npr
  • 22 dni pobytu - 15$/dzień

Czy w tej sumie jesteśmy się w stanie zmieścić? Czas pokaże.
Kwota ta niestety nie zawiera ubezpieczenia i całej masy wydatków związanych z wyjazdem (szczepienia, jakiś sprzęt potrzebny na wyprawę, slajdy i inne duperele). Szacuje ze całość zamknie się w ok.5500 pln, no może 6000 pln.

05.09.05 bilety

Mam, mam je od dzisiaj w dłoni! Jest tego sporo, bo aż 12 sztuk. Oczywiście licząc tam i z powrotem. Niestety nie można rezerwować miejsc w samolocie z Delhi do KTM. A tam przecież będziemy lecieć w dzień i jeśli siedzielibyśmy po lewej stronie, i będzie dobra widoczność i pogoda, to za oknem będziemy widzieć całe przepiękne Himalaje. Dopiero przy odprawie na lotnisku w Delhi okaże się gdzie siedzimy. Tak więc aż do tego momentu będziemy żyli w niepewności. Rezerwuję również posiłki wegetariańskie. Dzień przed wylotem musimy przedzwonić i dowiemy się czy wszystkie przeloty odbędą się zgodnie z planem.

05.09.21 malaria

Mnóstwa pytań ciąg dalszy. I znów powraca temat malarii. Krzemyk wybiera się do znajomych lekarzy i może przy tej okazji uda się wypisać jakąś receptę na środki przeciwmalaryczne. Ja natomiast wydzwaniam do tych, którzy już tam byli i doświadczyli. Opinie powtarzają się: "zapomnij", "daj sobie spokój", "nie przesadzaj", "weź się wyluzuj". To mówią znajomi, ci, którzy już byli i doświadczyli. Jednak spotykamy się z opiniami, że jednak wszystko może się zdarzyć i lepiej chuchać na zimne. Te niewielkie pieniądze, które poświęcamy na ten cel, dają nam poczucie bezpieczeństwa. Plany są takie, że będziemy je łykać tylko na nizinach. W górach raczej nie ma co liczyć na spotkanie z jakimś krwiopijczym komarem, nosicielem wirusa malarii. 

Po powrocie okazało się, że z komarami, a właściwie z pojedynczymi reprezentantami tego gatunku, mieliśmy do czynienia może dwukrotnie. Specyfik przeleżał w plecaku i okazał się zbytecznym wydatkiem.
 

26.09.05 mapa

Przy okazji pobytu w stolicy kolejny zakup. Na dworcu centralnym w księgarni podróżniczej wcześniej wypatrzona, a teraz kupiona mapa Nepalu. Dobry zakup. W jednym arkuszu wydawnictwa "Nelles maps" mamy: 

  • Nepal - 1:500 000 
  • Wschodni Nepal - 1:480 000
  • KTM Valley 
  • Rara-Dolpo Trekking 
  • KTM City 
  • KTM Durbar Square 
  • Thamel 
  • Patan 
  • Patan Durbar Square 
  • Pokhara Lekeside 
  • Bhaktapur 
  • Bhaktapur Durbar Square, Taumadhi Square

Ceny:
Mapa - 26 pln 

29.09.05 Szczepienia po raz drugi i ostatni

Dziś kolejna porcja szczepień. Przy okazji rozmowa o ostatnich i przyszłych wyborach. Najwyraźniej mamy nieco odmienne poglądy z kobietą, która mnie szczepi. Na szczęście nie mści się na mnie kłując moje ramiona. Na koniec życzenia i do widzenia za pół roku.

Ceny:
Szczepionka przeciw WZ A+B - 168 pln
Szczepionka przeciw durowi brzusznemu - 8 pln 

19.10.05 Ostatnie przygotowania

Nie, nie, nie. To nie tak, że nic się nie dzieje i dlatego żadnych wpisów. W międzyczasie ostatnie przygotowania, ustalenia, zakupy, zbieranie informacji. Podczas pobytu Krzemyka we Wrocławiu odwiedzamy znajomych, starych obieżyświatów. Wspierają dobrą radą, przewodnikami. Pocieszają. Dużo już wiemy, ale jak będzie naprawdę, czas pokaże. Dziś wieczór pakowanie przed podróżą do Warszawy. Jutro do pracy, a o 16.00 pociąg i rozpocznie się ten ostatni, najważniejszy etap.

20.10.05 czwartek
Wrocław – Warszawa

Jeszcze chwilę, jeszcze trochę. Nie mogę już wysiedzieć. Myślami nie jestem już w pracy, ale już tam. W końcu wybija upragniona 15:00. Pędem do domu i z powrotem na dworzec. Kochana Warszawa wita mnie jednoosobowym komitetem powitalnym. Niestety nie ma tak łatwo. Mimo długiego czasu rozłąki okazuje się, że nie mam szans z sałatką paprykowo-buraczaną. Być może zimą docenię jej walory, ale teraz szczerze ją nienawidzę. Nie, nie, nie. Nie narzekam. Kładę się późno, a Krzemyk siedzi do białego rana. Ta jej pierwsza w życiu sałatka wymknęła się spod kontroli i urosła do niebotycznych rozmiarów.

21.10.05 piątek
Warszawa – Moskwa – Delhi

No niestety nie dogadaliśmy się wieczorem. Zamiast na 6:30 nastawiam budzik na 7:30, więc poranek w biegu. Łazienka, śniadanie i na autobus. Propozycja taksówki napotyka na ostry sprzeciw, więc nauczony doświadczeniem nawet nie próbuję niczego zmieniać. Potulnie ładuje się w autobus, który mimo napisu "Okęcie" wcale nie chce zawieźć nas na lotnisko. Wyskakujemy pędem z niego, kiedy na jaw wychodzą złe zamiary kierowcy. Łapiemy taksówkę (ot taka moja cicha satysfakcja) i za chwilę jesteśmy już na terminalu. Zgodnie z sugestiami znajomych owijamy bagaże "streczem" i podchodzimy do odprawy. Pani niestety słabo zorientowana, najpierw chce nadać je nam tylko do Delhi, a później nie chce ich w ogóle przyjąć bo ... . Bo nie mamy wizy indyjskiej. Nie pomagają tłumaczenia, że w Delhi jesteśmy tranzytem i że naszym miejscem docelowym jest KTM. Za nami wydłuża się kolejka, a ja niepotrzebnie zaczynam się denerwować. Pomaga dopiero wsparcie jej koleżanki, która w trzy sekundy wyjaśnia sprawę i dzięki której za chwilę jesteśmy już w hall-u i czekamy na odlot. 

Jesteśmy tutaj jako jedni z pierwszych, ale to dlatego, że na lotnisku zjawiliśmy się 2 godziny wcześniej. Razem z nami na lot do Moskwy oprócz "normalnych" pasażerów, oczekują dwie kilkuosobowe grupy. Jedna, tak jak i my dolatuje do KTM. Druga natomiast wysiada w Delhi i dalej już lądem do celu. Dodatkowo jeszcze kilka par i pojedynczych osób zmierza w tym samym kierunku. Zdradzają ich stroje i głośne rozmowy na interesujące nas tematy. Samolot nie wygląda okazale. Lata świetności ma już za sobą. Dla mnie jest to pierwszy lot w życiu. Odprawa, startowe przyspieszenie, oderwanie się od ziemi, przechyły i oklaski pasażerów dla pilota za szczęśliwe lądowanie na pewno pozostaną długo w pamięci. 

Terminal w Moskwie sprawia nieco lepsze wrażenie. Tutaj już zaczynają się pojawiać hindusi, którzy razem z nami za chwile wsiądą do Ił-a. No ten jest naprawdę duży. Wielka maszyna, większa przestrzeń, więcej miejsca do siedzenia czynią podróż w miarę znośną. Przed odprawą zakupy w sklepie wolnocłowym, gdzie Krzemyk wydaje swoje ciężko zapracowane pieniądze. Na co? Na alkohol oczywiście. Oczywiście w celach leczniczych i wyjaławiających. Staje się posiadaczką 0.5 l "jasia wędrowniczka", który jak się późnij okaże, powróci w stanie prawie nie naruszonym. Tyle tylko, że to na moich plecach będzie wędrował także na przełęcz Thorung La. 

Na pokładzie samolotu okazuje się, że nie tylko my robimy takie zakupy. Takie zakupy można chyba nazwać naszą cecha narodową. Niektórzy tylko aplikują sobie nieco za duże dawki specyfiku i znieczulają się do nieprzytomności, co chyba też można nazwać nasza cecha narodową. O pewnych granicach pisała już Zofia Nałkowska. Nie wystawiamy sobie dobrego świadectwa u obcych nacji. W Delhi lądujemy o 1:00 w nocy. Panują tutaj dziwne zwyczaje i nie bardzo wiemy jak dostać się do strefy tranzytowej. Ci, którzy byli tu już 184 razy nie są wcale zdziwieni i taka forma odprawy nie robi na nich większego wrażenia. Korzystamy więc z ich doświadczenia. W końcu jesteśmy w środku. Tutaj gołym okiem widać, że jesteśmy już w Azji. Ta prawdziwa gdzieś za murami terminala, ale wewnątrz już cała gama charakterystycznych nacji. Mężczyźni w turbanach, kobiety skrywające twarz za chustami. Biali są tutaj mniejszością, przez co czuję się tu jakoś obco. 

Do odlotu mamy kilka godzin. Nie mamy wizy, jest noc, więc spędzamy ten czas rozłożeni na krzesłach obserwując życie lotniska i jego pasażerów. Działa klimatyzacja, jest czysto i pachnąco. Jakoś przeżyjemy. A propos czystości, higieny i tego, co z tym związane. Tego, o czym się nasłuchałem i naczytałem i jakie miałem na ten temat wyobrażenie. Utkwił mi w pamięci taki oto obraz. W pewnym momencie na przeciw nas siada para młodych Europejczyków ze swoim 2-3 letnim dzieckiem. Mała kręci się wokół nich z butelką ze smokiem. Zajęci bardziej sobą nie zwracają uwagi na to, że mała froteruje rękami i smokiem butelki zarówno wszystkie kąty jak i podłogę. Może i ja też nie przejmowałbym się tym zbytnio, ale później zarówno ręce jak i smok butelki lądują w jej buzi. No cóż, tak pewnie wygląda "zimny chów cieląt", myślę. Pewnie są tutaj 154 raz, więc są już uodpornieni. Ale kiedy po pewnym czasie widzę, podczas zmiany pampersa, że zamiast tyłka i krocza, mała ma jedną wielką ranę. Kiedy słyszę jak płacze, kiedy smarują jej kremem tą ranę, to naprawdę nie wiem co myśleć o takich rodzicach. 

22.10.05 sobota
Delhi – KTM

To moje pierwsze doświadczenia z przemieszczaniem się samolotami, ale gołym okiem widać, że z obsługą pasażerów jest coś nie tak. System, który tu panuje może daje pracę wielu osobom, ale jest po prostu nielogiczny. Po terminalu biega cała masa ludzi poszukując pasażerów danego lotu. Kiedy już się takowi znajdą zabiera się im bilety i paszporty i znika. Po godzinie wraca i wręcza "bording cart-y". Ale skąd ja mam wiedzieć, że taki gość nie jest przebierańcem? Ciekawe co się dzieje z człowiekiem, któremu ukradziono paszport w hali terminalu w Delhi? Tak sobie rozmyślam, kiedy w końcu i my doczekujemy się na osobę, która nas obsługuje. Te długie godziny na lotnisku wynagradzają nam miejsca, jakie dostajemy w samolocie. Siedzimy tuż przy oknie po lewej stronie. Dzięki temu możemy obserwować praktycznie od startu do samego lądowania ośnieżone szczyty Himalajów. Jak się na nie spogląda z 10 000 m, na których leci samolot, to wydają się jakieś takie małe i niepozorne. Jeszcze odszczekam to stwierdzenie, ale teraz jestem trochę zawiedziony. Na pokładzie pierwszy kontakt z dalekowschodnią kuchnią. Pyszny, poczęstunek, pięknie podany. W ogóle inny poziom obsługi w porównaniu z liniami rosyjskimi. 

Przy lądowaniu znowu muszę zweryfikować swoje poglądy. Tym razem na temat KTM. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że KTM to mała mieścinka. No to odwołuje to i autorytatywnie stwierdzam, że to rozległe miasto. Wypełnia po horyzont całą kotlinę. Kiedy opuszczaliśmy Warszawę panowały temperatury jesienne, później poruszaliśmy się w klimatyzowanych pomieszczeniach, gdzie temperatura też była niska, więc pierwszy szok po opuszczeniu samolotu to szok termiczny. Można powiedzieć, że panuje tutaj środek naszego lata. Pobyt na lotnisku to głównie oczekiwanie w długiej kolejce po wizę. W końcu odbieramy bagaże i możemy wydostać się na zewnątrz, gdzie czeka już na nas 1000 taksówkarzy i hotelarzy. Razem z ludźmi poznanymi w samolocie, Michałem i Moniką bierzemy busa, który wiezie nas do hotelu. I tutaj kolejny szok. Tym razem szok kulturowy. Tego, co widać zza okien samochodu nie da się opisać w żaden sposób. Nie da się także zobaczyć tego w żadnym zakątku Europy, gdzie do tej pory się obracałem. To po prostu trzeba przeżyć na miejscu.

O ile bus kosztował nas bardzo tanio, o tyle hotel już taki tani nie jest. Ale nie łazimy i nie szukamy. Stwierdzamy, że za te dwie noce, jakie spędzimy w KTM możemy zapłacić trochę więcej. Nie zamierzamy marnować ani chwili, więc kąpiel i na miasto. To, co wcześniej oglądaliśmy zza okien samochodu, teraz możemy doświadczyć organoleptycznie. A jest tego tak dużo, że po prostu nie sposób wszystkiego ogarnąć. Wszystko dziwi, zaskakuje, szokuje. Pierwsza wizyta na Thamelu, pierwsze kontakty z miejscową gastronomią i pierwsze ulubione potrawy. Krzemyk zostaje fanem pierożków momo a ja "gulab dżamen-ów". Staramy się jadać w miejscowych knajpkach, a nie w turystycznych, gdzie spotkać można tylko białasów. Muszę się przyzwyczaić do poziomu higieny tutaj panującego. Z pewnością taka instytucja jak "Sanepid" tutaj nie istnieje. Gdyby zaczęła działać Nepal zostałby pustynią gastronomiczną. Poznajemy wszechobecne słowo "NAMASTE". W zasadzie jego znajomość w zupełności wystarcza. Resztę można załatwić w języku angielskim. Włóczymy się po starej części miasta do późnych godzin.

Ceny:
Wiza nepalska turystyczna - 30 $
Bus z lotniska do hotelu: 150 NPR za 4 osoby
Pokój 2 os. z łazienką w hotelu "Shankti" - 9$
1$ - 69,79 NPR w kantorze na lotnisku
1$ - 70 43 NPR w kantorze na Thamelu 

23.10.05 niedziela
KTM

Od samego rana powtórka z dnia poprzedniego. Dziś dołączamy jeszcze do turystycznego programu formalności związane z trekkingiem. Wczoraj umówiliśmy się na wizytę w biurze turystycznym. Dziś już młody człowiek czeka na nas w hotelu i prowadzi do siedziby biura. Tam oczywiście zostajemy zasypani propozycją usług, jakie mają w swojej ofercie. Kupujemy bilet autobusowy do Dumre, który wypisują nam na miejscu. Oprócz tego dowiadujemy się, że możemy wynająć przewodnika lub tragarza, lub jednego i drugiego. Nie bierzemy ani tragarza, ani przewodnika. Zostajemy więc poinformowani, że to nie jest dobra decyzja bo trasa jest długa i męcząca i taki tragarz, albo przewodnik są wręcz niezbędni. Mimo to dalej zostajemy przy swoim. Wtedy dowiadujemy się, że wynajęcie ich to naprawdę nieduże pieniądze dla nas, a dla nich to jedyne źródło dochodu i że ... . 

Pewnie siedzielibyśmy tam do dzisiaj i wysłuchiwali po raz 184 jak bardzo pomocny na trekkingu jest przewodnik albo tragarz, ale kończymy tą rozmowę wycofując się i dziękując bardzo grzecznie. Jeszcze tylko bilety do ACAP. Biuro przy Durbar Market odnajdujemy bez problemu, ale tutaj okazuje się, że potrzebujemy dwa zdjęcia. Na szczęście studio foto jest w pobliskiej knajpie. Na wolnym powietrzu zostaje zaaranżowane atelier i stajemy się posiadaczami 4 pięknych fotografii, które pozwalają dopełnić formalności. Teraz możemy już ruszyć na miasto. Moglibyśmy ruszyć, ale jesteśmy jeszcze bez śniadania. Korzystamy z usług miejscowej "knajpki". Może nie będę jej polecał, chyba, że osobom o mocnych nerwach. Lokal ten został jednoznacznie sklasyfikowany przez Krzemyka: "U mojej babci w oborze było czyściej". I rzeczywiście jakaś ciemna nora na końcu której pali się jarzeniówka. Stół, przy którym siedzimy ujrzał ścierę chyba po raz pierwszy w swoim życiu. Szkoda tylko, że jest to ściera do podłogi. Ale kto by się tym przejmował skoro można tam zjeść najlepszą w całym KTM zupę z soczewicy czy też grochu. Jest pyszna, a kosztuje tylko 5 NPR. Do tego milk tea. Pyszności. 

Po opuszczeniu lokalu wprawdzie gorączkowo poszukiwałem w myślach, gdzie też pozostawiłem swoje specyfiki przeciwbiegunkowe w ilości 56 kg, ale okazało się, że nie były potrzebne i cały zapas mógł pozostać nadal nienaruszony. No teraz już naprawdę możemy ruszyć na miasto. Tym razem wykorzystujemy przewodnik książkowy, który trzema trasami oprowadza nas po najciekawszych miejscach starej jego części. Jeśli ktoś nie ma przewodnika książkowego nie musi się martwić. Wystarczy stanąć gdzieś z aparatem, być nie opalonym białasem i przyglądać się jakiemuś z 56 789 zabytków KTM. Że niby skąd wiadomo co jest zabytkiem?

Wszystko w starej części jest zabytkowe, więc wystarczy patrzeć tylko przed siebie. Wtedy na bank podejdzie do nas jakiś miejscowy młodzieniec i rozpocznie miłą pogawędkę. Spyta nas skąd jesteśmy, co robimy i takie tam. Po czym zwróci nam grzecznie uwagę, że tu opodal jest ciekawe miejsce, a jak już tam dojdziemy to pokaże nam miejsce, z którego można zrobić takie zdjęcie, którego pozazdroszczą nam wszyscy nasi znajomi. Nie bójcie się o to, że w tym gęstym tłumie możecie się nagle zgubić z owym miłym młodzieńcem. Nie, nie, nie. Będzie się was trzymał jak cień i nie odstępował na krok. Dopiero stanowcze "NIE DZIĘKUJEMY. NIE SZUKAMY PRZEWODNIKA. CHCEMY SAMI POCHODZIĆ PO MIEŚCIE" pozwoli wam znów udać się w sobie tylko wiadomym kierunku. Ale wtedy uważajcie, bo czyha na was gęsta sieć wąskich uliczek, w których na pewno się pogubicie.

Tak więc po odprawie naszego nowego przyjaciela gubimy i odnajdujeny się w starej części miasta. Odwiedzamy przelotem Durbar Square. Przedostajemy się na jego teren nie płacąc za wstęp, ale dziś tylko jako "mieszkańcy". Nie mamy zamiaru go zwiedzać. Zostawiamy go sobie na później. Na takim włóczeniu się schodzi nam cały dzień. Wracamy do hotelu już bardzo późno. Powoli już wszyscy zwijają interesy. No i mamy problem, bo Krzemyk stał się głodny i koniec gadania. Jeśli w ciągu krótkiej chwili nie dostanie czegoś do jedzenia to ... . Na szczęście z opresji wybawia nas jakiś miejscowy bar. W koło już pustawo, a tutaj życie kwitnie. Zamawiamy nieśmiertelne pierożki momo i prażone krewetki. Krewetki oczywiście zamawia Krzemyk. Dowiaduję się, że są przyjemnie chrupiące, tak jak chipsy. Mimo, że zostaje poczęstowany nie mam na tyle odwagi, żeby się przekonać jak chrupią. Jak prawdziwy człowiek kultury zachodu wyłuskuje mięso z ich chitynowego pancerza, a nie jak ludzie pierwotni połykam w całości. Teraz już spokojnie możemy wrócić do "domu". Piwo zakupione w sklepiku na dobry wieczór. 

W hotelu pakowanie. Postanawiamy zostawić część rzeczy w depozycie, ale jak się okazuje wszystkie są ważne i potrzebne. Tak nam, a w zasadzie mi się wydaje. Oczywiście czas brutalnie zweryfikuje tą prawdę. Przekonani, że ostatni raz jesteśmy w cywilizowanym miejscu korzystamy z jej zdobyczy. Bierzemy "ostatni prysznic", ja "ostatni" raz ładuję akumulatory mojej cyfry i dysk. Jutro już tylko prawdziwa dzicz. 

Dziś w Polsce wybory prezydenckie. Pierwsze wyniki o 20.00, czyli o 0.45 miejscowego czasu. Niestety nie czekamy do tej godziny, żeby pójść do kafejki internetowej i dowiedzieć się, kto wygrał. Choć nie ukrywamy, że bardzo nas to interesuje. Wynik poznamy dużo, dużo później. Bardzo nas zdziwi, bo nie takiego się spodziewaliśmy.

Ceny:
4 zdjęcia "dowodowe" - 150 NPR
bilet wstępu do ACAP - 2000 NPR
bilet KTM - Dumre - 350 NPR
zupa - 5 NPR
krewetki ok. 20 szt. - 60 NPR
milk tea
gulab dzameny
pierożki momo
 

24.10.05 poniedziałek
KTM – Dumre – Besi Sahar - Khudi

Gdybyśmy czekali na pobudkę, którą zamawialiśmy wczoraj wieczorem to pewnie spędzilibyśmy jeszcze jeden sympatyczny dzień w KTM. Na szczęście biologiczny budzik zadziałał mimo przesunięcia w czasie pomiędzy Polską a Nepalem. Zostawiamy mały plecak w depozycie z nadzieją, że jeszcze go zobaczymy. Dzięki temu obsługa hotelu ma również nadzieję, że zobaczy jeszcze nas. Ze znalezieniem autobusu nie mamy problemu. Ciągną się wzdłuż Khantiparu, jednej z głównych ulic miasta. Bagaże oczywiście wędrują na dach. Zgodnie z dobrymi radami osobiście doglądam jak są mocowane i układane. Jest więc szansa, że do Dumre dotrą razem z nami. Czekając na odjazd, przez okno widzimy jak środkowym pasem jak gdyby nigdy nic pomyka sobie słoń. Oczywiście ze swoim panem na grzbiecie. 

Żeby opuścić miasto przebijamy się przez jego przedmieścia. Dobieramy jeszcze kolejnych pasażerów na kolejnych przystankach. Rogatki KTM są na wzniesieniu. Doskonałe miejsce na zorganizowanie check point-u. Tutaj dochodzi tylko jedna droga, którą dowiezie nas do Dumre. Zostawiamy miasto za sobą. Rozpoczynają się prawdziwe górskie krajobrazy z bujną zielenią, drogą wijącą się zboczem doliny, rwącą rzeką gdzieś daleko, daleko w dole, ośnieżonymi wierzchołkami gór gdzieś na horyzoncie. Wszystko to widzimy pierwszy raz, ale obrazy już jakby znane, już jakby gdzieś widziane. Natomiast to jak wyglądają ichnie ciężarówki to jest obraz, którego na próżno szukałbym w swojej pamięci. Ja rozumiem, że kierowcy spędzają w kabinie może całe swoje życie, ale żeby ten swój dom przyozdabiać frędzlami, złotkami, światełkami, obrazkami, firankami, migającymi postaciami buddy? Myślę, że styliści mogliby czerpać tutaj garściami. 

Do przejechania mamy ok. 150 km, ale w Dumre zjawiamy się po 5 godzinach. Po drodze oczywiście obowiązkowy postój na siku i śniadanie w przydrożnym barze. Dumre to niewielka miejscowość ciągnąca się wzdłuż drogi, jakich wiele mijaliśmy w czasie podróży. Od innych odróżnia ją tylko to, że to właśnie tutaj odbija droga do Besi Sahar. Autobus już na nas czeka. Mamy jeszcze chwilę do odjazdu, więc korzystamy i opychamy się w miejscowym barze. Mamy miejsce siedzące gdzieś w tyle autobusu, choć przyznam, że moim wielkim pragnieniem staje się podróż na jego dachu. Może kiedyś? To już nie jest "turistic bus", więc oznacza to tylko tyle, że każdy chętny dostanie się do środka jeśli tylko znajdzie się jakieś 10cm2 wolnej powierzchni. Oczywiście dostanie się razem ze swoimi wszystkimi tobołkami, manelami, kaczką, kozą. Może jeśli miałby przy sobie krowę, to też wsiadłby z nią do środka. 

W Besi Sahar kończy się droga, przynajmniej ta zwana asfaltową. Niektóre autobusy jadą jeszcze dalej do Khudi drogą terenową, ale my startujemy już stąd. Rejestrujemy się w miejscowym check point-cie i ruszamy w drogę. Zarzucamy plecaki na plecy i przez najbliższe dwa tygodnie będziemy krążyć wokół Annapurny. Jest już dawno po południu, więc dzisiejszy odcinek nie będzie długi. O zmroku, szeroką drogą dochodzimy do Khudi. Powoli uczymy się i przystosowujemy do nowej sytuacji. Na szczęście to teren bardzo turystyczny. Na początku każdej wioski znajduje się tablica informacyjna ze schematyczną mapą, gdzie zaznaczone i opisane są hotele. Próbujemy w pierwszym z brzegu. Taaaaak. Tak będą wyglądały nasze najbliższe noclegi. Jakaś szopa kryta strzechą z pokojami wydzielonymi tekturowymi ściankami. Drewniane łóżka. Hmmm. Spróbujemy jeszcze gdzieś indziej i może tu jeszcze wrócimy, rzucamy na do widzenia. Trochę liczę na to, że może w następnym miejscu znajdziemy lepsze warunki. Niestety, wizyta w kolejnych potwierdza, że są one płonne. Można oczywiście obejść wszystkie miejsca i wybrać to najlepsze, ale naprawdę szkoda czasu za tą odrobinę wątpliwego luksusu.

Lokujemy się w jednej z kilkunastu lodgy. Zamawiamy kolację. Z bogatego menu wybieramy mityczny "dal bhat". Do tej pory znaliśmy go tylko z opisów. Teraz będziemy mieli możliwość spróbowania go i jak się później okaże będzie nam towarzyszył do samego końca. Dopiero na końcu dowiemy się, że jest to potrawa porterów. Ma na pewno jedną niezaprzeczalną przewagę nad innymi daniami. I nie są to walory smakowe. No cóż musimy się przyznać. W tym wypadku postawiliśmy na ilość. Zamawiając jedynie to danie mamy pewność, że dostaniemy dokładkę, nawet potrójną. 

Menu jest rozbudowane i będzie się przewijało w prawie niezmienionej formie na całej trasie. W miarę wysokości jedzenie będzie drożało, natomiast noclegi będą coraz tańsze. Poza tym w danej miejscowości ceny zarówno jedzenia jak i noclegów są odgórnie ustalane i nie różnią się między sobą. Wskazane jest również nie targowanie się. Są one tak niskie, że naprawdę targowanie byłoby chyba w złym stylu. Ponieważ jesteśmy bardzo głodni, więc liczymy, że posiłek dostaniemy za chwilę. Jednak jak w każdej 'dobrej restauracji" musimy na niego czekać prawie godzinę. Na szczęście wraz z ilością dostaliśmy również jakość, co trochę łagodzi nasze nastroje. Tym razem jeszcze odmawiamy dokładki, ale z biegiem czasu pozbędziemy się tej wątpliwej wstydliwości. Jeszcze tylko kąpiel pod prysznicem, pod bananowcem i rozgwieżdżonym niebem i przy blasku świecy zasypiamy. Możnaby powiedzieć, że to prawdziwa sielanka, gdyby nie cykady. Nie wiem jak one to robią, ale naprawdę zarówno w dzień jak i w nocy czynią niezły hałas.

Ceny:
Bilet Dumre – Besi Sahar – 75 NPR 

25.10.05 wtorek
Khudi – Jagat

Wstajemy wcześnie. Tak przynajmniej nam się wydawało do momentu, kiedy okazało się, że inni już są w drodze. Minie trochę czasu zanim przystosujemy się do naturalnego rytmu dnia i będziemy wstawać razem ze słońcem. Śniadanie, zęby i w drogę. Chwilę pniemy się pod górę, wychylamy się zza wzniesienia i oczom naszym ukazuje się pierwszy ośnieżony szczyt. Tutaj już samochody nie docierają. Wczoraj przekroczyliśmy rzekę Khudi Kola wiszącym mostem. Teraz już tylko konie i osły jako transport. Mijamy mieszkańców i turystów. Przy dojściu do Nadi zatrzymuje nas przedstawiciel miejscowej społeczności. Zbiera na naprawę drogi, która została podmyta przez Marsyangdi Nadi. Datki są dobrowolne i rejestrowane w zeszycie. Szybkie spojrzenie na listę darczyńców pozwala zorientować się w kwotach. Stawiamy się w szeregu za zgniłym zachodem i ofiarujemy 100 NPR. Takich wydatków nie przewidzieliśmy w naszym budżecie. Jeśli każda wioska boryka się z podobnymi problemami to niestety pomoc ta może mocno nadwyrężyć nasze wydatki. 

Około południa docieramy do Bahundanda. Chronimy się w cieniu knajpianych tarasów przed prażącym słońcem i robimy, podobnie jak większość turystów, obiadową przerwę. To dopiero początek, ale słońce daje się już we znaki. Krzemyk z ciemną karnacją i kapelutkiem świetnie sobie z nim radzi. Natomiast mnie tradycyjnie zaskakuje, tak jak zima drogowców. Tym razem oprócz kremów przeciw słońcu wystawiam do walki jeszcze apaszkę. Kupiona w tutejszym sklepiku będzie mnie nie tylko chronić, ale i maskować, bo ma mój "ulubiony" wzór żołnierskiej panterki. Mam nadzieję, że nie przysporzy nam to jakichś dodatkowych kłopotów, a może zjedna maoistów? 

Eksperymenty kulinarne wypadają pozytywnie. Jeśli chcemy zrealizować przewodnikowe wytyczne to powinniśmy dziś dotrzeć do Chamje. Niestety kiedy już zaczynało się ściemniać my jesteśmy dopiero pod Jagat. Piękna wioska wisząca na skalnej półce głębokiego kanionu. Tak jak w każdej poprzedniej wiosce, tutaj również wita nas kilka, a może kilkanaście hotelików. Chyba daje o sobie znać tęsknota za Europą, bo decydujemy się na hotel o znajomo brzmiącej nazwie "Mount Blanc". Wieczorem przy wspólnym stole na niewielkim hotelowym dziedzińcu kolacja i rozmowy. Razem z nami para starszych Anglików. Żyją w Nepalu, pracują charytatywnie, a teraz zrobili sobie małe wakacje. Razem z nimi ich przewodnik i porter. Młody Australijczyk, który jeszcze na żywo śniegu nie widział. No i oczywiście właściciele tego uroczego miejsca. A właściwie właściciel, który oprócz bycia właścicielem pracuje jeszcze w szkole i uczy języka angielskiego. No i my. 

Jesteśmy brani za Francuzów. Zastanawiamy się czy to dlatego, że nocujemy w hotelu "Mount Blanc", czy może z powodu naszej słabej znajomości angielskiego. A może zdradza nas jakaś część garderoby "made in France". Niestety nie dowiadujemy się dlaczego, ani teraz, ani podczas jeszcze kilkunastu razy, kiedy inni będą nas brali za francuską parę. Wieczorną rozmowę zdominowała sytuacja, jaka panuje w Manangu i powyżej tej wioski. Po raz pierwszy dowiadujemy się o anomaliach pogodowych i tragedii, którą spowodowały. Tuż przed naszym wylotem przez trzy dni w masywie Annanpurny trwały obfite opady śniegu, które normalnie nie zdarzają się o tej porze roku. W bazie pod Kang Guru lawina zasypała 7 Francuzów i 11 Nepalczyków. Jest to najtragiczniejsza w liczbie ofiar katastrofa w historii himalajskich wypraw. Trudno to sobie wyobrazić tutaj na dole pośród bananowców, pól ryżowych i słonecznej pogody. W tej chwili przełęcz Thorung La jest zamknięta, bo zalega tam 2m świeżego śniegu. 

Teraz już wszystko staje się jasne. Już wiemy skąd te spore ilości turystów, które podążają w przeciwnym kierunku. Przewodnik ocenia, że przy takich warunkach za jakieś 6-7 dni będzie znów otwarta. Nie nastraja nas to optymistycznie, ale oczywiście postanawiamy kontynuować wędrówkę zgodnie z planem. Najwyżej tak jak inni zawrócimy. W każdym bądź razie jest nadzieja na poprawę sytuacji. Jest też i optymistyczny Polski akcent tego wieczoru. Przewodnik zdradza nam, że jakieś dwa tygodnie temu spotkał Polaka "wiecie, takiego znanego, który zdobył wszystkie ośmiotysięczniki". Krzysztof Wielicki podpowiadamy. Tak, cieszy się na wspomnienie tamtych chwil. Twierdzi, że prowadził jakąś grupę i że jest bardzo radosnym człowiekiem. Wieczorem tylko by się bawił i tańczył. Już w łóżku przypomina mi się dzienna rozmowa. Krzemyk opowiadał mi swój sen z poprzedniej nocy. Śniła jej się śmierć znajomej kobiety. Czyżby to miały być narodziny małego Dąbrowskiego, który właśnie w tych dniach powinien był przyjść na świat? Później dowiemy się jednak, że nie. Co więc miało to oznaczać?

Ceny:
rachunek w Khudi - 630 NPR w tym:
dal bhat - 130 NPR
pokój 2 os. - 150 NPR (zbiorówka 100 NPR)
rachunek w Bahundanda - 330 NPR w tym:
potatos with cheese - 130 NPR
spring roll - 110 NPR
big pot of tea - 90 NPR
apaszka - 80 NPR 

26.10.05 środa
Jagat - Bagarchap

Budząc się rano stwierdzam, że w nocy musiała być spora ulewa. Sen miałem na tyle głęboki, że w ogóle jej nie zarejestrowałem. Budzi mnie za to ok. 4.00 bydło, które wychodzi chyba gdzieś na pastwiska i oznajmia to całemu światu swoimi dzwonkami. W ciągu dnia przerwa obiadowa w Tal. To pierwsza buddyjska wioska położona w dolinie nad sporym rozlewiskiem rzeki Marsyangdi Nadi. Niższe partie dolin zamieszkują Hindusi. Wyżej żyją już Tybetańczycy. Łatwo rozpoznać to po twarzach mieszkańców i po charakterystycznych elementach dla tej kultury. Odtąd towarzyszyć nam będą chorągiewki i młynki modlitewne, czorteny, stupy, gompy, bramy kani i murki mani. Zmienia się też krajobraz. Teraz na każdym płaskim fragmencie terenu, ogrodzonym kamiennym murem, uprawia się kukurydzę lub proso zamiast ryżu. Natomiast ludzie nadal są uśmiechnięci, mili i uprzejmi. Po drodze mijamy znajome twarze trekerów. Wymieniamy kurtuazyjne uśmiechy i pozdrowienia. 

Na nocleg zatrzymujemy się w Bagarchap. To tutaj kilkadziesiąt lat temu lawina błota zmiotła wioskę, grzebiąc mieszkańców i trekerów. W hotelu międzynarodowe towarzystwo. Samotnie podróżująca Szwedka i para Niemców. To wokół nich skupiają się pozostali. Schodzą z góry, o czym świadczą ich ogorzałe twarze. Doszli do Thorung Pedi. Dalej już nie dali rady ze względu na śnieg. Przeczekiwali cztery dni, ale w końcu poddali się. Przełęcz wciąż zamknięta, a im kończył się już czas. Zdjęcia, które pokazują i opowieści, które snują zdradzają całą dramaturgię tego, co dzieje się na górze. I znowu nie nastraja nas to optymistycznie, ale oczywiście postanawiamy kontynuować podróż.

O ile w ciągu dnia można się wygrzewać w słońcu, to wieczorami i w nocy temperatury już raczej letnią nazwać nie można. Powoli też staje się standardem to, że rankiem i w ciągu dnia piękna pogoda, a po południu niebo przysłaniają mniej lub bardziej gęste chmury, z których czasami zaczyna kropić niewielki deszcz. Tutaj po raz pierwszy korzystamy z punktu "safe drinking water". Są to punkty rozmieszczone na całej trasie, w których można się zaopatrzyć w uzdatnianą wodę. Jest tańsza od butelkowanej, a pieniądze z jej sprzedaży są przeznaczane na cele społeczne miejscowej ludności.

Ceny:
rachunek w Jagat - 1000 NPR w tym:
2 x dal bhat, 2 x big pot milk tea, 2x momo veg
pokój 2 os. - 100 NPR
rachunek w Tal - 270 NPR w tym:
makaron - 150 NPR
egg curry - 100 NPR
cup of tea - 20 NPR
1l save drinking water - 35 NPR 
 

27.10.05 czwartek
Bagarchap – Chame

Budzi nas piękne bezchmurne niebo. Ciężko wydostać się z ciepłego śpiwora. Żeby zacząć się wygrzewać w promieniach słońca trzeba wyjść z głębokiej doliny. Otuchy dodają rozświetlone okoliczne szczyty. Kiedy już jesteśmy w zasięgu słońca, mamy za sobą spore podejście, ale przynajmniej możemy odpoczywać w ciepełku. Nad nami, na wyciągnięcie ręki ośnieżone szczyty. Wyłaniają się spoza kęp rododendronów i nad koronami himalajskich sosen. Kolory zieleni przypominają złotą polską jesień. W zasadzie tutaj moglibyśmy zakończyć naszą podróż. Nic więcej do szczęścia nam nie potrzeba. To słońce rozleniwia nas i wprowadza wakacyjny nastrój. 

Do Chame dochodzimy wcześnie. Jest wczesne popołudnie. I tutaj miła niespodzianka. Na rogatkach rozciągnięty transparent "Horse racing festival". Główną uliczką na dystansie ok. 200m ścigają się ubrani w tradycyjne stroje jeźdźcy. Na swoich małych konikach osiągają spore prędkości ku uciesze zgromadzonych wszystkich mieszkańców i turystów. Całość imprezy zamyka grupowy przejazd zwycięzców i pokonanych. Oprócz tych atrakcji, także formalności. Meldujemy się w policy check post. Funkcjonariusze, którzy także uczestniczą w imprezie okazują się mili i sympatyczni. Pozwalają się fotografować z turystami. Niby wszyscy dobrze się bawią, ale te częste posterunki, policja z karabinami przewieszonymi przez ramie nie nastraja radośnie. Chame to spora wioska. Liczne hotele, restauracje, kramy z ciuchami i pamiątkami, sklepiki. To wszystko sprawia, że prawie wszyscy trekerzy zatrzymują się tutaj na nocleg. Wszyscy, czyli my również. 

Przechodzimy przez wioskę i lokujemy się w hotelu po drugiej stronie rzeki, pod wielką piaskowcową skałą. Ta lokalizacja ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Blisko stąd do ciepłych źródeł. Jeśli ktoś wyobraża tutaj sobie Kapadocję i tarasowe, naturalne baseny wypełnione ciepłą wodą, w której pluskają się turyści, to niestety muszę go zmartwić. Trochę przesadził. Te ciepłe źródła to dwa strumyczki wrzącej prawie wody, które wypływają spod skały. Można sobie wykopać w nadrzecznym piasku małą wanienkę i w niej się opluskać, albo rozłożyć się w nyży wypłukanej przez rzekę i tam wykąpać się w mieszance gorącej źródlanej wody i lodowatej wody rzecznej. Jest też wybetonowana sporych rozmiarów studnia, ale tutaj kąpać się bym nie polecał. Miejscowi robią tu pranie, a może i coś jeszcze? Mimo takich warunków, w takich kałużach można spędzić cały dzień. Jednak w końcu robi się ciemno, więc wracamy do hotelu gdzie czeka na nas mityczny dhal bat.

Ceny:
rachunek w Bagarchap - 640 NPR w tym:
4 x milk tea, 2 x dhal bat, champa porage, tybetan bret, 2 x egg, pokój
rachunek w Thanchor - 255 NPR w tym:
2 x milk tea - 40 NPR
noodle with veg - 100 NPR
makaroni with egg - 115 NPR 

28.10.05 piątek
Chame - Uper Pisang

Dzisiaj już na naszej trasie pojawia się świeży śnieg, o którym do tej pory tylko słyszeliśmy. Na razie jest go niewiele. Zalega głównie w lesie i w zacienionych miejscach. Od czasu do czasu mijamy też lawiniska. Szlak jest przetarty. Już nie podróżujemy kanionem, ale dnem potężnej doliny. Dzięki temu otwierają się przed nami widoki, ukazujące rozległe przestrzenie. Dzienne odcinki staja się coraz krótsze. Zdobywamy powoli wysokość i aklimatyzujemy się. Dzięki temu na miejscu w Lower Pisang znów jesteśmy wcześnie. Im wyżej tym życie mieszkańców staje się coraz cięższe. Widać to po ich otoczeniu. Wszechobecna szarość nie zachęca do postoju. Może jeszcze to, że leży w cieniu wielkiej góry? Przekraczamy rzekę i pniemy się do Upper Pisang. I to był naprawdę dobry wybór. Jesteśmy dużo wyżej, na zachodnich stokach Pisang Peak, więc możemy cieszyć się słońcem znacznie dłużej. A jak nazywa się nasz hotel?. Oczywiście "Annapurna". Jako ostatni we wsi ma cudowną panoramę na masyw tej potężnej góry i dodatkowo na nieco bardziej odległy masyw Manaslu. Nasz hotel ma trzy kondygnacje, ale przez to, że położony jest na stromym zboczu możemy do niego dostać się zarówno z parteru jak i z drugiego piętra. 

Zostawiamy nasze garby i podchodzimy wyżej. Czy można jeszcze wyżej? Oczywiście. Wyżej już tylko samotna, nowo wybudowana gompa. Pilnuje jej dwójka miejscowych chłopów. Ściągamy buty i wchodzimy do środka. Wnętrze bogato zdobione i bardzo kolorowe. W centralnym miejscu, "na ołtarzu", posąg buddy. Pewnie wszystko tutaj ma jakieś znaczenie i symbolikę, ale dla nas zupełnie obcą i niezrozumiałą. Podziwiamy jedynie misterną robotę elementów wykończenia. Mamy jeszcze sporo czasu, więc na lekko schodzimy do Lower Pisang. Po drodze odwiedzamy miejscową szkołę, czyli kamienny, parterowy budynek z kilkoma klasami. To znaczy z tym, co dozorca, który nas po nim oprowadza nazywa klasą. Jest to pomieszczenie wielkości łazienki, gdzie na ścianie wisi tablica i stoją dwie ławki. Tutaj też po raz pierwszy widzę całe stado "jaków". Tak przynajmniej twierdzi Krzemyk. Jak dla mnie są nieco małe, ale rzeczywiście długie kudły zwisają im do ziemi. No cóż jest na tyle sugestywna i pewna tego o czym mówi, że koduje sobie ten widok i moment, w którym to po raz pierwszy zobaczyłem "jaka". Moment ten oczywiście jest przeze mnie bogato dokumentowany, żeby nie zatarł się w pamięci i żeby znajomych po powrocie uświadomić jak też wygląda "jak" na wolności. 

Dopiero następnego dnia, kiedy na naszej drodze staje jakieś zwierzę, dwa razy większe od "jaka", okazuję się jak łatwo ulegam wpływom, jak łatwowierny jestem i bezwarunkowo wierzę w to co powie Krzemyk. Później wizyta w jednej z hotelowych knajpek gdzie degustujemy miejscowe wypieki. Kiedy wracamy słońce już skryło się za wielką górą i oświetla jej wierzchołki. Kolacja i obowiązkowy dhal bat. Mycie już nie stanowi problemu. Po prostu nie ma ciepłej wody. Oczywiście, jeśli ktoś strasznie uparłby się to może to zrobić. Na zewnątrz obok kibelka jest tzw. łazienka. Od właściciela dostanie nawet gar ciepłej wody. Ale my się nie upieramy i zadowalamy się jedynie myciem zębów. Wieczór mroźny, więc po kolacji szybko do ciepłych śpiworów.

Ceny:
rachunek w Chame - 850 NPR w tym:
6 x milk tea, 2 x dhal bat, 2 x spring roll, pokój
rachunek w Dhikur - 275 NPR w tym:
milk tea, pottato with veg and egg, rice veg 

29.10.05 sobota
Uper Pisang - Manang

To już taka mała tradycja. Piękny, mroźny, słoneczny ranek. Kałuże na zewnątrz pozamarzane. Wewnątrz o wiele cieplej pewnie nie było. I znowu jak się później okaże podejmujemy właściwą decyzję. Wybieramy nieco dłuższy wariant prowadzący przez wioski Ghyaru i Nawal. Może i jest nieco dłuższy, ale prowadzi nie dnem doliny, ale południowymi zboczami Kangla Himal. Dzięki temu może trochę brodzimy w śniegu, ale cały czas możemy cieszyć się wspaniałymi widokami masywu Annapurny i Manaslu i całej doliny Marsyangali Nadi. Tylko zanim będziemy mogli cieszyć się tymi wspaniałymi widokami musimy wdrapać się do Ghyaru. Niewielka wioska położona na 3600m n.p.m. Dla Krzemyka to rekord wysokości. Już od jakiegoś czasu z każdym krokiem bije swój rekord wysokości. I tak mija nam dzień na podziwianiu i biciu rekordów. Powoli staje się to nudne. W międzyczasie przerwa w Braga na obiad. Śniegu coraz więcej. Słońce też nas nie oszczędza. 

Mimo, że wyszliśmy o 8.00 i wcale się nie ślimaczymy to do Manangu docieramy dopiero o 17.00. Pewnie bylibyśmy jeszcze później, gdyby nie trójka Francuzów. Tak jak i my pogubili się. Tylko, że oni podchodzili fałszywą ścieżka godzinę w górę, zanim stwierdzili, że coś tutaj nie tak. Spotkaliśmy ich, kiedy wracali. Dochodząc do Manangu mieszamy błoto po kostki. My mieszamy je w ciężkich butach. Miejscowi mieszają je w klapkach albo boso. Sporo tutaj trekerów. Mieścina, która jest stolicą dystryktu i jednocześnie stanowi przewodnikowe miejsce odpoczynku i aklimatyzacji przed dalszym, najtrudniejszym odcinkiem. Oprócz standardowych usług typu sklep, hotel, restauracja jest tutaj również kino. Repertuar oczywiście starannie wyselekcjonowany: "Mały budda", "Siedem lat w Tybecie", "Himalaja". Jeśli ktoś chciałby poszerzyć swą wiedzę w zakresie choroby wysokościowej może to zrobić w punkcie medycznym. Pogadanki codziennie o 15.00. 

Lokujemy się w jednym z kilkudziesięciu hoteli. Pokój z łazienką, więc możemy nadrobić kąpielowe zaległości. Nie ma tłoku. Ale to dzięki temu, że przełęcz jest już otwarta. Turyści nie przeczekują tu i mogą spokojnie, planowo kontynuować swoją wędrówkę. Wieczorem oczywiście spacer "krupówkami" Manangu. Zakupujemy "yak chesse". Smakuje wybornie. Postanawiamy jutro wybrać się na kolację i spróbować "yak stek". Na liście zakupów pojawiają się również stuptuty. Jak się okazuje nie tylko na naszej. Ze względu na panujące warunki stoptuty stały się towarem deficytowym. Nowy transport pewnie gdzieś na grzbietach osłów podąża w górę doliny, ale my już na niego pewnie się nie doczekamy. Wieczorem obowiązkowy dal na kolację i wygrzewanie przy kozie, która ogrzewa hotelową jadalnię. Razem z nami Duńczyk i "Chinka". Jest naprawdę ciekawą postacią. Z rękami wyciągniętymi nad piecem, wzdycha od czasu do czasu. Mówi krótkimi szybkimi zdaniami. Podróżuje sama. Jest w niej coś dziwnego, ale wzbudza naszą sympatię.

Ceny:
rachunek w Uper Pisang - 900 NPR w tym:
4 x milk tea, 2 x dhal bat, champa porige, omlet veg, chapati (2 pss.), pokój
rachunek w Braga - 325 NPR w tym:
rice fried with veg and egg, nuddle veg. 

30.10.05 niedziela
Manang - Khangsar - Chyongo - Khangsar - Manang

Dzisiaj przewodnikowy dzień odpoczynku i aklimatyzacji. Leniwy poranek i śniadanie. Ale oczywiście nie zostajemy tutaj cały dzień. To także przewodnikowy dzień aklimatyzacji. Zalecana wycieczka do Tilicho Lake. Niestety szlak zamknięty. Postanawiamy dojść do Khanngsar i później ewentualnie w zależności od sytuacji, samopoczucia i kondycji może gdzieś wyżej. Za wioską ścieżka częściowo tylko przetarta, więc brodzimy w śniegu po kostki. Jeszcze przed południem jesteśmy w Khanngsar. Chwilowy odpoczynek na tarasie jednego z hoteli i obowiązkowa herbata. Słońce grzeje i zachęca do dalszej podróży. Za cel obieramy górującą nad wioską gompę. Nie płacimy za herbatę, bo obiecujemy wrócić tu na obiad. Pniemy się stopniowo pod górę. Najpierw jeszcze ścieżką wydeptaną w śniegu, ale później, za namową Krzemyka, sami wydeptujemy szlak pod pionową ścianą. Najpierw w śniegu, a później po stromym kruchym zboczu osiągamy grzbiet i stajemy przy gompie. 

W butach chlupie woda i wysokość już daje o sobie znać. Chwila odpoczynku. Ścieżka do najprzyjemniejszych nie należała i trochę obawiam się wracać tą samą drogą. Postanawiam obejść wzgórze. Niestety żeby zrealizować mój plan musimy jeszcze podejść do góry. I tutaj niestety wychodzi różnica zdań. Krzemyk bez względu na wszystko chce wracać tą sama drogą. Ostra wymiana zdań nie pomaga w tej nieprzyjemnej sytuacji. W końcu podąża moim śladem zagryzając język i tamując resztę niewypowiedzianych słów. Zaciskając zęby brodzę po kolana w śniegu. Brak mi tchu. Buty i tak już dawno przemoczone, więc jest mi wszystko jedno. Na szczycie wzniesienia stara opuszczona wioska. Ruiny domów przysypane śniegiem. Urocze miejsce, ale nie poświęcam mu w ogóle uwagi. Wściekły na całą sytuację schodzę łagodnym zboczem do wioski, a za mną w bezpiecznej odległości podąża Krzemyk. 

Nasza rekreacyjna wycieczka nieco się przeciągnęła. Totalnie przemoczeni i wygłodniali docieramy do znajomego hotelu. Obiad i herbata smakuje wyjątkowo. Z tarasu sąsiedniego domu czas umila nam dwójka dzieciaków, która puszcza nam z magnetofonu tybetańską Jenifer Lopez i demonstruje prawdziwe "ludowe" tańce. W Manangu meldujemy się dość wcześnie. Mimo przemoczonych butów znów spacer "krupówkami". Tym razem na liście zakupów, czapka i grube wełniane skarpety. Wymieniam je trzy razy, bo w każdej parze kryje się jakiś feler. Może to i dobrze, bo ta ostatnia jest naprawdę piękna. Wieczór znów w jadalni przy piecu opalanym cedrowym drewnem. W koło rozchodzi się zapach jakbyśmy znajdowali się w saunie. Razem z nami oprócz znajomego Duńczyka jeszcze para mieszana, Argentyńczyk i Meksykanka. Są w podróży od jakiegoś czasu. Byli już w Wietnamie i Kambodży. Słuchamy ich opowieści, ale mimo szczerych chęci na nas już pora. Dzisiejszy dzień okazał się męczący, choć miał być odpoczynkiem przed następnym najtrudniejszym etapem. Ale przynajmniej wykonaliśmy plan w zakresie aklimatyzacji.

Ceny:
rachunek w Khanngsar - 275 NPR w tym:
milk tea, hot lemon tea, fredged patato with ved and egg, nudless with veg and egg 

31.10.05 poniedziałek
Manang - Ledar

Ranek znowu wita nas bezchmurnym niebem. Mimo pakowania wyruszamy wcześnie rano. Jeszcze tylko zaopatrzenie w wodę i rozpoczynamy ten najtrudniejszy etap. Opuszczamy Manang i łagodnym podejściem pniemy się w górę. W Ghusang zatrzymujemy się przy przydrożnym kramie. Sprzedawca zachwala swoje wyroby. Interesujemy się koralami, które noszą wszystkie tutejsze kobiety. Sprzedawca podkreśla 164 razy, że to są "prawdziwe tybetańskie korale, nie nepalskie, tybetańskie". Pochodzą z Lhasy. Krzemyk targuje się chwilę, aż w końcu za 350 NPR staje się posiadaczką "prawdziwych tybetańskich korali, nie nepalskich, tybetańskich". Wygląda w nich pięknie. Teraz już mogłaby zostać prawdziwą tybetańską kobietą. Niestety jej prawdziwe pochodzenie zdradza gość, który włóczy się za nią w militarnej apaszce, z czerwoną od słońca twarzą. 

W Ghyanchang tak jak chyba wszyscy turyści, którzy dziś wyszli z Manangu robimy sobie przerwę na herbatę. Później będziemy mijać już tylko hoteliki i restauracje nastawione na turystów. Zwykli ludzie już tutaj nie mieszkają. Świeży śnieg jest wszechobecny. Co jakiś czas przekraczamy lawiniska. Regularny tryb życia wymusza obiadową porę. Niestety tutaj nie mijamy tak często knajpek gdzie możnaby coś przekąsić. W ostatniej chwili docieramy do Yak Kharka, gdzie kucharz jednej z kilku knajpek ratuje nas od śmierci głodowej. W Ledar jesteśmy po południu. Dwa hotele to wszystko, co tutaj się znajduje. Lekki ucisk w głowie przypomina, że jesteśmy już na 4200 m n.p.m. Momentami zza chmur wychyla się słońce, które wcale nie grzeje. Momentami pruszy śnieg. W hotelu międzynarodowa obsada. W ciągu dnia kręcimy się wokół i korzystamy z ostatnich promieni słońca. Wieczorem wszyscy spotykamy się w jadalni na kolacji przy wspólnym stole. Jesteśmy oczywiście my, trójka znajomych Francuzów, dwójka Francuzów i znajoma Kanadyjka jednego z nich, prawdziwy "ser" i "serowa", młoda para Anglików, znajomy przewodnik ze swoim klientem i para starszych Niemców. 

Mogłoby być całkiem przyjemnie, gdyby nie makabrycznie niska temperatura. Próbujemy wynegocjować jakieś ogrzewanie u właściciela. Oczywiście jest to możliwe, ale za 50 NPR od głowy. Kiedy już się decydujemy okazuje się że to tylko żart i nasz właściciel postanawia ogrzać nas, w sposób, który już żartem nie jest. Nie wiem czy ćwiczył to już wiele razy, ale wejście ma naprawdę pierwszorzędne. Kiedy pojawił się w jadalni z wielkim płonącym benzynowym palnikiem i z wielkim uśmiechem na twarzy wszystkie rozmowy zostają urwane w jednym momencie. Niemały wytrzeszcz oczu jaki powoduje u gawiedzi zostaje powiększony o opad szczęki, kiedy teatralnym krokiem zbliżył się do stołu i zamaszystym ruchem odsunął osłupiałego Krzemyka i płonący palnik wsunął pod wielki drewniany stół. Z Krzemykiem siedzimy z brzegu więc do wyjścia mamy dwa kroki, natomiast ci którzy siedzą po drugiej stronie długo jeszcze nie mogą wypowiedzieć słowa czekając na rozwój wypadków. Może są trochę zawiedzeni, bo zamiast jakiegoś efektownego pożaru, eksplozji, jedynym efektem, który wywołuje palnik to przyjemne ciepło, które po chwili rozchodzi się spod stołu. 

Kiedy sytuacja zostaje opanowana, znaczy się oczy i szczęki powracają na swoje miejsce, pod stołem lądują przemoczone buty i nasze zmarznięte nogi. Może i ten fakt wywołałby jakąś małą katastrofę biologiczną, ale na tę okoliczność stół jest obwieszony grubymi kocami, zwisającymi do samej ziemi. Chronią nas od niechybnej śmierci z uduszenia. Po dłuższej chwili wszystko wraca do normy. Przy kolacji poważne i te zupełnie banalne rozmowy. Nad stołem zaczynają krążyć skręty wielkości cygara. Fajki pokoju krążą z ust do ust. Palą prawie wszyscy. Wyłamuje się para starszych Niemców no i my. To znaczy chcielibyśmy się wyłamać, ale po jakimś czasie powietrze w jadalni staje się jednym wielkim marihuanowym dymem, z niewielką domieszką haszu. Kiedy atmosfera zrobiła się już naprawdę gęsta, żegnamy współtowarzyszy i szybko przemierzamy ten fragment, który dzieli nas od ciepłych śpiworów. O dzisiejsze kolorowe sny chyba nie musimy się obawiać.

Ceny:
rachunek w Manang (2 dni) - 1630 NPR w tym:
? x milk tea, 4 x dhal bat, 2 x porige, 2 x omlet veg
pokój - 2 x 150 NPR
rachunek w Yak Kharka - 315 NPR w tym:
fried nudle with veg and egg - 170 NPR
fried patato with veg and egg - 145 NPR 

1.11.05 wtorek
Ledar - Thorung Pedi (High Camp)

Noc zimna ze wskazaniem na bardzo zimną. Opuszczenie śpiwora to prawdziwy wyczyn godny co najmniej jakiejś nominacji do nagrody Nobla. Prowadzę wewnętrzną walkę i okłamuje sam siebie, że na zewnątrz jak się człowiek rusza to jest równie ciepło jak tutaj w kokonie. Podziwiam Krzemyka, która pierwsza decyduje się na ten krok. No ale ona bierze zimne prysznice. W końcu, kiedy zaczyna się krzątać nerwowo po pokoju i po jej minie widzę, że zaczynam zbliżać się do tej cienkiej granicy, o której pisała Zofia Nałkowska, w akcie desperacji rozpinam zamek. Szok termiczny, którego doznaje przynajmniej chroni mnie przed gromami z oczu Krzemyka. 

Rankiem samopoczucie bardzo dobre. Na tyle dobre, że zapominamy o wysokości. Jedynie to zimno. Ścieżka biegnąca zboczem wzdłuż rzeki, łagodnie prowadzi nas do góry. Dopiero marsz i poranne słońce rozgrzewają całe ciało. Wraz z upływem czasu rezygnujemy nawet z niektórych części garderoby. W Thorung Pedi jesteśmy bardzo wcześnie. Całe zasypane śniegiem. Przerwa na herbatę. W hotelowej jadalni roznosi się przyjemny zapach świeżego pieczywa. Z przeszklonej werandy widok w dół doliny i na zbocza Annapurny. Odcinek do High Camp już taki prosty nie jest. Większe nachylenie stoku od razu daje o sobie znać. Brakuje tchu, krótki, urywany oddech, częste odpoczynki. Na szczęście szybko się kończy. Docieramy do ostatniego miejsca przed przełęczą, gdzie możemy przenocować. Jest jeszcze wcześnie. Na zewnątrz jedynie w słońcu daje się wytrzymać, ale kiedy zachodzi wszyscy chronią się w "ciepłych" wnętrzach swoich hoteli. 

Są ich tutaj tylko trzy i wszystkie wypełnione po brzegi. Już nie tak kameralny wieczór, ale za to obecność tak wielu turystów dodaje otuchy przed jutrzejszym dniem. Wiele z tych twarzy znana z po przednich odcinków trasy. Panują tutaj takie same zwyczaje jak niżej. Znów pod stołem lądują palniki. Dzisiaj jesteśmy już odważni. Do naszego stołu dosiada się obsługa. Młodzi goście, którzy prowadzą ten hotel. Razem z nimi pies przyjaciel Toshi. Niestety humor mam nie najlepszy. Odzywają się moje korzonki. W zasadzie to nie wiem czy się odzywają. Ciężki plecak jednak odbija się na moim kręgosłupie. Został w zasadzie tylko jeden dzień. Nie chciałbym, żeby unieruchomiło mnie tutaj na kilka dni. Ubieram się we wszystko, łykam tabletki i zasypiamy. 

2.11.05 środa
Thorung Pedi (High Camp) - Thorung La (5416m n.p.m.) - Muktinath

Pobudka o 4.00. Dzisiaj kulminacja zimna. W butelce pozostawionej na parapecie w pokoju zamarzła woda. Pakowanie, śniadanie i po 5.00 wychodzimy pozapinani i szczelnie opatuleni. Rozgwieżdżone niebo na tej wysokości jest na wyciągnięcie ręki. Przed nami tramwaj Francuzów. Szybko ich dochodzimy. Idą bardzo wolno. Przy takim tempie zaczynamy marznąć. Niestety nie bardzo jest miejsce na wyprzedzenie ich, a oni jakoś nie kwapią się żeby nas przepuścić. W końcu brodząc w śniegu wymijamy ich bokiem. Kilka kroków wykonanych w przyspieszonych tempie, ale wysiłek olbrzymi. Chwilę trwa zanim dochodzimy do siebie i uspokajamy oddech i skołatane serca. Po drodze mijamy kamienna budkę-bufet. Wchodzimy żeby się ogrzać. Nie bardzo mamy ochotę na cokolwiek. Wychodzimy i brniemy dalej do góry. 

Jesteśmy teraz pierwsi. Powoli zaczyna budzić się dzień. Cisza i spokój. Wokół nie ma nikogo. Drogę jedynie wytycza przedeptana ścieżka. Wije się łagodnie wśród niekończących się pagórków. Tuż przed samą przełęczą dochodzi nas najpierw znajomy pies Toshi, a po chwili jego pan. Codziennie pewnie podchodzą na przełęcz, żeby zmęczeni turyści mogli napić się ciepłej herbaty albo coca-coli. Jednym słowem pełna cywilizacja. W końcu po minięciu 64 pagórka stajemy na przełęczy. Mimo tablicy informacyjnej upewniam się czy aby jeszcze gdzieś nie schował się jakiś pagórek. Ale nie, wszystkie mamy już za sobą. 

Jest 8.00. Zanim zjawi się tu cały tłum, który został gdzieś w tyle, możemy wspólnie cieszyć się tą chwilą. Pewnie możnaby napisać tutaj całą epopeję o tym, co czuliśmy i co widzieliśmy, ale nie wiem czy jakiekolwiek słowa będą w stanie oddać wyjątkowość tamtej chwili. Kiedy piszę teraz te słowa nie jestem w stanie przypomnieć sobie o czym myślałem będąc tam na górze. Może było to tylko ciche przeżywanie tej chwili? A może stwierdzenie faktu, że jednak wszystko jest możliwe? Jedno jest pewne. Mieliśmy to szczęście, że przez moment znaleźliśmy się tam sami. Ci, którzy przyszli później tego szczęścia nie mieli. 

Robi się gwarno, tłoczno i piknikowo. Pamiątkowe zdjęcia, uściski. Jest bezwietrznie i w słońcu całkiem ciepło. Tybetan bret wniesiony przez Krzemyka smakuje wyjątkowo. W zasadzie to nie mam ochoty opuszczać tego miejsca. Spędzamy na przełęczy prawie godzinę, ale niestety nie możemy tutaj zostać. Czas rozpocząć druga część wędrówki. Schodzimy na drugą stronę, w dolinę rzeki Kali Gandaki. Po tej stronie spadek znacznie większy. Do tego jeszcze śnieg, a w zasadzie rynna w śniegu. Nie powiem rynna ta kusi mnie i w końcu szusuje na tyłku w dół pilnując, aby nie przekroczyć dopuszczalnej prędkości. Mijam innych, którzy od czasu do czasu fikają koziołki. Szybko tracimy wysokość. 

Mijamy zaledwie dwie grupki podchodzące do góry. Nie zazdroszczę im tego podejścia. Kiedy kończy się granica wiecznego śniegu i teren się wypłaszcza dochodzimy do pierwszej lodge. Robimy tu obowiązkowy postój, bo czas najwyższy na obiad. Po chwili dosiada się znajoma para Szwajcarów. Do tej pory mijaliśmy się gdzieś na postojach, ale teraz mamy okazję chwile z nimi porozmawiać. Okazuje się, że są w podróży, którą planują na cały rok. Przerwali pracę i ruszyli w świat. Trochę im chyba zazdrościmy takiej decyzji. Zostawiamy ich tutaj i ruszamy w dalszą drogę. Przed nami po drugiej stronie doliny krajobrazy jakich jeszcze nie oglądaliśmy. Łagodnie falujące wzniesienia pozbawione wszelakiej roślinności. Wielka kamienna pustynia. Tak podobnież wygląda Tybet. Minimalizm w całej okazałości. Nie kryję zachwytu. Jeszcze tylko chwila i wita nas Muktinath. Na tle monochromatycznego minimalistycznego krajobrazu to kolorowe miasteczko trzech żywiołów wycina się z otoczenia. Fundujemy sobie odrobinę luksusu. 

Wybieramy hotel w centrum we wściekłym turkusowym kolorze. Po kilku dniach wśród skał i śniegu działa na nas kojąco. Dzisiejszy dzień rozpoczął się bardzo wcześnie, więc mamy jeszcze sporo czasu. Krzemyk, nieco zmęczona, serwuje sobie kąpiel i popołudniową drzemkę, a ja udaję się do wznoszącego się na drugim, wysokim brzegu doliny buddyjskiego klasztoru. Odległość, jaka nas dzieli, wydaje się niewielka, ale trzeba najpierw zejść do koryta rzeki i ponownie wspiąć się do góry. Droga oczywista nie jest. Przedzierając się przez pola i łąki w poszukiwaniu mostu na drugą stronę, badam stan pogłowia bydła oraz płodozmian. Mieszam przy tym tony błota. Wrota klasztor są zamknięte, więc tylko pozdrawiam mieszkańców. Studiuje panoramę, która tutaj jest nieco bardziej rozległa i wracam z powrotem. I znów badam stan pogłowia bydła oraz płodozmian oraz mieszam przy tym tony błota. Przed zmrokiem jednak melduję się w hotelu. Kolacja znowu w międzynarodowym towarzystwie. Pojawiają się nowe twarze nie tylko turystów, ale także pielgrzymów. Dostępność tego miejsca jest dla niektórych znacznie łatwiejsza. Do Jomson można dostać się samolotem, a stamtąd już tylko dzień drogi. To był naprawdę męczący dzień. Sen przychodzi nagle.

Ceny:
rachunek w Thorung Pedi (High Camp) - 2190 NPR
rachunek obiadowy - 315 NPR w tym:
2 x smoll pot of tea, spring roll with veg, potato with egg 

3.11.05 czwartek
Muktinath - Marpha

Nie śpiesząc się wyruszamy do Marphy. Dzisiejszy dzień jak się później okaże będzie dla mnie wyjątkowy. Piękna pogoda, niesamowita przejrzystość powietrza, nasycenie barw, mnogość i różnorodność krajobrazów spowodowały, że nie odrywam oka od wizjera mojego aparatu. Moją fascynacje muszę później okupywać szaleńczą pogonią za Krzemykiem, który spokojnie podąża do celu. Tak więc dzisiejszego dnia mijaliśmy w kolejności: Jharkot - miasto zawieszone na skale ze starą zabudową i jakimiś starymi ruinami, Jhong Khola - pustynną dolinę rzeki z urwistymi, klifowymi brzegami, a nad nią pustynne wzgórza we wszystkich odcieniach brązu, po raz pierwszy widok na Nilgiri Himal, Khagbeni - średniowieczna twierdza z ruinami i labiryntem uliczek starego miasta oraz z polami i sadami gdzieś nad rzeką (na tej kamiennej pustyni widok ten robił naprawdę niesamowite wrażenie), widok na dolinę Mustangu (kolorowe niezmierzone przestrzenie, jeszcze tu pewnie wrócimy), dolinę Khali Gandaki, której korytem szerokim na kilometr podążaliśmy do Jomoson. 

Może w czasie monsunu całe koryto wypełnia się wodą, ale teraz jest ono wielką kamienną pustynią, którą przecinają jakieś wąskie strumyki. Teraz jedynie porywisty wiatr unosi tumany kurzu i pyłu. Kiedy docieramy do Jomoson ten festiwal zachwytu zostaje przerwany. Większe miasteczko bez żadnego wyrazu. Gdyby nie lotnisko, które się tutaj znajduje wszyscy omijaliby je szerokim łukiem. Główną szeroka ulicą wiatr przetacza tumany piachu. Pusto i nieprzyjemnie. Przewodnik nie poleca tego miejsca na nocleg, więc zmierzamy do następnej większej miejscowości – Marpha. I tutaj zachwytów nad światem ciąg dalszy. Piękna miejscowość. Jakże inna od Jomoson. Wąskie uliczki, domy z kamienia, dachy obłożone drewnem. Lokujemy się w sympatycznym hoteliku z wewnętrznym dziedzińcem, na który wychodzą przeszklone werandy. Zostawiamy swoje garby w pokoju i korzystając z ostatnich promieni słońca udajemy się na spacer „krupówkami” Marphy. Odwiedzamy sklepiki z pamiątkami, czujemy się jak prawdziwi turyści.

Ceny:
rachunek w Muktinath - 770 NPR w tym:
pokój - 80 NPR
2 x milk tea, smal pot milk tea, big pot ginger tea, chowmein veg, potato egg, mineral water, champa porige, veg omlette
rachunek w Ekle Bhatti – 320 NPR w tym:
smal pot lemon tea, veg chowmein, fried veg rice 

4.11.05 piątek
Marpha - Ghasa

Rano jeszcze raz spacer "krupówkami", który kończy się w sklepie pamiątkowym. Krzemyk zostaje posiadaczką pierwszej misy grającej. Odwiedzamy buddyjski klasztor, z którego schodów roztacza się widok na całe miasteczko, a właściwie na jego dachy. Na dachach toczy się drugie życie tego miasteczka. Tutaj suszy się drewno, zboże, kukurydzę. Rachunek i długie pożegnanie z właścicielem. Uśmiechnięty od ucha do ucha zaprasza nas ponownie, a my oczywiście obiecujemy, że jeśli tylko tutaj zawitamy na pewno u niego zostaniemy. 

Za Marpha wzdłuż drogi rozciągają się sady jabłoni. W przydrożnym sklepie zakupujemy suszone jabłkowe chipsy. Przez cały dzień towarzyszy nam widok na Dhaulagiri Himal. Ta góra od samego początku zyskuje sympatię Krzemyka, o której ja tylko mogę pomarzyć. Dziś nadal wędrujemy wzdłuż koryta Khali Gandaki. I znowu, tak jak wczoraj, wiatr przewala tumany kurzu. Czasami podróżujemy w dole jej korytem, czasami trawersujemy zbocze i wtedy możemy spojrzeć na nią z góry. 

Mijamy Larjung, kolejną urokliwą miejscowość, charakterem zabudowy przypominającą Marpha. Pod koniec dnia niebo przysłaniają chmury, z których zaczyna kropić niewielki deszcz. Niestety deszczu to ja nie znoszę, więc automatycznie przyśpieszam. Na szczęście alarm okazał się fałszywy i moja kurtka nie musi udowadniać, że nadal nie przepuszcza wody. Od czasu do czasu zza chmur wyłaniają się błękitne kawałki nieba. Ciężko odróżnić, co jest ośnieżonym szczytem, a co burzową chmurą. W pobliżu Ghasy pokonujemy znaczny uskok terenu, który wciska nas w głęboką wąską dolinę. Znowu zaczynają się pojawiać bananowce, a gdzieś przed nami w koronach drzew przemyka stado małp. 

W Ghanie, na początku wioski zatrzymuje nas grupka znajomych Polaków. Nie wymaga odmówić. Przyłączamy się do nich i zostajemy tutaj na nocleg. Wieczorem, tradycyjnie kolacja przy wspólnym stole. Tym razem z grupką Niemców i Czechów. Okazuje się, że jeden z Polaków ma takie same zainteresowania jak Krzemyk. Dzięki temu, wieczorem mamy koncert na dwie misy. W pewnym momencie misami zaczyna interesować się młody gość z obsługi. Ogląda je jakby po raz pierwszy widział coś takiego. Próbuje nawet zagrać na jednej, ale nie bardzo mu to wychodzi. Zadziwiające. Niby symbol Nepalu, dźwięki pojawiające się w każdej reklamówce o tym kraju, a jego mieszkańcy nie wiedza, z czym maja do czynienia. Zamawiamy piwo, aby wspólnie z reszta biesiadników, jednemu z rodaków, odśpiewać "happy barthsday to you". Ta niewielka ilość alkoholu sympatycznie nas usypia. Wieczorem oczywiście temperatura spada o kilkanaście kresek, ale daleko jej „do granicy śmierci”, mitycznego zera, więc noc nie jest już wyzwaniem. 

5.11.05 sobota
Ghasa - Tatopani

Rano pobudka, śniadanie i w drogę. Wczoraj myśleliśmy, że wioska kończy się już za naszym hotelikiem. Dziś wiemy, że ciągnie się jeszcze przez długi czas. Dużo poniżej docieramy do WPS i tankujemy naszą butelkę. Tym razem tylko jedną. Podłodze mijamy już tyle knajpek, że woda z niej wykorzystamy tylko do mycia zębów. Rzeka już nie tak szeroka płynie gdzieś dużo, dużo poniżej naszej ścieżki. Koło południa zatrzymujemy się na herbatę. Niestety goście tutaj nie są częstymi bywalcami, bo na tybetan bret i herbatę czekamy ponad pół godziny. Przy przekraczaniu rzeki kolejny "check point". Niestety skończył się właśnie papier, wiec zażenowani żołnierze puszczają nas dalej. Zaczyna się pojawiać coraz więcej bananowców i pól ryżowych. Ośnieżone szczyty już tylko od czasu do czasu wystawiają swoje wierzchołki. 

Późnym popołudniem docieramy do Tatopani. Jestem bardzo zmęczony, boli mnie ramię. W pierwszym z brzegu hoteliku jemy nasz spóźniony obiad. Jesteśmy już nisko. Jest już ciepło i przyjemnie. Niestety znowu muszę się chronić gdzieś w cieniu tarasu. Noclegu nie szukamy zbyt długo. Zatrzymujemy się w kolejnym napotkanym. Zrzucamy garby i wyruszamy w poszukiwaniu gorących źródeł, które według przewodnika, gdzieś tutaj powinny być. W dole wioski dostrzegamy drogowskaz, który prowadzi nas nad rzekę. Gorące źródła okazują się być dwoma niedużymi basenikami, prysznicem, budką z piwem i szałasem z masażystą. Wstęp na kompleks oczywiście darmowy nie jest. Nie decydujemy się jednak na tą rozrywkę. Woda w basenach nie wygląda zbyt świeżo. Tak samo zresztą jak nasze ciała, poobcierane tu i ówdzie. Nie kusimy losu i tylko wygrzewamy się w promieniach zachodzącego słońca na rzecznych kamieniach. 

Do hotelu wracamy inna drogą. Przechodzimy przez ogród innego z hoteli, w którym pomiędzy pomarańczowymi drzewami porozstawiane są bungalowy. No, no, no. Wygląda to naprawdę zachęcająco. Szkoda, że jesteśmy już zakwaterowani. Po wieczornej kolacji, spacer po niezbyt długiej głównej uliczce. Sporo tutaj sklepików z pamiątkami i barów. Widać zagląda tu więcej turystów. Sporo nowych twarzy, ale oczywiście są też znajomi: trójka Polaków, grupa Izraelczyków. Pojawiła się też "Chinka", która na krótko znikła nam z oczu. 

6.11.05 niedziela
Tatopani - Ghorepani

Mieliśmy do wyboru dwie możliwości. Albo schodzić na dół i jeszcze tego samego dnia znaleźć się w Pokharze, albo zobaczyć wschód słońca na Poon Hill. Wieczorem, na walnym zgromadzeniu zapadła decyzja. Postanawiamy skorzystać z drugiej opcji. Dzięki temu będziemy jeden dzień dłużej w górach. Niestety przeczytane w przewodniku opisy na temat dzisiejszej trasy nie nastrajają optymistycznie. Przypominają mi się również opowieści znajomych, o tym, że to najtrudniejsze podejście na całej trasie. Różnica poziomów, jaką musimy dziś pokonać to 1600 m. Nie reaguję na to jakoś gromkim "hip, hip, hura", szczególnie, jeśli pomyślę o swoim ramieniu i kręgosłupie. Nie marudzimy zbyt długo i wyruszamy wczesnym rankiem. Nie jest źle. Razem z nami podąża w tym samym kierunku kilka osób. 

Podczas przekraczania rzeki natykamy się na jakiś olbrzymi ośli tranzyt, który nie ma końca. Na naszym brzegu coraz większa ilość ludzi. Razem z nami oczekują na jego koniec. W pewnym momencie, wykorzystując dłuższą przerwę, jeden ze zniecierpliwionych tubylców wbiega na most. Nie namyślając się długo ruszamy za nim. Niestety nie dochodzimy nawet do połowy. Osły także się nie namyślają. Napierają po prostu do przodu, a ponieważ są wypchane po brzegi, niewiele zostaje dla nas miejsca. Wciągając brzuchy i wystawiając plecaki poza balustradę, jakoś udaje się nam dobrnąć na drugi brzeg. Poganiacz na szczęście całą złość wyładowuje na tubylcu, a nie na nas. My za to obiecujemy sobie, że już nigdy w życiu nie wejdziemy na most, jeśli będą na nim objuczone zwierzęta. Nawet jeśli musielibyśmy czekać cały dzień. A za mostem czeka już na nas obiecane 1600 m. 

Powoli z mozołem pniemy się do góry. Odmawiamy kilku propozycjom zakupu pomarańczy. Natomiast Krzemyk nie odmawia sobie podobnież "bardzo smacznego" owocu guarano. Chyba nie jesteśmy dobrymi przedstawicielami konsumpcyjnego społeczeństwa, bo nie ulegamy magii reklamy. Owoc smakuje jak drewno. Nasz młodociany sprzedawca krzywi się razem z nami, ale tak naprawdę niewiele sobie z tego robi. Następnych, którzy docierają tutaj próbuje znów przekonać o wyjątkowych walorach smakowych tego owocu. Na horyzoncie zza ryżowych pól, znów wyłaniają się ośnieżone wierzchołki. 

Obiad w Chitre w towarzystwie znajomej grupki Izraelczyków. Ich przewodnik pomaga gospodyni w przygotowaniu i obsłudze gości. Po południu wkraczamy w rododendronowy las. Atmosfera jak z trylogii Tolkiena. Do Gorepani docieramy pod wieczór. Dość duża miejscowość, ale bez żadnego klimatu. Kiedyś, kiedy była na głównym szlaku odwiedzana była przez tłumy. Teraz wita tutaj znacznie mniej osób. Hotele obite blacha pomalowaną na niebiesko jakoś nie wzbudzają naszego podziwu. Meldujemy się w jednym z nich. Szybka kąpiel. Spacer i herbata na tarasie z widokiem na Annapurnę Południową, a wieczorem rozmowy przy kominku. Oprócz nas nocuje tu para szwajcarów i dwójka Izraelczyków. Wybieramy się, pewnie tak jak wszyscy nocujący tu turyści, na wschód słońca. Wymieniamy informacje na temat maoistów. Z wszelkich informacji wynika, że byli tutaj przed przedwczoraj, przedwczoraj i wczoraj, więc jutro o świcie na pewno ich także spotkamy. 

7.11.05 poniedziałek
Ghorepani - Poon Hill - Ghorepani - Nayapul - Pokhara

Ujadające przez całą noc miejscowe psy nie pozwalają na głębszy sen. Może to bandy maoistów czają się gdzieś w pobliżu? Pobudka o 5.00. Bez śniadania, przy świetle czołówek ruszamy na wzgórze. Wspominam ostatnie informacje o maoistach. Tak do końca to nie wiem, czego się spodziewać i na co się nastawić. Czy wyskoczą na nas z zamaskowani goście z karabinami? Czy może będą mieli turbany na głowach i przystawią nam do szyi swoje noże kukri? Na szczęście otuchy dodają mi ci wszyscy turyści w liczbie 148 tys., którzy tak jak i my podążają na wzgórze. Tworzymy razem niekończącego się "czołówkowego" węża. Na miejsce docieramy, kiedy zaczyna świtać. W pośpiechu dołączają pozostali widzowie. Kiedy słońce pierwszymi promieniami zaczyna oświetlać szczyty jest nas już ponad 100 osób. 

Rozpoczyna się spektakl "światło - dźwięk". Takie tandetne, romantyczne widowisko, a jednak można oglądać je godzinami. Najpierw szczyty Annapurny delikatnie rozbłyskują w pierwszych promieniach słońca. Są tak olbrzymie, że Daulagiri, która jest za nimi długo jeszcze pozostaje w ich cieniu. Kiedy wierzchołki są już dawno rozświetlone, dopiero słońce zaczyna budzić głębokie doliny. Krzemyk ma jakieś wariacje żołądkowe (w roli głównego podejrzanego - wczorajszy "drewniany" owoc), więc schodzimy na dół. Przy bramce wejściowej na wzgórze jakieś małe zamieszanie. Jego sprawcą okazują się nasi, tak bardzo wyczekiwani, maoiści. Miejscowy "góral" wita nas bardzo serdecznie i informuje, że znajdujemy się właśnie na ich terytorium i tak, jak płaciliśmy za wstęp do ACAP, tak powinniśmy uiścić opłatę wspierając tym samym ich szczytne ideały. Mówiąc nie przystawia nam do skroni żadnego kałasznikowa, ani noża do gardła, jedynie uśmiecha się do nas przyjaźnie. 

Hmm. Jego koledzy perswadują innym białasom zawiłe tajemnice dwuwładzy w Nepalu, wypisują pokwitowania za wniesione datki. Niestety Krzemyk nie jest do końca przekonana o słuszności ich poglądów. Nadchodzi następna grupka. Nasz indoktrynator zajmuje się nimi, a my ... . A my cichaczem bez robienia większego szumu, oddalamy się niepostrzeżenie. Przy śniadaniu okazuje się, że Izraelici, choć wydawali się tacy pewni siebie zapłacili haracz. Szwajcarzy utargowali coś z podstawowej, sumy. Jedynie tylko my nie daliśmy się naciągnąć przebierańcom. W rozmowie z gospodynią dowiedzieliśmy się, że to niedobrze, że nic nie ofiarowaliśmy, że tutejsi mieszkańcy popierają maoistów. Nie wdawaliśmy się z nią w dyskusję o tym, co działo się w naszym kraju przez ostatnie dziesięciolecia i o spadku liczby turystów i dochodów z turystyki dzięki takim akcjom. 

Krótkie pożegnanie i w dół. Najpierw znów przez rododendronowy las wzdłuż krystalicznie czystego strumienia. Natykamy się na stado małp, które na nasz widok uciekają w popłochu w niedostępne rejony konarów drzew. Im bardziej obniżamy się w dół, tym coraz więcej mijamy podchodzących do góry wycieczek. Na lekko, z małymi plecakami zmierzają na widowisko, które my mamy już za sobą. Hmm. Maoiści mogą być spokojni o swoje dochody. W napotkanej herbaciarni po raz pierwszy nie możemy dogadać się z właścicielką, że chcemy napić się herbaty. Na nasz widok wyciąga butelki z colą. Próbujemy jeszcze przez chwilę, ale niestety, żadne próby nie pomagają. W końcu dajemy i jej i sobie spokój. 

W Sudame przerwa na obiad. Ostatni na naszym treku. W Birethani jesteśmy po południu i pojawia się pytanie, jechać jeszcze dziś do Pokhary czy może przenocować tutaj i rankiem zakończyć podróż? Nie wiem dlaczego, ale postanawiamy, że wracamy dziś. Dokąd nam się tak spieszy? Zanim w Nayaput zobaczyliśmy drogę, najpierw usłyszeliśmy ją. Krótka wspinaczka i już jesteśmy przy drodze. Autobus do Pokhary właśnie odjeżdża. W środku nie ma miejsca, więc pakujemy się na dach. Dzięki temu spełnia się jedno z moich marzeń. Nie jesteśmy tutaj sami. Oprócz tubylców są jeszcze dwie Rosjanki. W ostatnich promieniach słońca pniemy się na przełęcz, skąd już ze znacznie większą prędkością mkniemy w dół do Pokhary. 

Polecam gorąco każdemu taką podróż. Niezapomniane wrażenia. W mieście, na przystanku, dostajemy się w ręce taksówkarzy. Na szczęście Lake Side, hotelowa dzielnica, nie jest daleko, więc krótkie, acz stanowcze NIE musi im wystarczyć. Z taksówkarzami poradziliśmy sobie gładko, ale za chwile już mamy przyjaciela, który oferuje nam znakomite miejsce w tanim hotelu. Krzemyk ulega jego namowom, może dlatego, że zaczyna już zmierzchać i robi się ciemno. Lądujemy w hotelu "Avocado", w bezpośrednim sąsiedztwie pokharskich "krupówek". Wieczorem spacer i wizyta w jednej z 186 tys. tutejszych knajpek. Niestety nie kończy się dobrze. Wracamy do hotelu razem, ale w łóżkach lądujemy osobnych. To znów moja wina. Dawno się nie gniewałem, więc postanawiam nadrobić zaległości. Na domiar złego po pokoju grasują wielkie karaluchy. Zasypiamy przy zapalonym świetle. 

8.11.05 wtorek
Pokhara

Po takim wieczorze ranek niestety nie przynosi jakichś zaskakujących zmian. Lekcja bycia razem, jakiej udziela mi Krzemyk trochę rozładowuje napięcie. Może nie jest tak jak było, ale na pewno już trochę lepiej. W tym hotelu już mieszkać nie będziemy. Przenosimy się do kolejnego. Oglądamy pokój. Wszystko ok. Zostajemy. Kąpiel. I tutaj pojawia się problem, bo nie ma kurka i ciepła woda w umywalce nie leci. Okazuje się, że nasz "problem" dla właściciela jest "no problem", bo wystarczy odkręcić zawór poniżej umywalki i już ciepła woda leci. Staje jednak na naszym. "This is problem" i rezygnujemy z pokoju. W następnym z hoteli okazuje się, że nie ma wolnych dwójek. Ostatecznie, tylko dla nas, w drodze wyjątku lądujemy w trójce. Wygląda dość dobrze. Śmierdzi też jakimś lizolem, więc jest nadzieja, że nie wprowadziliśmy się do mieszkania karaluchów. Szybka kąpiel i na miasto. Wizyta w biurze, gdzie kupujemy bilet autobusowy. Zwiedzamy dworzec autobusowy skąd pojutrze pojedziemy do KTM. Przy okazji zwiedzamy także nieturystyczną część miasta, kosztujemy samosy u ulicznych sprzedawców. 

Po południu ruszamy za miasto. Ponieważ musimy wrócić tą samą drogą, idziemy tak długo, żeby móc później wrócić nią jeszcze przed zmrokiem. Zatrzymujemy się w kameralnej knajpce na zboczu jeziora skąd mamy przepiękną panoramę na okolicę. Wieczorem kolejny raz "krupówki" i kolejne samosy. Okazuje się, że Krzemyk jest wielką ich fanką. Kiedy na ulicznym murku konsumujemy ich kolejną porcję, dosiada się uliczny sprzedawca pamiątek. Po krótkiej wymianie zdań Krzemyk dostaje zaproszenie na naukę gotowania samosów do niego do domu jutro o 11:00. 

Wieczorem jeszcze trafiamy do koreańskiej knajpki, gdzie spotykamy naszą znajomą "Chinkę". Okazuje się, że "Chinka" nie jest "Chinką" tylko Koreanką. Jest ze znajomymi, którzy konsumują coś, co wygląda bardzo dobrze. Zamawiamy to samo. Na pytanie jak doprawić, odpowiadamy, obydwoje idąc na kompromis - średnio. Dostajemy coś na kształt gęstej zupy z makaronem. Niestety jak się okazuje pojęcie "średnio" jest pojęciem względnym i o ile Krzemyk nie ma z tym żadnego problemu to ja i owszem. Ale nie poddaję się tym razem i mimo wypalonych wszystkich kubków smakowych, przełyku i polowy żołądka zjadam prawie całą swoją porcję. To co jemy to "kimczi coś tam". Generalnie wszystko w jadłospisie jest "kimczi", czyli w dowolnym tłumaczeniu piekielnie ostre. Po powrocie do hotelu z ulgą stwierdzamy, że w naszym pokoju nie ma dodatkowych lokatorów.
 

9.11.05 środa
Pokhara

Dziś dzień pieczenia samosów. Co więc robimy z samego rana? Oczywiście idziemy do naszego znajomego ulicznego sprzedawcy i ładujemy sobie dożylnie porcję samosów, od których jesteśmy już dawno uzależnieni. Po drodze przechodzimy koło jakiegoś większego hotelu. Jego mieszkańcy właśnie pakują się do autobusu. Wokół nich sprzedawcy pamiątek próbują ubić interes życia. Jeden z nich zaczepia nas usiłując namówić na kupno grającej misy. Zaciekawiony pytam o cenę i niestety wpadamy w jego objęcia. Znając cenę wyjściową (20$) już nie wystarcza grzeczne "nie, dziękujemy". Zaczyna się prezentacja i licytowanie. W końcu Krzemyk rzuca zaporową cenę 5$ mając nadzieję, że to utnie rozmowę. Ok - słyszymy. Próbuje jeszcze utargować drewniany drążek, ale tutaj sprzedawca jest już nieugięty. Misa 5$, drążek 1$. I tak oto w bagażu ląduje kolejna misa. Niedługo będzie mogła otworzyć jakiś mały sklepik z misami na przedmieściach KTM. 

To taki mały przerywnik w samosowym dniu. Nie wiadomo kiedy dzisiejsza lekcja się skończy, więc ciężko cokolwiek zaplanować. Mimo, że nauczyciel wyglądał całkiem sympatycznie i miał nepalski rozmiar, to jednak postanawiam towarzyszyć Krzemykowi i również edukować się w trudnej sztuce kulinarnej. Zjawiamy się punktualnie w umówionym miejscu. Nauczyciel oczywiście już jest, ale musimy poczekać na jego towarzysza, który jest na obiedzie w domu i jak wróci będzie doglądał jego interesu. Dowiadujemy się, że lekcja trwać będzie ok. 3-4 godzin. Znaczy to ni mniej, ni więcej tylko tyle, że już dzisiaj nici z wypadu w nieturystyczną część miasta na stary bazar. No cóż, skoro powiedziało się A ... Po drodze do domu robimy zakupy w "warzywniaku" i spożywczym. Płacimy oczywiście my. 

Trochę nie mogę zrozumieć, dlaczego kupujemy wszystkie potrzebne, najdrobniejsze nawet produkty. Dom naszego kulinarnego instruktora znajduje się na tyłach sporego hotelu. Mimo, że to środek miasta to na rozległej działce kawał obsianego pola i warzywniak. Pod wiatą krytą słomą dwie dorodne krowy. Z inwentarza są tu jeszcze kury i małe pisklaki, które pokazuje nam niema matka właściciela. Nie ma to żadnego znaczenia, bo i tak porozumiewamy się językiem migowym. Rozsiadamy się na słomianych matach na tarasie, czyli zadaszonym kawałku klepiska, z którego można wejść do każdego z trzech pomieszczeń: dwóch pokoi i jakiejś ciemnej nory, która później okaże się kuchnią. 

W między czasie wychodzi na jaw, że zapomnieliśmy jeszcze o mleku i cebuli, więc Krzemyk biega do zaprzyjaźnionego sklepu. Kiedy już mamy wszystko co będzie nam potrzebne rozpoczyna się lekcja, którą obserwuję i fotografuję z boku. Kucharz powoli wszystko objaśnia i demonstruje, daje również spróbować wykonać pewne czynności samemu. Wszystko odbywa się siedząc w kucki. Przygotowania przy użyciu metalowych garnków, kamiennego moździerza, drewnianego wałka i maleńkiej deski do rozwałkowywania ciasta, sierpa używanego zamiast noża. Po przygotowaniu ciasta i farszu cała akcja przenosi się do "kuchni", gdzie następuje kulminacja, czyli pieczenie. Jako kuchenka w roli głównej mały kociołek opalany drewnem, a kiedy to się kończy, spaleniu ulegają okoliczne wyschnięte gałęzie bambusów. 

Panują tutaj prawdziwie "nepalskie" ciemności, pogłębione dodatkowo dymem wydobywającym się z paleniska. We wszystkim dzielnie pomaga nam dwójka najmłodszych dzieci. Wszyscy domownicy zjawiają się dopiero na obiedzie. Przez 4 godziny ugotowaliśmy, a raczej usmażyliśmy obiad dla całej rodziny. Podczas spożywania samosów zarówno gospodarz, jaki i jego starszy z synów wprowadzają nas w tajniki ciężkiego życia najprostszej komórki społeczeństwa nepalskiego, jaką jest między innymi ich rodzina. Robią to na tyle sympatycznie i nie nachalnie, że wysupłujemy z kieszeni 10$. Dodatkowe 10$ zostawiliśmy w produktach żywnościowych, które wystarczą na jeszcze jedną porcję na pewno. Suma zostaje uroczyście ofiarowana najstarszej córce, która deklaruje, że przeznaczy ją na podręczniki. Prawdopodobnie nie zostaną zmarnowane, bo córka jest najlepszą uczennicą w szkole. Na koniec jeszcze pamiątkowe zdjęcia i wymiana adresów pocztowych i mail-owych. W notesie naszego nauczyciela adresy ze wszystkich zakątków świata. Śmiejemy się, że dzięki niemu samosy są rozpowszechniane na całym globie, a on zarzeka się, że samosy demonstruje dopiero po raz pierwszy. 

Opuszczamy to urocze miejsce. Oboje zadowoleni i uśmiechnięci, dlatego że mogliśmy podejrzeć życie zwykłej nepalskiej rodziny. A poza tym dodatkowo Krzemyk, bo kuchnia ją nie przeraża i ma przepis na swoje ukochane samosy, a ja bo ona jest zadowolona. Można by powiedzieć, że daliśmy się naciągnąć, ale z drugiej strony było to zrobione tak nienachalnie, że nie traktujemy tego w ten sposób. Teraz z pełnymi brzuchami spacer po "krupówkach" po raz 127. Krzemyk zakupuje komplet czapek dla wszystkich swoich krewnych i znajomych. Oprócz tego podchodzi do zakupu "grającej misy". Kobieta, która ją sprzedaje, mimo szczerych chęci, nie do końca potrafi wydobyć z niej wszystkie walory dźwiękowe. Z pomocą przychodzi jej małżonek. Ja w prezentacji już nie biorę udziału. Kiedy zapoznałem się z każdym egzemplarzem biżuterii, maski, dzwonka, miski i każdej innej dupereli wystawionej w sklepie, opuszczam jego wnętrze. Właśnie toczy się rytualne targowanie. 

Oczekuję na zewnątrz obserwując nocne życie Pokhary. Kiedy życie nocne zaczyna już zamierać, a wschodzące słońce pokazywać się na horyzoncie, w drzwiach sklepu ukazuje się uradowany Krzemyk z misą w dłoni. W hotelu obowiązkowo usypia mnie dźwięk tybetańskich mis. Mam nadzieję, że naszych sąsiadów również i że nie czają się za drzwiami i nie chcą nas wywlec na dziedziniec hotelowy, żeby tam dokonać linczu, czy też ukamienowania. 

10.11.05 czwartek
Pokhara - KTM

Obudziłem się wcześnie rano. Z zadowoleniem stwierdzam, że sąsiedzi oszczędzili nas i dalej możemy kontynuować podróż. Wychodzimy odpowiednio wcześnie, żeby piechotą dojść na dworzec autobusowy, a po drodze zjeść kolejną porcję samosów u znajomego ulicznego sprzedawcy. Powoli zaczynam się zastanawiać czy oni czegoś do nich nie dorzucają. No bo jak inaczej można wytłumaczyć to uzależnienie. Uliczny sprzedawca już jest i czeka na nas. Niestety jest za wcześnie. Pierwszy wypiek nie jest jeszcze gotowy. Dworzec zupełnie inny w porównaniu z tym, jaki zastaliśmy przedwczoraj. Do podstawionych kilkunastu autobusów schodzą się i zjeżdżają tłumy ludzi. Pośród nich sprzedawcy świeżych bułek i innych produktów żywnościowych na drogę. Nasze bagaże lądują na dachu, a my udajemy się do dworcowej knajpki na śniadanie. Placek i milk tea smakują wyborowo. 

Wszystkie autobusy startują o tej samej godzinie. Nasz z kilkuminutowym opóźnieniem również. Oprócz nas w środku zarówno turyści jak i ludność miejscowa. Czeka nas kilka godzin jazdy mimo zaledwie ok. 200 km, jakie dzielą nas od KTM. Za oknami mijamy kolorowy świat. Przydrożne miejscowości, tarasowe pola, dolina rzeki, jej urwisty, wysoki brzeg, którego górą wiedzie nasza droga, wierzchołki ośnieżonych szczytów, migające od czasu do czasu we wcięciach dolin, no i ruch uliczny. Czyli trąbienie, trąbienie i jeszcze raz trąbienie. Na obiad zatrzymujemy się w przydrożnej miejscowości. Wszyscy biali atakują "turystyczny" bar. Natomiast kolorowi, my i jeszcze jeden biały udajemy się na drugą stronę ulicy, gdzie miejscowe bary i handlarze kuszą tutejszymi specyfikami. Oprócz znanych nam zapiekanych ziemniaków na stole lądują zamówione przez Krzemyka smażone ryby. Jest rzeka, są i ryby. Są nieduże. Jedna za drugą znikają w czeluściach układu pokarmowego Krzemyka. Nie od dziś wiadomo, że ja nie jestem takim wielkim ich fanem. Ale słodkie racuchy. O tak. To jest zdecydowanie to, co lubię. Na koniec jeszcze porcja bananów i pomarańczy na drogę do autobusu. Banany są tutaj nieco inne od tych, jakie znamy i lubimy. Są małe i muszą być już brązowe żeby smakowały podobnie do naszych. Każda inna ich postać jest cierpka i jakaś taka niezjadliwa. 

Przed KTM obowiązkowe policyjne rogatki. Chłopaki nie mają ciężkiej roboty. Wszystkie samochody z tego kierunku wjeżdżają do miasta tą właśnie jedyną drogą. Stolica wita nas ulicznym ruchem i hałasem, od którego zdążyliśmy już odwyknąć. Lądujemy w jakiejś ni to uliczce, ni to placu. Do niczego to nie jest podobne, a na pewno nie do dworca autobusowego. Okazuje się jednak, że jesteśmy niedaleko naszego hotelu. Droga do niego zajmuje nam kilkanaście minut. Postanawiamy wziąć jakiś tańszy pokój. Nie wygląda tak tragicznie. Łazienka wspólna na korytarzu, ale kosztuje znacznie mniej. Kąpiel po "trudach" podróży i na miasto. Kolejny raz Thamel ze swoimi wąskimi uliczkami. Ale trafiamy też do wielkomiejskiej części miasta, która znajduje się na południe od Thmel-u. Szeroka arteria, witryny drogich sklepów, neony, reklamy. Wszystko to wieczorem wygląda imponująco. Takiego KTM wcześniej nie znaliśmy. 

11.11.05 piątek
KTM - Patan - KTM

Tylko dwa pełne dni jesteśmy w KTM, a oferta skierowana do turystów jest tak bogata, że nie wiadomo, w czym wybierać. Stawiamy dziś na Patan, 100 000 miasto na obrzeżach KTM. Właściwie stanowi jego dzielnicę. Zabieramy przewodnik i ruszamy w drogę. Wprawdzie odległy jest o jakieś 5 km, ale jednak postanawiamy podarować sobie trochę luksusu i dostać się tam na pokładzie tzw. "tuk-tuka", czyli takiego naszego meleksa tylko na trzech kołach. Lokalizujemy ich postój bezbłędnie. Ale z lokalizacją tych, które jadą w naszym kierunku idzie już nam trochę gorzej. W końcu z pomiędzy setki oczekujących wyławiamy ten właściwy i ładujemy się do środka. Coś takiego jak rozkład jazdy tutaj nie istnieje, więc czekamy aż zapełni się pasażerami. Na szczęście ma tylko kilka miejsc, więc oczekiwanie nie trwa to długo. Po chwili jesteśmy już na miejscu. Wysiadamy tuż przy Durbar Square czyli w ścisłym centrum. Śniadanie na "rynku" w miejscowej knajpie. Oczywiście samosy i milk tea. Po takim posiłku spokojnie możemy udać się na zwiedzanie miasta. Chodzimy bez konkretnego celu, krążąc w okolicach "rynku". 

Piękne, stare miasto już nie tak głośne i zatłoczone jak KTM. Piękne stare kamienice, niektóre chylące się ku ziemi, niektóre z nich odrestaurowane. Wprawdzie dźwigamy przewodnik, ale nie korzystamy z jego usług. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć z którego wieku i na czyją cześć postawiona została ta, czy inna świątynia. Wystarczy, że jesteśmy tutaj, chłoniemy obrazy, przyglądamy się życiu mieszkańców, którzy pozdrawiają nas wszechobecnym "namaste". Dzieci tak jak w każdym innym miejscu zaczepiają prosząc o zdjęcie. Żywo gestykulują, przepychają, wykrzykują jakieś słowa, kiedy widzą swoje twarze na małym ekranie aparatu. Proszą o kolejne. W końcu koło południa stwierdzamy, że widzieliśmy już wszystko i że czas wracać. Ładujemy się ponownie w tuk-tuka i po chwili wysiadamy w KTM. Wizyta w hotelu i kolejny z turystycznych punktów dzisiejszego dnia - stupa Swayambunath. 

Piechotą przez miasto kierujemy się na nią. Położona jest na wzgórzu, więc z orientacją nie mamy problemu. Okrążamy wzgórze i wchodzimy na kompleks od zachodu. Oprócz świątyń buddyjskich i hinduistycznych, które tutaj egzystują wspólnie ze sobą, ze wzgórza rozciąga się panorama na całe miasto. Jest ogromne. Wypełnia po brzegi cała kotlinę. Dodatkową atrakcją są małpy panoszące się po całym kompleksie. Nie wiem co sprawia turystom większą przyjemność, podziwianie architektury czy też obserwowanie tych stworzeń. Można siedzieć i podglądać je bez końca. Od czasu do czasu one także przysiadają i przyglądają się nam. Są do nas tak bardzo podobne w swym zachowaniu. 

W środku jednej ze świątyń jakiś "jam sesion". W roli głównej mnisi buddyjscy, a instrumentarium to bęben, trąby i jakieś przeszkadzajki. Monotonny nasilający się dźwięk robi naprawdę przejmujące wrażenie. Znów wracamy piechotą do hotelu. Już dawno po południu, a my wciąż bez obiadu, a ja dodatkowo już nie mam miejsca na karcie pamięci mego aparatu. Przysiadamy w najbliższej knajpce. Chwila oczekiwania na posiłek wystarcza na to, żeby skopiować zawartość karty na dysk, który taszczę ze sobą. Później wracamy na Thamel po raz 285. Jest już ciemno, ale ulice nadal wypełnione po brzegi handlarzami i turystami. Rozświetlone witryny sklepów, uliczne knajpki zachęcają potencjalnych kupców. Krzemyk korzysta z okazji i zaglądamy do sklepu z misami. Oczywiście po to, aby powiększyć ich kolekcję. W końcu otwiera ten mały sklepik na przedmieściach. W środku jakaś blond piękność dyskutuje ze sprzedawcą. 

Już w tej chwili nie przypomnę sobie czy wypowiedzieliśmy razem z Krzemykiem jakieś polskie słowa. W każdym bądź razie po chwili owa blond piękność, a’la Beata Kozidrak krzyczy w naszym kierunku "Oni są z Polski". Stoimy trochę skonsternowani nie wiedząc, co powiedzieć. Na szczęście nasza nowa znajoma przejmuje inicjatywę i od tej pory nie musimy już nic mówić. W zamian za to poznajemy całą historie jej życia. Ponieważ ruch w sklepie niewielki towarzyszy nam młody właściciel. Częstuje nas herbatą, a piękną nieznajomą raczy drinkami. Dzięki niej Krzemyk wchodzi w posiadanie trzech ręcznie bitych mis i tyluż kołków. Nie musi się targować, bo sprawa jest postawiona jasno. Ma określoną sumę do wydania i jest to suma ostateczna, nie podlegająca negocjacjom. 

O 20:00 mimo sympatycznej pogawędki właściciel delikatnie daje nam do zrozumienia, że czas już kończyć, bo zwija interes. Blond piękność wysuwa propozycje kontynuowania spotkania w hotelu, ale okazuje się, że ma do niego spory kawałek. Robimy więc pamiątkowe zdjęcia, wymieniamy adresy, nasza nowa znajoma zamawia rikszę, a my na piechotę udajemy się do siebie. Następnego dnia spacerując po raz 456 po Thamel-u dostrzegamy jak przejeżdża w rikszy obok nas, zaszczycając przechodniów spojrzeniami spoza ciemnych okularów. Dla nas to jeszcze nie koniec wieczoru. Wprawdzie niespodziewane spotkanie nie pozwoliło na głębsze zapuszczenie się w miasto wieczorową porą, ale wybieramy się do japońskiej knajpki. Menu dwujęzyczne, a dla tych którzy nie posługują się ani japońskim, ani angielskim są jeszcze obrazki. W TV japońskojęzyczne programy. Niestety zamykają o 21:00. Wychodzimy już kuchennymi drzwiami. Wieczorem koncert mis grających. Pokój mamy na hotelowych peryferiach więc lincz nam nie grozi.

Ceny:
Tuk-tuk KTM - Patan - 7 NPR
Bilet wstępu na teren zespołu świątyń Swayambunath - 125 NPR
Japońska restauracja:
Piwo 0.6l - 135 NPR
Dania w granicach 100-350 NPR 
 

12.11.05 sobota
KTM – Bhaktapur - KTM

Dziś kolejny dzień turystycznych atrakcji. Jedziemy zwiedzić Bhaktapur. Kolejne z miast doliny Khatmandu. Oddalone od KTM o 15 km, ale już tuk-tukiem się tam nie dostaniemy. Dowiezie nas tam autobus, tylko najpierw musimy go znaleźć. Przewodnikową informację potwierdza recepcjonista naszego hotelu. Docieramy na dworzec i kolejny z setki autobusów okazuje się wreszcie tym właściwym. Wsiadamy i znowu czekamy na pozostałych podróżnych. Odjeżdżamy mimo, że nasz autobus wcale nie jest pełny. Trochę nas to dziwi, ale kierowca chyba wie co robi. Jak się później okaże reszta miejsc zapełni się po drodze. Oprócz kierowcy jest jeszcze obsługa w postaci jednego człowieka. Jego zadaniem jest oprócz zebrania opłaty za przejazd, wykrzykiwanie przez nie zamknięte drzwi, docelowego kierunku podróży. 

Autobus wygląda jakby za chwilę miał się rozlecieć, ale nikt oprócz nas tym faktem się jakoś nie przejmuje. Czas podróży umila nam wiązanka lokalnych przebojów puszczona na cały regulator. Przedmieścia niewiele różnią się od centrum. Niechlujna zabudowa, spory ruch uliczny i ludzka masa. Po godzinie docieramy do Bhaktapur. Przy bramie prowadzącej do centrum kasa biletowa. Cena trochę nas szokuje, ale cóż. Być może jesteśmy tutaj jedyny raz w życiu, więc cóż znaczy te parę dolarów. W przeciwieństwie do KTM, a podobnie jak w Patan-ie życie toczy się tutaj znacznie wolniej. Jest też dużo ciszej, ponieważ na terenie starego miasta obowiązuje zakaz poruszania się samochodów. 

Zaczynamy oczywiście od poszukiwania śniadania, która to czynność zajmuje nam dłuższą chwilę. Czyżby nie było tutaj jakiejś miłej i przytulnej knajpki? W końcu jest. O tak wczesnej porze jesteśmy jej jedynymi klientami. Ddecydujemy się na makaron wystawiony na ladzie. Oczywiście z dodatkami. Prosimy o jakiś mix z tego, co widzimy w misach. Nerwowe oczekiwanie i w końcu degustacja. No cóż. Jadaliśmy już lepiej zapiekany makaron. Właściciela ratuje potrawa z grochu. Ta jest już przyprawiona i ma jakiś konkretny smak. Po takim śniadaniu możemy udać się na miasto. I znowu rezygnujemy z przewodnika. Tego książkowego, który zostaje w plecaku i tych miejscowych, którzy oferują swoje usługi. Są oczywiście bardzo tani, ale nasza podróż rządzi się takimi samymi prawami. 

Przechadzamy się po starej części miasta bez ustalonego kierunku. Trafiamy na plac, na którego posadzce wygrzewają się gliniane garnki. Obok kobiety przerzucają zboże, które suszy się na słońcu. Wąskimi uliczkami przemieszczamy się od placu do placu. Jak się dowiedzieliśmy z przewodnika miasto jest intensywnie remontowane, posiada kanalizację, a uliczki są wybrukowane. Oczywiście musimy skosztować lokalnego specyfiku. Można by go porównać do naszego serka homogenizowanego o smaku waniliowym. Sprzedawany w doniczce, którą po skończonej konsumpcji zwracamy sprzedawcy. Odwiedzamy też "Momo Center". Knajpka wciśnięta gdzieś pomiędzy budynkami. Zlokalizowana nie przy głównej ulicy, tylko w podwórzu. Knajpka jakich mnóstwo. Pierożki momo też nie są jakieś specjalnie wyjątkowe. Uderza nas jedynie porządek jaki tu panuje. Czyste ściany. Podłoga pokryta równymi kamiennymi płytami. Podwieszony sufit z rozpiętych jasnych materiałów. I ta nieskazitelna biel stołowych blatów. Wystrój bardzo prosty, bardzo skromny, bardzo czysty jak na lokalne warunki. Piękny tybetański minimal. 

I jeszcze jedno spostrzeżenie dzisiejszego dnia. Muzyka. Być może jest tutaj tak zawsze, a być może to kwestia soboty, czyli naszej niedzieli, ale we wszystkich sklepach leci ta sama płyta z buddyjską muzyką. Podobnie jak wczoraj po południu wracamy do KTM. Autobus już na nas czeka, a my czekamy aż zapełni się pasażerami. W KTM Krzemyk rozkręca swój interes, ale niech pozostanie to tajemnicą, jeśli ma odnieść powodzenie. To już drugi. Bo ten ze sklepem z misami na przedmieściach KTM już znacie. Wieczorem poszukiwania jakiejś knajpki. Pamiętając koreańskie smakołyki postanawiamy spróbować ich tutaj. Gdzieś na obrzeżach znajdujemy małą cichą knajpkę. Nie wygląda na turystyczną restaurację, ale ceny z przedziału 100 - 300 NPR, ale bardziej 300 NPR trochę nas do niej zrażają. I bardzo dobrze. Bo w niedalekiej okolicy trafiamy do "super świetnej knajpki na maxa".

Na pierwszy rzut oka nic specjalnego. Nasze zainteresowanie budzi menu. Oprócz tych wszystkich potraw, które już znamy, jest tu cała masa nic nam nie mówiących specyfików, głównie kuchni indyjskiej. Właściciel, który przyjmuje od nas zamówienie cierpliwie wyjaśnia, co to za potrawy. Ciężko się zdecydować, więc bierzemy dwudaniową kolację. I to był nasz błąd. Już wielka porcja zupy nam wystarcza, a to co dzieje się później to zwyczajne obżarstwo. Mnie dobija dodatkowo ostro przyprawione drugie danie. Próbuję zamienić się z Krzemykiem, ale jej jest jeszcze ostrzejsze. Męczymy się z kolacją chyba z godzinę. Musimy zapewniać właściciela, który co jakiś czas staje przy naszym stoliku, że to nie wina dania, ale jego ilości. Tego, że jest bardzo ostre nie musimy dodawać. Koreańskie "kimczi coś tam" to kleik ryżowy dla niemowląt w porównaniu z tym. Chwalimy przy tym kucharza. Dowiadujemy się w zamian, że trzy lata spędził w Indiach poznając tam tajniki miejscowej kuchni. Przyznaję, że jest bardzo pojętnym uczniem. 

W końcu właściciel lituje się nad nami i dostajemy pokrojoną limonkę dla ratowania naszych kubków smakowych. Wcieramy ja gorliwie w język. Pomaga. Takie obżarstwo a rachunek tylko na 300 NPR. Na koniec kurtuazyjna wymiana grzeczności, a my dodatkowo odgrażamy się, że jutro odwiedzimy go na śniadaniu. Jesteśmy tak obżarci (inaczej tego nazwać nie można), że pakowanie odkładamy na jutrzejszy poranek. Mnie czeka jeszcze wypisywanie kartek. Już dłużej odkładać tego nie mogę. Siedzę jeszcze nad nimi w nocy, kiedy Krzemyk już smacznie sobie śpi.

Ceny:
Bilet autobusowy KTM - Bhaktapur - 12 NPR
Bilet wstępu na teren starego miasta - 750 NPR
Smakołyk w glinianej misie - 75 NPR 

13.11.05 niedziela
KTM – Delhi

Dziś już ostatni dzień w stolicy. Rano pakujemy plecaki i bagaż podręczny. Teraz role się odwróciły. Mój nieco wyszczuplał, natomiast Krzemyka przybrał nieco na wadze. Dzielimy paszminy, kaszmiry, czapki, skarpety, herbaty i misy. Rano korzystając z zaproszenia na śniadanie udajemy się do zaprzyjaźnionej restauracji. Po drodze wizyta w księgarni. Czego jak czego, ale księgarń Nepalczycy nie muszą się wstydzić. Powód wizyty jest konkretny. Obiecałem nepalską książkę kucharską, więc czas ją spełnić. Wybór jest spory. Kierując się drobną sugestią czasowo wchodzę w posiadanie nepalskiej książki kucharskiej. Są w niej przepisy potraw tybetańskich takich, które już znamy i takich o których istnieniu dowiadujemy się dopiero teraz. Mam cichą nadzieję, że może kiedyś uda mi się spróbować coś ze spisu. A w księgarni cała masa albumów, książek o kulturze, religii, jodze. Można spędzić tutaj cały dzień. Niestety śniadanie czeka. 

Jesteśmy pierwszymi gośćmi. Po wczorajszym obżarstwie dziś już się oszczędzamy. W między czasie zjawia się właściciel. Jest mile zaskoczony naszą wizytą. Wprawdzie wczoraj obiecywaliśmy, że pojawimy się na śniadaniu, ale jak sam stwierdził brał to jako grzecznościowe deklaracje. Gawędzimy trochę o życiu. Rozmowa schodzi na tematy społeczno-polityczne. Dowiadujemy się, że trzy lata temu nasz nowy znajomy opuścił swoje rodzinne strony, gdzieś w górach, osiedlił się w KTM i założył tą knajpkę. To maoiści byli przyczyną takiej decyzji. Pewnego dnia odwiedzili go i poprosili o datki na swoją organizację. Ale to nie była jedyna wizyta. Z biegiem czasu wizyty stawały się coraz częstsze a "datki" już nie były dobrowolne. Wtedy stwierdził, że jedyne co może zrobić w takiej sytuacji to wyjechać. Twierdził, że maoiści to bardzo skomplikowany temat. Nie jest to jakaś centralnie kierowana organizacja. W różnych rejonach działają grupy, które deklarują przynależność do niej. Niektóre z nich wykonują jakieś działania na rzecz społeczeństwa, ale bywa również tak, jak w jego przypadku. 

Wspominał też o walce, jaką toczą z wojskiem rządowym. Trzy lata temu w takich walkach zginęło kilkudziesięciu żołnierzy i spora liczba cywili. Taka sytuacja niestety mocno odbija się na liczebności turystów. Ich spadek jest drastyczny i odbija się na dochodach sporej liczby ludzi, która żyje tylko z turystów. Ale trudno się im dziwić. Nikt raczej się nie wybiera w miejsca, gdzie może stać się ofiarą potencjalnych zamieszek. Nawet jeśli będzie się dodawać, że walki te toczą się pomiędzy miejscową ludnością i turyści mogą czuć się bezpiecznie, to i tak niewiele to zmieni. My również mieliśmy obawy i nie wiedzieliśmy, co może nas tu spotkać z rąk maoistów. Wprawdzie miło nam się gawędzi, ale niestety musimy już kończyć, jeżeli chcemy zdążyć na samolot. Wymieniamy się adresami pocztowymi i mail-owymi. Oprócz wizytówki dostajemy jeszcze jego zdjęcie. Nie możemy niestety zrewanżować się tym samym. 

Musimy jeszcze kupić samosy na drogę. Ostatnia wizyta na Thamel-u. Wprawdzie wczoraj zarzekałem się, że kurtki już nie kupię to jednak zaglądam do pierwszego z brzegu sklepu. Natykam się na model, jakiego wczoraj nie widziałem. Przymierzam. Wygląda dobrze, leży również nie najgorzej. Hmm. Pytam o inne kolory. Oczywiście są, ale nie do końca mi odpowiadają. Ostatecznie wziąłbym tą, którą przymierzałem, ale przy dokładniejszych oglądzinach okazuje się, że membrana jest pofałdowana w niektórych miejscach, w niektórych są w niej drobne ubytki. Jakość tragiczna. Za takie wyroby dziękuję. Rośnie też zniecierpliwienie Krzemyka. Że niby miałem tyle czasu na kupno a ja oczywiście na ostatnią chwilę zostawiłem wszystko. Trudno odmówić jej racji, ale przypuszczam również, że to brak samosów jest główną przyczyną owego rosnącego podenerwowania. 

Szukając ich zapuszczamy się w rejony jeszcze nam nieznane. A czas nieubłaganie upływa. W ostatniej chwili wydostajemy się z plątaniny uliczek, znajdujemy samosy i lądujemy w hotelu. Dokładnie tak, jak w dobrej amerykańskiej produkcji wszystko zmierza do szczęśliwego końca. Spakowane wcześniej plecaki wydają się nienaruszone. Prawdopodobnie nikt nam nie podłożył jakiejś bomby, albo kilograma haszu. Bierzemy taksówkę, spod hotelu. Z okien samochodu ostatni rzut oka na życie, jakie toczy się na ulicach KTM. Od strony płyty lotniska budynek terminalu wydawał się malutki. Teraz stwierdzam, że z drugiej strony prezentuje się znacznie okazalej. Jesteśmy sporo przed czasem, więc spokojnie i bez pośpiechu załatwiamy wszystkie formalności. Na wstępie przechodzimy przez punkt kontrolny, aby w ogóle dostać się do środka, wykupujemy opłatę lotniskową, nadajemy bagaż i otrzymujemy bilet pokładowy, przechodzimy przez odprawę paszportową. Później główna kontrola. Oprócz bramki, każdy dokładnie prezentuje zawartość swojego bagażu podręcznego. W końcu lądujemy w hali dla oczekujących na swój samolot. 

Nasz lot ma małe opóźnienie. Przy wejściu na pokład kolejna kontrola bagażu osobistego. Ta już nie tak szczegółowa, ale przechodzą przez nią również wszyscy pasażerowie. Podczas niej pytanie o to, co to takiego ciepłego znajduje się w reklamówce Krzemyka. Słysząc odpowiedź kobieta uśmiecha się i stwierdza, że jej koleżanka stojąca obok, też jest wielką fanką samosów. Jak się okazuje nie tylko my jesteśmy uzależnieni. Na płycie lotniska przy naszym samolocie zielona waliza. Nikt nie chce się do niej przyznać. Ciekawe czy pies coś wywęszył? Mamy miejsca z prawej strony, więc na do widzenia znów będziemy mogli spojrzeć na całe pasmo Himalajów. Niestety pomiędzy nami, a oknem mamy jeszcze gościa, który tuż po starcie zasypia i skutecznie zasłania prawie cały widok. 

Pomiędzy kolejnymi jego "dziobaniam" identyfikujemy masyw Annapurny i Dhaulagiri. Ten pierwszy prezentuje się naprawdę okazale. Nie dość, że bardzo rozległy to jeszcze poszczególne jej szczyty połączone ze sobą tworzą potężny mur skalny. Lądowanie w Delhi bez problemów, ale najwyraźniej panują tu nieco inne zwyczaje, bo nikt nie bije brawa pilotowi. Tym razem do hali, w której spędzimy kolejne 12 godzin dostajemy się już bez większych problemów. Zajmujemy strategiczne miejsca i obserwujemy życie lotniska. Niewiele się tu zmieniło od naszej ostatniej bytności. Jedynie stwierdzamy znacznie większy ruch, który nie słabnie nawet późną nocą. Już atrakcji nie stanowią Sikkowie w turbanach, czy muzułmanki w czadorach. Mamy indyjskie rupie, więc możemy co jakiś czas napić się ciepłej kawy. Czas rozciąga się w nieskończoność. Próbuję urwać choć krótkie chwile snu, ale jak tylko zmrużę oczy pojawia się ktoś z obsługi lotniska z pytaniem, czy nie jesteśmy pasażerami właśnie odlatującego samolotu. Dziwne są to zwyczaje. A może robią tak specjalnie, żeby ludzie nie rozkładali się na siedzeniach? Nad ranem w hali pojawia się ta sama grupa Polaków, z którą podróżowaliśmy w tamtą stronę. 

14.11.05 poniedziałek
Delhi - Moskwa - Warszawa - Wrocław

W końcu i my doczekujemy się na osobę, która obsługuje pasażerów naszego lotu. To są moje pierwsze kontakty z portami lotniczymi, ale jakoś nie mogę uznać za normalne tego, że ktoś ubrany wprawdzie służbowo i podający się za obsługę lotniska zabiera ci paszport i bilet, a po godzinie, albo półtorej wraca i wręcza w zamian boarding ticket. Jeszcze dwie godziny do odlotu, ale zbieramy się i przechodzimy przez check point. Resztę czasu spędzamy po drugiej stronie. Powoli wracamy w krąg naszej kultury. Razem z nami oczekują na samolot inni Polacy i Rosjanie. Robi się "swojsko i przytulnie" i powoli dociera świadomość, że to już naprawdę koniec. W powietrze unosi nas ogromny "Iliuszyn". Mamy kameralne miejsce przy kuchni. Powoli zaczyna się budzić dzień. Za oknem mijamy jakieś ośnieżone pasma gór ciągnące się po horyzont. Próbujemy umknąć wschodzącemu słońcu, ale w końcu wychyla się zza horyzontu oświetlając puszysty dywan z chmur. 

Stwierdzam, że bycie pilotem to tak naprawdę bułka z masłem. Słoneczko świeci, ustawiasz stery, blokujesz i możesz się zdrzemnąć. W takim przekonaniu żyłem sobie do momentu, kiedy steward zakomunikował, żeby zapiąć pasy, ponieważ za chwilę będziemy lądować w Moskwie. Obniżając lot osiągnęliśmy chmury. Dookoła mleko i zupełnie nic nie widać. Cały czas obniżamy lot, zaczynamy hamować, wypuszczamy podwozie, a tutaj cały czas nic nie widać. Kiedy w końcu osiągamy dolny pułap chmur jesteśmy nad pasem startowym. W tym momencie odwołałem wszystko, co myślałem na temat prostej pracy pilotów. Teraz już wiem, za co te oklaski na zakończenie. 

Moskwa wita nas temperaturą +2oC, pochmurnym niebem i opadami deszczu. Dobrze, że nie musimy opuszczać terminalu. Mamy niewiele czasu na przesiadkę, więc za chwilę siedzimy już w następnym samolocie. Cała procedura lotniskowa idzie nam już sprawnie i spokojnie moglibyśmy wystartować w jakiś mistrzostwach świata w tej dyscyplinie. TU-154, na pokładzie którego przyjdzie nam spędzić następne dwie godziny, do komfortowych na pewno nie należy. Pierwszą młodość ma także już za sobą. Zupełnie tak jak jego obsługa. Przez 12 godzin spędzonych w Delhi miałem możliwość zapoznać się z kilkoma załogami i stwierdzam autorytatywnie, że rosyjskie do czołówki światowej na pewno nie należą. Bez znaczenia jaką kategorię będziemy rozpatrywać: ogólną prezencję, wygląd zewnętrzny, urodę. Tutaj w czołówce lokują się linie dalekowschodnie, gdzie wszyscy pracownicy w dobrze skrojonych uniformach, a stewardessy pracują tam pewnie pomiędzy kolejnymi wyborami miss świata. 

Zaczynają włączać mi się wspomnienia, chociaż to jeszcze nie koniec. Znowu przebijamy się przez gęste deszczowe chmury i znowu plaża. Warszawa jest dla nas bardziej łaskawa. Temperatura wprawdzie się nie zmieniła, ale za to nie pada, a zza chmur od czasu do czasu wygląda słońce. Zafoliowane plecaki odbieramy w stanie nienaruszonym. Czerwony autobus, który dowozi nas do domu pozwala przywitać się ze stolicą. Jest taka jakaś czysta i schludna. Taki spokój i porządek tutaj panuje. Nie możemy wyjść z podziwu. Wystarczyły trzy tygodnie, a w głowach się nam poprzewracało. Później wizyta w osiedlowym sklepie, żeby zapełnić lodówkę. Na co człowiek ma ochotę po powrocie z Nepalu? Świeże pieczywo, żółty ser, maślanka, prince polo, kiszony ogórek, mleko, rolmopsy, jogurt, wyborcza, ser brie, biały ser, musztarda, jajka, majonez. Pyszności!!! No może oprócz rolmopsów, ale to nie dla mnie. Po takim śniadaniu mała drzemka w pachnącej pościeli. 

Wychodzimy na autobus i na przystanku dowiadujemy się, że mamy jeszcze godzinę. Zapomnieliśmy o zimowej zmianie czasu. Ale to jeszcze nie koniec przebojów ze zmianą strefy czasowej. Kiedy wsiadłem do pociągu i zająłem miejsce, przedział był wypełniony po brzegi. Przeczytałem może jakiś jeden artykuł, kiedy ogarnęła mnie śpiączka. Zmrużyłem tylko na chwile oczy, a kiedy się obudziłem w przedziale nie było już prawie nikogo. Mam nadzieje, że nie chrapałem i nie jechałem z otwarta paszczą. No cóż wg czasu nepalskiego jest środek nocy. Nie namyślając się długo znowu zmrużyłem na chwilę oczy i obudziłem się we Wrocławiu. U siebie w domu jestem wprawdzie o 1:00, ale oczywiście pierwsze co robię to ściągam te 1848 nie cierpiących zwłoki mail-i. 

15.11.05 wtorek
Wrocław

Budzę się po 5:00 czasu miejscowego, czyli po 9:45 czasu nepalskiego. Super jeszcze można chwile się zdrzemnąć. Koło 7:00 już nie mogę wytrzymać i wstaje. W pracy zjawiam się punktualnie o 8:00, jak nigdy. Normalnie w głowie mi się poprzestawiało. I w tym momencie koło się zamknęło. Teraz już tylko zdjęcia, opowieści i wspomnienia. 

Zdjęcia z wyjazdu dostępne są w galerii pod adresem:
http://republika.pl/koniecgory/galeria/5000/nepal/nepal.htm

słowa kluczowe: termin: 21.10.2005 - 13.11.2005
trasa: Moskwa, Delhi, Kathmandu, Khudi, Jagat, Bagarchap, Chame, Uper Pisang, Manang, Ledar, Thorung Pedi, Muktinath, Marpha, Ghasa, Tatopani, Ghorepani, Pokhara, Kathmandu, Delhi,

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 19788 od 30.06.2006

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone