Jedyne takie miejsce...
- autor: Dariusz Więczkowski
- źródło: www.dekspedycja.net
Aabpara (Islamabad - Pakistan) lato 1998
Taksówka przystanęła obok niedomykającej się bramy z tablicą "wstęp tylko dla zagranicznych turystów i autoryzowanego personelu". Przywitał mnie wysoki opalony mężczyzna. Wyglądał i zachowywał się jak kierownik. Skąd jesteś - zapytał, gdy szliśmy do jednego z bungalowów - a z Lachistanu! ucieszył się - tu przyjeżdża dużo gości z Lachistanu. Steven (tak miał na imię) był irańskim chrześcijaninem, jednym z kilkunastu refugees, zamieszkujących na stałe Campsite. Mnie przyszło dzielić domek z jeszcze jednym Irańczykiem - Qamaalem i irackim studentem medycyny - Heidim. Po sąsiedzku zamieszkiwali uciekinierzy z Ugandy i Nigerii.
Zrzuciłem plecak i wyszedłem przed domek. Oprócz tego, były jeszcze dwa takie domki. W jednym mieścił się "ofis", czyli miejsce, gdzie znajduje się książka meldunkowa i gdzie śpi stróż nocny oraz Steven, a w drugim mieszkali dwaj tajemniczy uciekinierzy z Turcji. Nie rzucali się w oczy. Wychodzili wcześnie rano, wracali wieczorem. Spotkać ich można było tylko przy "źródle", którym był, mieszczący się koło ofisu, kran z wodą, To miejsce było zawsze zajęte przez kogoś piorącego lub myjącego się. Mr Lanka (tak go nazywaliśmy) mył się co godzinę. Może po prostu lubił być czystym... Pochodził ze Sri Lanki, w wieku dwudziestu kilku lat wyjechał do Włoch, gdzie otworzył sex-shop. Ale interes zbankrutował, do tego narobił sobie jakichś problemów i musiał uciekać z Italii. Na Cejlon nie mógł wrócić...
Po chodniku przechadzał się Lucky. Bardzo ciekawa postać. Poruszał się z dość dużą prędkością i tylko po chodnikach. Rozmawiał ze sobą i czesał swoją bujną czuprynę. Pochodził z Nigerii. Dwadzieścia lat temu na lotnisku w Karaczi znaleziono przy nim narkotyki. Sześć lat spędził w tutejszym więzieniu. Kiedy wreszcie wyszedł, już nie był pogodny, wesoły ani sympatyczny. Zamknął się w sobie. Nie sypiał, mało jadł. Po nocach spacerował po chodnikach. Rozmawiał ze sobą. Do "białych" odzywał się rzadko. Jeżeli już ktoś zdobył jego zaufanie, zdawać by się mogło, że Lucky odnalazł sens życia. Jednak swoją sympatie wyrażał w dość specyficzny sposób. Podchodził do delikwenta, którego chwytał w ramiona i powtarzał hipnotycznym głosem: I’m sorry my friend, forgive me, I’m sorry, I know.... Kiedy przerażony całą sytuacją delikwent wydusił: It’s OK, Lucky, ten wpadał w gniew i odchodził wykrzykując: No! It isn’t OK, ’couse I’m black! Inni Nigeryjczycy mówili, że Lucky bardzo chciałby wrócić do domu, ale nie ma ani paszportu, ani pieniędzy na bilet. A tak w ogóle, to trudno by mu się było ponownie zaaklimatyzować w Nigerii. Tego dnia Lucky pytał wszystkich o adres do ambasady Watykanu...
Nieco na uboczu stał mały namiot, własność pewnej Finki, podróżującej z 10-cio letnim synem. Joni nie chodził do szkoły, bo, jak twierdziła matka, szkołą jest życie, którego można się nauczyć podróżując. Wyjechali z domu parę lat temu. Żyli z płaconych przez ojca alimentów. Mieszkali tu od kilku tygodni, czekając na zezwolenia na wjazd do Indii.... konno.
Nie brakowało też zwierząt. Kilka tygodni przed moim przyjazdem przyszły na świat szczeniaki. Ich matka była ruda, ojciec łaciaty, "wujek" był bury, a szczeniaki szaro-buro-łaciate. - Woo Doo - mówiła Finka - mieszkali tu w ubiegłym miesiącu. Wieczorami, o tam, za tamtym bungalowem, uprawiali czary. Wtedy cztery szczeniaki umarły..... Czarownikami okazali się młodzi ludzie z różnych stron świata, uważający się za członków plemienia "Rainbow". Rainbow to tacy współcześni hipisi. Ich matką jest ziemia, ich ojcem jest słońce, ludzie i zwierzęta są braćmi. Rainbow są weganami. Przed każdym posiłkiem siadają w kręgu dookoła ogniska, biorą się za ręce (prawa ręka w geście "dawania", lewa "brania) i zaczynają śpiewać jedna ze swoich mantr. Mantra zostaje dyskretnie przerwana przez najbardziej głodnego biesiadnika. Do ogniska nie wolno wrzucać śmieci. Od typowych hipisów różnią się tym, że unikają alkoholu i "mocnych" narkotyków. Ale nie pogardza gandzią ....
Wieczorami obok "ofisu" zbierają się mieszkańcy tego uroczego miejsca. Popijając zaparzoną przez Stevena herbatę, rozmawiają, śpiewają i obserwują malaryczne komary. Zdarza się, że herbaty nie będzie, bo Stevenowi zabrakło karozyny do jego kuchenki. Wtedy organizuje zrzutkę wśród biesiadników. Tak aby starczyło jeszcze na papierosy.
Nocą obudził wszystkich przeraźliwy skowyt. Rano okazało się, że jeden z psów spotkał jeżozwierza i, jak na psa przystało, chciał się z nim pobawić. Jeżozwierz natomiast miał zdecydowanie inne plany na wieczór, więc.... - To tu są jeżozwierze? - zapytałem przy śniadaniu jednego z Nigeryjczyków. - Czasami - odpowiedział tajemniczo, dodając ziół do "jakiejś zupy".
W ciągu dnia na kampingu panował spokój. Kilku stałych mieszkańców siedziało pod "ofisem" wypatrując nowych przybyszy. Większość ludzi dzień spędzała na tzw. przykrych obowiązkach. Wiosną 1998 r. Indie uniemożliwiły przedłużanie wiz turystycznych. Indyjska ambasada w Kathmandu wydawała tylko wizy tranzytowe, więc mnóstwo ludzi - od turystów, chcących posiedzieć w Indiach dłużej, do "Rainbow", chcących posiedzieć w Indiach jak najdłużej, czekało na wizy w Islamabadzie. To chyba jedyna indyjska placówka w promieniu kilku tysięcy mil, która wydawała te wizy bez problemu.
Jednym z oczekujących był Polak - Kacper. Szczupły osiemnastolatek podróżował z młodszym o trzy lata bratem i matką, która była filologiem indyjskim. Kilka miesięcy wcześniej, posiadając jedynie półroczne wizy turystyczne, osiedlili się w Varanasi. Kiedy zbliżał się termin ważności wiz, wyjechali do Nepalu, tam jednak nowych nie otrzymali. Udali się więc do Islamabadu. I tu Kacper zgubił swój paszport. Cena za nowy paszport, jaką usłyszał w polskiej ambasadzie wydawała się przerastać zdrowy rozsądek. Mieli jednak nadzieję, że paszport się znajdzie. W Pakistanie przebywali już cztery miesiące. Zdążyli zwiedzić Karakorum Highway, a Islamabad i Rawalpindi znali jak własną kieszeń. Kacper łatwo się uczył. Mówił świetnie w Urdu ...
Masud - Irańczyk, kiedyś był profesorem filozofii na Uniwersytecie w Teheranie. Rewolucja zamordowała jego żonę i dzieci. On sam w ostatniej chwili przedostał się do Pakistanu. Na kampingu jego prowizoryczny namiot z łóżkiem polowym stoi już prawie 20 lat. Niechętnie mówi o Iranie. Za to każdemu nowoprzybyłemu gościowi oferuje swoją pomoc. To wyraz rewanżu za pomoc udzieloną mu podczas jego pobytu na obcej ziemi.
Jamm, ekscentryczny australijski młodzieniec, podróżujący z gitarą, siedzi pod "ofisem" i pisze nową piosenkę - "... fuck the Government of the United States...". Jest zły, bo przez amerykańskie bombardowania w Afganistanie, Pakistan zamknął dla turystów Terytoria Plemienne na południe od Peszawaru. A Jamm przyjechał do Pakistanu specjalnie, aby je zobaczyć. Ale za to niedziela jest tu miejscem szczególnym. Afrykańczycy, ubrani w białe koszule i czarne, garniturowe spodnie, idą gęsiego do kościoła. w tym dniu ambasady i urzędy są zamknięte i życie płynie jakby wolniej. Śpiew "Rainbow", choć delikatny, rozbija się o gałęzie drzew, stając się bardziej harmonicznym.
obszar: Islamabad, Pakistan
Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!
Komentarze

how much is cialis female cialis pill buy ed pills fda