lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Pekin  
Pomnik MaoKashgar, Chinyfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Blinken says China helping fuel Russian threat to Ukraine

China warns US not to step on its 'red lines'

TikTok will not be sold, Chinese parent tells US

Home and Away star arrested after Australian manhunt

Scout jamboree disaster blamed on S Korea government

The ex-flight attendant who now leads the airline

What's behind a dramatic fall in Indian families' savings

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

Searing heat shuts schools for 33 million children

Baby saved from dead mother's womb in Gaza dies

US military begins building Gaza aid pier

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

'We need a miracle' - Israeli and Palestinian economies battered by war

Miasta Azji

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Chiny
     kursy walut
     CNY
     PLN
     USD
     EUR
  •  Chiny
     wiza i ambasada
    Chiny
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    indywidualna wiza wjazdowa każdego typu: 260 zł, czas oczekiwania tydzień
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    97 PLN ekonomicznie - 7-10 dni roboczych
    127 PLN ekspresowo - 4-6 dni roboczych sprawdź szczegóły

Wyprawa dookoła świata - część: Chiny

czwartek, 21 paź 2004
  • dotyczy:  

Tydzień 3

Zamyn Uud - Jining - Datong - Yungang Shiku - Datong - Pekin

Dzień 15: niedziela, 16 listopada 2003

Do Zamyn Uud, przygranicznego miasteczka, docieramy wczesnym rankiem, z nadzieją szybkiego jego opuszczenia. Szybko się rozczarowujemy. Granicy nie można przekroczyć pieszo, wiec chcieliśmy przejechać taksówką. W niedziele jednak granica jest zamknięta dla samochodów i jedynym sposobem na jej przekroczenie jest przejazd pociągiem. Ten jedzie dopiero wieczorem, wiec cały dzień musimy spędzić w miasteczku. Okazja do ruszenia naszej Małej Światowej Ligi Szachowej, przerwanej już od ośmiu dni. Tak też robimy, lokując się wcześniej w pobliskiej kawiarni. Tym razem 1:1, a w ogólnej klasyfikacji wciąż prowadzi Paweł 6:2. Jemy tradycyjną huugre i idziemy poleżeć na pustyni w słońcu, schowani nieco przed wiatrem. 

fot. foto: Piotr
Wieczorem na stację podjeżdża chiński pociąg, a z nim nadzieja na wjazd do kolejnego kraju. Tylko jak wsiąść do pociągu jadącego od pięciu dni z Moskwy? W Zamyn Uud nie sprzedają na niego biletów, a przewodniki podają, że wsiadanie jest niemożliwe w tej miejscowości. Zależy dla kogo. Jak tego dokonaliśmy pozostanie, póki co, naszą tajemnicą. Jednym słowem wszyscy są zadowoleni, my siedzimy w pociągu i mamy nadzieję za kilka godzin być już w Chinach. Jedziemy na spotkanie z Chinami naszym starym przyjacielem - chińskim pociągiem pędzącym z Moskwy. Tym razem w przedziale dwie kobiety, przygraniczne handlarki, u których wymieniamy mongolską walutę na chińskie jeny. Granica mongolska bez problemu, na chińskiej szczegółowa kontrola całego pociągu. Każdemu pasażerowi sprawdzają temperaturę, w obawie przed SARS. Choć gorące z nas chłopaki, temperaturę mamy w normie.

Dzień 16: poniedziałek, 17 listopada 2003

Jining, nasze pierwsze chińskie miasto. 6 rano, ciągle ciemno. Na peronie podbiega zadowolony chińczyk, bierze Pawła plecak i wychodzi z dworca jak zwycięzca. Okazuje się być taksówkarzem. Dopada nas tłum jego kolegów, podchodzą nawet inni podróżni, każdy popisuje się swoją znajomością angielskiego, która kończy się na "Hi" lub "Hello". Jeden facet mówi coś więcej, poleca hotel dla wojskowych za 25 jenów. Na ulicach mnóstwo dzieci jadących na rowerach w gęstym smogu. 

Polecony hotel niestety nieczynny, jednak zaradny kierowca kieruje się do jakiejś knajpki, nad którą znajdują się pokoje do wynajęcia. Padamy ze zmęczenia. Budzimy się po południu, czas zobaczyć miasto. Nieład i brud Mongolii jest niczym przy tym, z czym tu się spotykamy. Ulica jest wszystkim: drogą, sklepem, kuchnią, śmietnikiem, nawet kanalizacją. Obiad w knajpce zamawiamy najprostszym sposobem pokazując na jedzenie klienta obok. Kurczak w sosie sojowym z bambusem i ryż, herbata za darmo. Pierwsze starcie z pałeczkami kończy się niezłym rozrzutem jedzenia po stole i świetnym ubawem całej obsługi restauracji. 

Dzień 17: wtorek, 18 listopada 2003

Rankiem małe starcie z właścicielem hoteliku, nie opuściliśmy pokoju do 10:00. Udajemy, że nie rozumiemy o co chodzi. Obiad w knajpce, towarzyszy nam tłum dzieci z pobliskiej szkoły, które przyszły zobaczyć białych męczących się pałeczkami. Ruszamy w dalszą drogę, bilety mamy oczywiście na najtańszą klasę, "twarde siedzenia". Do Datong dojeżdżamy późnym wieczorem. Na dworcu łapie nas naganiaczka proponująca pokoje w hotelu, tuż przy dworcu, za 80 jenów. Po minucie jest już po 30. Pokój czteroosobowy najniższej klasy, liczymy, że nikogo nam nie dokwaterują. Wychodzimy zobaczyć miasto nocą. Wracamy, a w pokoju dwóch Chińczyków, mimo zakazu kwaterowania Chińczyka z obcokrajowcem. Przed snem jeszcze partyjka szachów dla relaksu.

Dzień 18: środa, 19 listopada 2003

Z Datong jedziemy zobaczyć Yungang Shiku. To miasteczko, gdzie znajdują się groty z wykutymi pomnikami Buddy. Znajdujemy nocleg u chińskiej rodziny, choć oficjalnie jest zabronione goszczenie obcokrajowców. Proponują nieogrzewany pokój na tyłach domu, jednak gospodarze widząc, że jest zimno, zapraszają nas do siebie. Jest to pomieszczenie zawierające w sobie przedpokój, kuchnię, salon, sypialnię i łazienkę razem z piecem do gotowania i ogrzewania pośrodku. Spędzić tu noc czy dwie to nie problem, ale zadajemy sobie pytanie, jak tu mieszkać i żyć? Odkąd poznajemy inne kultury, doceniamy mieszkanie w Europie, naprawdę doceniamy! 

Dzień 19: czwartek, 20 listopada 2003

Rankiem odwiedzamy groty z pomnikami Buddy, których jest tu ponad 50 tysięcy. Są różnej wielkości, od kilkudziesięciu metrów po kilka centymetrów. To jeden z najwspanialszych zabytków w Chinach i na świecie, chroniony przez UNESCO. Wracamy do Datong. Przed podróżą do Pekinu obiad i problem z zamawianiem. Zamówiliśmy kurczaka, którego chiński znak już znamy, zamiast tego przynieśli dziesięć rodzajów sałatek. Powiedzieliśmy, ze sałatek nie jemy, bo świeże warzywa mogą zaszkodzić, na co szefowa knajpy zabiera Piotra do kuchni, by pokazać mu, że wszystko jest czyste! Sałatki zabrano, zjadamy trzy porcje świetnego pieczonego kurczka i udajemy się na dworzec. Bilet do stolicy Chin najtańszy, w wagonie duże zainteresowanie "białymi".

Dzień 20: piątek, 21 listopada 2003

Mając różne informacje co do godziny przyjazdu niefortunnie przesypiamy Pekin i budzimy się prawie na wschodnim wybrzeżu. Konduktor za darmo załatwia powrót. W Pekinie idziemy do ambasady Wietnamu. Zostawiamy paszporty, wiza ma być na wtorek, szybciej niż normalnie, bo urzędnik pracował kiedyś w Polsce. Decydujemy się szukać noclegu w akademikach tutejszych uczelni, po drodze poznajemy Michaela z USA, uczącego tu angielskiego oraz jego chińskiego przyjaciela. Proponują udział w spotkaniu zwanym "English Corner", na które przychodzą studenci i obcokrajowcy, by rozmawiać po angielsku. Spodziewamy się kilkudziesięciu osób gaworzących przy piwie. Zamiast tego plac, na nim sto czy dwieście osób, dookoła tablice z wypisanymi tematami wypowiedzi, wszystko bardzo serio, jak na wykładzie lub ćwiczeniach. Taki piątkowy relaks! Po dwóch godzinach konwersacji mówimy "Dość!" i szybko czmychamy w poszukiwaniu piwka. Chiński student podobno tylko się uczy, je i gra na komputerze. Zgadza się, spędzamy piątkową noc w akademiku i słychać tylko odgłosy komputerów. 

Dzień 21: sobota, 22 listopada 2003

Po pysznym obiedzie w studenckiej stołówce, która jest znacznie lepsza niż ta, którą pamiętamy z naszego studiowania, jedziemy do jednego z pekińskich hoteli. Zostajemy zakwaterowani w pokoju z Koreańczykiem, który przyjechał tu rozejrzeć się po uczelniach. Po kilku minutach od wejścia do pokoju dzwoni telefon, Piotr podnosi słuchawkę. Po drugiej stronie kobiecy głos pyta, czy życzy sobie masaż przez duże "M". Piotr z uśmiechem na ustach dziękuje. Słyszeliśmy o takich telefonach do hoteli kilkugwiazdkowych, ale żeby do schronisk młodzieżowych? No cóż widocznie rozszerzono obszar działalności.

Tydzień 4

Pekin - Wielki Mur - Pekin - Weifang - Morze Żółte

Dzień 22: niedziela, 23 listopada 2003

Pekin jest inny niż dotąd odwiedzone miasta. Bardzo czysty, mnóstwo drapaczy chmur i nowoczesnych centrów handlowych. Wygląda jak jedno z miast europejskich, widać również przygotowania do Igrzysk Olimpijskich. Słynny Plac Tiananmen jest ogromny, mnóstwo ludzi i latawców z których słynie. Widzimy ceremonię zdjęcia narodowej flagi, podczas której zatrzymywany jest ruch samochodowy przy placu. Odwiedzamy Zakazane Miasto, które było zamknięte przez ponad 500 lat dla zwykłych Chińczyków, teraz dostępne jest za 40 jenów. Prawdziwy kunszt architektury chińskiej robi ogromnie wrażenie. Wracamy do hotelu bardzo zmęczeni, korzystamy jednak z wieczornej okazji zrobienia darmowego prania w pralni hotelowej. Nasz pokój zamienia się w suszarnię. 

Dzień 23: poniedziałek, 24 listopada 2003

Dzisiaj planujemy zobaczyć Wielki Mur i tak tez się dzieje. Docieramy na miejsce koło 14:00. To, o czym tyle czytaliśmy, stoi przed nami, stoi i ciągnie się graniami gór. Wiedzieliśmy, że Wielki Mur musi być niesamowity, ale on naprawdę zapiera dech w piersiach. Spędzamy tam cztery godziny chodząc po nim i podziwiając kunszt budowniczych i wysiłek tysięcy robotników. Do Pekinu wracamy koło 20:00. Znów zmęczeni padamy do łóżek.

Dzień 24: wtorek, 25 listopada 2003

Dzień odebrania wizy z wietnamskiej ambasady. Niestety Piotra dopada typowa u obcokrajowców chińska grypa i spędza w łóżku cały dzień. Mały relaks od czasu do czasu się przyda. Tego dnia wprowadza się do naszego pokoju Kanadyjczyk słowackiego pochodzenia, który także podróżuje po Chinach. Ma też biblię podróżników czyli przewodnik Lonley Planet, bez którego i my mielibyśmy ciężki żywot. Mówi, że zamierza dojechać do brata do Tajlandii i stamtąd podróżować dalej. Jak będziemy w Tajlandii to się do niego odezwiemy. 

Dzień 25: środa, 26 listopada 2003

Kolejnego dnia odbieramy paszporty z wizą wietnamską. Ten dzień jest z kolei pechowy dla Pawła, którego dopada "żołądkowa zemsta Azji". Jutro czas ruszyć dalej, wybieramy się na wschód do naszych znajomych, Igora i Leny, poznanych w Kolei Transsyberyjskiej. 

Dzień 26: czwartek, 27 listopada 2003

Rano opuszczamy stolicę Chin. Pociąg jak zwykle zatłoczony, ale przynajmniej ciepły. Z Igorem i Lena umówieni jesteśmy na 22:00. Z zaciekawieniem wypatrujemy za oknem wagonu Żółtej Rzeki. Jest, żółta rzeczywiście. Tak jak mówią, godna podziwu. W leżącym nad nią Jinan zmieniamy pociągi i koło 21:00 docieramy do Weifang. Znajomi z transsyberiana już na nas czekają. Nocować będziemy u ich przyjaciół, Eugene z Ukrainy i Natalie z Indonezji. Częstują nas kolacją i dobrym piwem. To niezwykle życzliwi ludzie. Rozmawiamy do późna w nocy, dowiadując się miedzy innymi, jak łatwe życie mają w Chinach nauczyciele angielskiego. 

Dzień 27: piątek, 28 listopada 2003

Wybieramy się na pobliski targ w poszukiwaniu atrakcji. Tych nie brakuje. Smażone owady, przypominające kształtem karaluchy i mięsa przeróżnych zwierząt do kupienia na surowo bądź po obróbce, zaspokajają nasza ciekawość. Ale to nie koniec wrażeń, nasi znajomi gdzieś nas prowadzą, nie zdradzając tajemnicy. Po długim spacerze wchodzimy do centrum biznesowego. Ściągamy buty i całe ubranie, zakładamy klapki i... hulaj dusza! Prysznice, sauna fińska, łaźnia turecka i wypełnione wrzącą niemalże wodą jacuzzi. Korzystamy bez ograniczeń, płacąc tylko niewiele ponad 3$, w przerwach bilard, siłownia i darmowe przekąski. Wieczór kończymy dobrym niemieckim piwem. 

Dzień 28: sobota, 29 listopada 2003

fot. foto: Piotr
Czas wykorzystać dzień na długo oczekiwane Morze Żółte. Wybieramy pobliskie Qingdao. Towarzyszy nam Natalie, biegle władająca zarówno angielskim, jak i chińskim, to znacznie ułatwia wypad. Na miejsce docieramy po dwóch godzinach jazdy autobusem i bez pośpiechu udajemy się w kierunku nabrzeża. Spacerujemy i spacerujemy, i... spacerujemy, i zgodnie dochodzimy do wniosku, że Morze Żółte ani trochę nie jest żółte. Wracamy do Weifang, gdzie w pubie czeka nas impreza, oficjalnie rocznica otwarcia, nieoficjalnie polskie Andrzejki. Poza naszą ekipą są jeszcze inni nauczyciele angielskiego. Paweł i Natalie zdzierają gardła na karaoke, a na koniec śpiewamy naszym gospodarzom "Czterech pancernych". Na moment zapominamy, że jesteśmy w głębokiej Azji.

Tydzień 5

Weifang - Góra Tai Shan - Qufu - Las Konfucjusza - Dengfeng - Klasztor Shaolin

Dzień 29: niedziela, 30 listopada 2003

Jak na niedzielę przystało odpoczywamy. Niestety, mimo prób dokonanych wraz z naszymi znajomymi, nie udaje się nam znaleźć katolickiego kościoła, więc nie było okazji uczestniczyć we mszy, której zaczyna nam brakować. Ale na brak odpoczynku za to nie narzekamy. Takich dni nigdy za dużo: plaża, kino, spacerek...

Dzień 30: poniedziałek, 1 grudnia 2003

Nadszedł czas opuszczenia bardzo gościnnego miasta, gdzie tak miło przyjęli nas ludzie, których wcześniej nie znaliśmy. Dziś ruszamy na górę Tai Shan. Pociągiem udajemy się do położonego u jej podnóża miasta Tai’ an. Jemy coś szybkiego, robimy niezbędne zapasy i postanawiamy wspiąć się na szczyt, skąd podziwiać można najpiękniejszy ponoć w całych Chinach wschód słońca. W odróżnieniu od Chińczyków, którzy podejście zaczynają około północy, my postanawiamy rozpocząć je o 20:00, wiedząc, że idąc z całym ekwipunkiem, będzie trzeba nocować na szlaku. Na samą gorę wiedzie zalana światłem księżyca kamienista droga z 6660 schodami. O 1:00 decydujemy się na nocleg i rozbijamy nowozakupiony jednoosobowy namiot, innego w sklepie nie mieli. Ciężko uwierzyć, ze mieścimy się w środku i to z całym ekwipunkiem. Zmęczenie podejściem robi swoje i ku naszemu zdziwieniu, udaje się nam zdrzemnąć. 

Dzień 31: wtorek, 2 grudnia 2003

4:00 rano ruszamy wyżej. Na termometrze minus 4 stopnie. Mijamy różne bramy i inne miejsca ważne dla wyznawców taoizmu, góra jest bowiem dla nich święta. Docieramy na szczyt po dwóch godzinach, jest jeszcze ciemno i bardzo zimno. Z wielką radością pijemy poranną kawę. Wreszcie Słońce wschodzi i... chowa się w chmury. Przez chwilę tylko zdążyło rozświetlić okoliczne szczyty, ale wcale nie było potrzebne, abyśmy mogli podziwiać okolice pod nami. Zejście z półtorakilometrowej góry zajmuje kolejnych kilka godzin. U podnóża mili Chińczycy podwożą nas autostopem. Jemy obiad i ruszamy dalej, do Qufu. Na miejscu już na dworcu oblegają nas panie na rowerach, przekrzykując się "Binguan!" (Hotel!). Nie możemy się ich pozbyć, Piotra mało co nie opuściła cierpliwość. Na szczęście za kolejnym rogiem był poszukiwany hotelik. Tanio, ciepło i jeszcze wanna! Namiot i śpiwory schną, a my delektujemy się ciepłem przy kolejnej partii szachów. Dziś 2:1 dla Pawła i 10:3 w ogólnej klasyfikacji Małej Światowej Ligi Szachowej.

Dzień 32: środa, 3 grudnia 2003

Będąc w Qufu zwiedzamy Las Kunfucjusza, gdzie drzewa sadzili jego studenci. Znajduje się tam także grób filozofa, pośród wielu innych należących do rodziny Kong. Spotykamy brytyjskiego dziennikarza, Petera, który zbiera materiał o podróżowaniu w Chinach. Przeprowadza z nami wywiad. Autobusem jedziemy do Yanzhou. Chińscy kierowcy zwlekają do późnej nocy z zapaleniem świateł i ciągle ostrzegają klaksonem, że są na drodze. Jest dość głośno. Docieramy na miejsce i wsiadamy do pociągu. Straszny tłok, są problemy z miejscami stojącymi. Idziemy do wagonu restauracyjnego i tu przydaje się nasza nieznajomość chińskiego i białe twarze. Kelner chce nam coś sprzedać, a my nie chcemy ani kupować, ani wychodzić, więc prosimy o menu. Jest po chińsku, zaczynamy tłumaczyć, średnio jeden znak na kwadrans. Osiem potraw, po cztery znaki każda, do rana i tak mamy zajęcie. W końcu obsługa poddaje się i mamy dwa miejsca, prawie leżące.

Dzień 33: czwartek, 4 grudnia 2003

Koło 2:00 kucharze mówią, ze dojeżdżamy na miejsce. Wysiadamy w Zhengzhou i trafiamy do nory, gdzie widok białych wzbudza poruszenie. Kładziemy się w ciasnym pokoiku, zakładamy stoppery do uszu i odsypiamy zaległości. Rano kupno drugiego namiotu, informacje na temat wizy w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego i ruszamy do... klasztoru Shaolin. Wypadek na drodze do Dengfeng przedłuża niestety podróż, dziś nie dotrzemy już pod klasztor. Nocujemy w Dengfeng. Dopłacamy za ogrzewanie w pokoju, mamy za to szanse wysuszyć buty. Nie przeszkadza nam szczur, napotkany przez Pawła w drodze do toalety.

Dzień 34: piątek, 5 grudnia 2003

Budzą nas klaksony samochodów na skrzyżowaniu za oknem. Po śniadaniu wsiadamy do autobusu i jedziemy pod sam Shaolin. Oczekujemy mnichów, zamiast tego na ulicach pełno dzieci w jednakowych strojach. Klasztor stoi w całej okazałości. Już wiemy, że nie możemy spać w środku, na co po cichu liczyliśmy wcześniej. Po kilku próbach trafiamy do pokoi gościnnych w szkole Kung-fu. Szkoła liczy... 10 tys. uczniów, od 5 do 22 lat. Spędzają w niej 4 lata, bez wakacji, z jedną przerwą w grudniu. Wstają o świcie, uczą się cztery godziny Kung-fu i po godzinie chińskiego, angielskiego, informatyki i pisma chińskiego. Wszystkiego dowiadujemy się od 18-letniego ucznia, który rozmawiając z turystami szlifuje angielski. W zamian za lekcję pomaga nam tanio zjeść w szkolnej stołówce. Syci i wykąpani idziemy spać.

Dzień 35: sobota, 6 grudnia 2003

fot. foto: Piotr
Grupy uczniów trenujących Kung-fu to niesamowity widok. Zdyscyplinowani, zebrani w grupy pod okiem swoich instruktorów szkolą sztukę władania nie tylko własnym ciałem, ale także mieczem i kijem bambusowym. Zaangażowanie aż czuć nad licznymi placami ćwiczeń. Przy wejściu do klasztoru pomocne okazują się wydrukowane w Polsce plakietki "Polish Press". Zdezorientowani i wyglądający na przestraszonych strażnicy wolą nie dociekać, czy obowiązuje nas jakaś opłata. Klasztor złożony jest z licznych małych świątyń z wizerunkami Buddy i świętych, budynków mieszkalnych dla mnichów i miejsc treningowych. W jednym z tych ostatnich postanawiamy sprawdzić nasze umiejętności z zakresu sztuk walki. Raczej dla zdjęć. Pod wrażeniem klasztoru i jeszcze większym szkoły Kung-fu opuszczamy otoczone górami małe miasteczko. Udajemy się autobusem do Luoyang, skąd jutro kontynuować będziemy naszą podróż na południowy-zachód Chin. Spędzamy kilka godzin w restauracji, po kolejnej szachowej rozgrywce przewaga Pawła maleje do 12:6.

Tydzień 6

Yichang - Rejs po rzece Jangcy - Miasto Duchów - Leshan - Emei

Dzień 36: niedziela, 7 grudnia 2003

Dostać się do pociągu to jak zwykle istna sztuka. Pasażerowie na peron wpuszczani są kilka minut przed wjazdem pociągu i ustawiani w rzędach, co w ogóle nie zdaje egzaminu. Pociągiem pokonujemy 600 km i do Yichang dojeżdżamy koło 10:00. Widać i czuć radykalną zmianę klimatu. Mandarynki na drzewach, więcej zieleni i upragnionego słońca! Kupujemy bilet na rejs turystyczny, startujący następnego dnia rano i ruszamy z kamerą w wąskie uliczki Yichang pełne malutkich sklepików i knajpek, istny labirynt. Kupujemy kiełbasę, ryby i inne zapasy na rejs. Kiełbasę próbujemy wieczorem, smakuje jak smar samochodowy. Za to suszona ryba palce lizać.

Dzień 37: poniedziałek, 8 grudnia 2003

Na statku mnóstwo turystów, Chińczycy paradują ubrani w garnitury z odznaką statku. Obsługa to głównie młode dziewczyny. Przewodnik bardzo się przejmuje swoją rolą, biega z megafonem i klepie nam po angielsku wykute na pamięć informacje. Pokonujemy jedną ogromną tamę, potem jeszcze większą, pięciostopniową. Znajdujemy miejsce na rufie, na górnym pokładzie, z którego roztacza się niesamowity widok i, co najważniejsze, nie ma turystów i przewodnika. W knajpce zostajemy zaatakowani ofertą kupna karnetu na niewyczerpaną ilość herbaty i orzeszków w czasie całego rejsu. Wieczorem znów tam idziemy, kupujemy piwo i gramy w szachy do późna. 

Dzień 38: wtorek, 9 grudnia 2003

Stoimy w małej zatoczce, otoczonej zboczami, na których rosną sady mandarynkowe. Piotr wychodzi na ląd i wraca po godzinie z ciastkami, piwem i workiem mandarynek wytargowanym na ulicznym straganie, 3 dolary za wszystko. Odpływamy zgodnie z planem. Na obu brzegach rozpościerają się wysokie góry, wznoszące się na kilkaset metrów. Co jakiś czas niemal pionowe klify. Na rzece mnóstwo innych statków, głównie barek towarowych. Dopływamy do małego miasteczka, wygląda jak po wojnie, mnóstwo zniszczonych budynków. Dochodzimy do targu mięsnego na głównej ulicy. Tonie w błocie, wokół krew, brud i smród, obok szkoła i biegające dzieci, patrzące na dopiero co zarżnięta świnię. Wieczorem na statku zostajemy zaproszeni na imprezę karaoke, jedną z ulubionych rozrywek Chińczyków. Ciężko o coś bardziej żenującego, wychodzimy po pół godzinie. 

Dzień 39: środa, 10 grudnia 2003

Brzeg nie jest już tak stromy, gdzieniegdzie sady mandarynkowe. Dopływamy do miejsca zwanego Miastem Duchów. Istotnie tak wygląda, totalnie zniszczone, wygląda na opuszczone, jednak po zejściu na ląd napotykamy mieszkających tam ludzi. Głównie w podeszłym wieku. Żyją tu w tragicznych warunkach. Powodem wyludnienia jest budowa tamy wodnej na Jangcy. Spowoduje ona zalanie wielkich obszarów wokół rzeki, wysiedlenie prawie półtora miliona ludzi i zmieni krajobraz Jangcy nieodwracalnie. Mamy więc szczęście podziwiać te piękne krajobrazy przed ich całkowitym zniszczeniem. Miasto Duchów opuszczamy po południu, i płyniemy pełną parą do Chongqing. 

Dzień 40: czwartek, 11 grudnia 2003

Koniec rejsu o świcie. Budzi nas stewardessa i mówi, że musimy opuścić kabinę, bo oni sprzątają. Nie w głowie nam schodzić na ląd o 6:00 rano, dziewczyna oczarowana naszym polskim urokiem pozwala nam pospać do 9:00. W Chongqing udajemy się prosto do PSB, czyli departamentu policji, gdzie chcemy przedłużyć naszą wizę. Tam dowiadujemy się, że zabierze to tydzień, szybko decydujemy się więc jechać do kolejnego miasta, Leshan i tam to załatwić. Czasu niewiele, bo wiza kończy się za 4 dni. 

Dzień 41: piątek, 12 grudnia 2003

W tutejszym PSB miła niespodzianka: w dziesięć minut wizy zostają przedłużone o kolejny miesiąc. Do hotelu wracamy rikszą, czego wcześniej nie próbowaliśmy. Rikszarz nieźle się zmęczył, razem ważymy ponad 160 kilogramów. Po opłaceniu hotelu ruszamy zobaczyć największy na świecie pomnik Buddy. Ma ponad 71 metrów wysokości, wykuty w zboczu góry tuż przy samej rzece. W przewodniku czytamy, ze wykuwano go 90 lat. Opłata za zobaczenie 40 Y, ale można jej uniknąć, dostając się na jedną z wysp na rzece. Dojeżdżamy autobusem do miejsca, skąd kursuje mały prom rzeczny na ową wyspę. Opłata 1 Y, widok oszałamiający. W mieście na jednym z placów spotykamy trzy grupy tańczących ludzi, głównie kobiet. Coś w rodzaju naszego aerobiku, w samym środku miasta. Jazda rikszą tak nam się spodobała, że bierzemy kolejną w drodze powrotnej. 

Dzień 42: sobota, 13 grudnia 2003

Rano łapiemy minibusa do Emei, a tam pociąg do Kunming, jadący 16 godzin. W pociągu nasze miejscówki zajmuje grupa Mongołów, z którymi nawet policja nie może sobie poradzić, więc znów przenosimy się do wagonu restauracyjnego, najlepsze i najbezpieczniejsze miejsce w pociągu. Nie ma tłoku i ciężko tam ukraść plecak. Trasa wiedzie przez góry, tuż nad korytem rzeki. Co chwilkę wjeżdżamy do tunelu lub przejeżdżamy most. Tuż przed zaśnięciem bierzemy pierwszą tabletkę "Lariamu", leku przeciwmalarycznego.

Tydzień 7

Kunming - Jezioro Dian - Kunming

Dzień 43: niedziela, 14 grudnia 2003

W Kunming na dworcu spotykamy rodaka, zagaduje do nas po tym, jak dostrzega polską flagę na jednym z plecaków. Szukamy hotelu i po raz pierwszy w Chinach spotykamy się z odmową zakwaterowania, ponieważ hotel nie ma licencji na przyjmowanie obcokrajowców. Inny, polecany przez Lonely Planet, już nie istnieje. W końcu znajdujemy pokój. Formalności zajmują biednym dziewczynom trzy kwadranse, mają wyraźne problemy z pisaniem łacińskimi literami. Kunming, położone nad jeziorem Dian i otoczone górami, zwane jest Miastem Wiecznej Wiosny i my tę wiosnę naprawdę czujemy. Jest bardzo zielone, mnóstwo palm i bambusowców, piękne parki z fontannami i oświetloną rzeką. Tu będziemy spędzać Boże Narodzenie. Wieczorem próbujemy szaszłyka z psa, świetnie doprawiony. 

Dzień 44: poniedziałek, 15 grudnia 2003

Szukamy kościoła katolickiego, dostajemy kilka adresów w informacji turystycznej. Po drodze wchodzimy na targ herbaciany, gdzie zostajemy zaproszeni przez pewnego Chińczyka na małe dobre śniadanko. Zahaczamy o tajski konsulat, tu prawdopodobnie będziemy załatwiać wizę do Tajlandii. W tym samym miejscu znajduje się Stowarzyszenie Chrześcijan w Kunming. Kościół okazuje się być tuż obok naszego hotelu. 

Dzień 45: wtorek, 16 grudnia 2003

Jedziemy nad jezioro Dian, które jest podobno świetnym miejscem na biwak, chcemy to sprawdzić. Nad jeziorem rozciąga się Park Narodowy, w którym biwakować nie wypada. Dostajemy się na drugą stronę parku, częściowo pieszo, częściowo minibusem. Tam, tuż nad drogą biegnącą przy brzegu jeziora, znajdujemy świetne miejsce na dwa namiociki, na małym wzniesieniu, tuż pod pionową ścianą skalną. Czekamy do zmroku i rozbijamy obóz. 

Dzień 46: środa, 17 grudnia 2003

Dzień zaczyna się pięknym słońcem, ruszamy dalej. Po lewej 30 tysięcy hektarów jeziora, po prawej wznoszące się na 300 metrów zbocza, na które szukamy jakiegoś łagodnego wejścia. Po drodze trafiamy do małej świątyni buddyjskiej w jaskini. Odbywają się tam jakieś modły, kapłanki palą kadzidełka, dzwonią dzwonkami i składają żywność w ofierze. W końcu znajdujemy miejsce na kolejny biwak. Rozpalamy ognisko i przyrządzamy obiad, fasolę z mięsem kupioną w mieście. Zasypiamy przy wspaniałym widoku oświetlonego nocą miasta Kunming i jeziora Dian. 

Dzień 47: czwartek, 18 grudnia 2003

Wita nas przepiękny wschód słońca, po którym ruszamy dalej w górę. Kolejne miejsce na biwak jest tuż pod szczytową granią, jakieś 250 metrów ponad taflą jeziora. Szybko rozbijamy namioty i jemy obiad. Koło naszego obozu przechodzi stara pasterka ze stadem kóz. Bardzo przygląda się namiotom, mamy wrażenie, ze pierwszy raz widzi coś takiego. Z obozu idziemy zobaczyć co jest za ową granią, która towarzyszy nam już od trzech dni. Okazuje się, że jest tam mnóstwo świetnych miejsc na biwakowanie, przez chwilę żałujemy, że rozbiliśmy się niżej. Spotykamy jeszcze kilku pasterzy z kozami. Do namiotów wracamy wieczorem. W nocy mały deszczyk. 

Dzień 48: piątek, 19 grudnia 2003

Ranek pochmurny i nie zanosi się na lepszą pogodę. Zwijamy się szybko i ruszamy do miasta. Pierwszy zatrzymany kierowca zawozi nas do samego centrum Kunming. Wracamy do tego samego hoteliku, recepcjonistki wyciągają stare karty meldunkowe, co oszczędza sporo czasu. W pokoju rozwieszamy mokre namioty i resztę sprzętu, co upodabnia pokój do sklepu turystycznego. Jesteśmy nieźle zmęczeni, więc wcześnie kładziemy się spać.

Dzień 49: sobota, 20 grudnia 2003

Po kilkudniowym pobycie w górach nad Jeziorem Dian postanawiamy zorganizować sobie dzień odpoczynku w Kunming. Śpimy dość długo, popołudniem idziemy do centrum miasta. W wąskich uliczkach roi się od miejsc, gdzie można kupić niemal wszystko. Chiny to komunistyczne państwo, jednak bogactwo sklepowych witryn niczym nie przypomina Polski przed rokiem 1990. Wykorzystujemy sposobność i oglądamy amerykański film w zestawie kina domowego w centrum handlowym. Dzień kończy się zupą z psa, smażonymi robakami i ślimakami na ostro.

Tydzień 8

Kunming - Kamienny Las - Kunming - Longwu - Jinghong


Dzień 50: niedziela, 21 grudnia 2003

Rano idziemy do kościoła, pierwsza okazja od wyjazdu z Polski. Po południu odwiedzamy park, gdzie Chińczycy spędzają niedziele. Znów rzuca się w oczy organizacja mieszkańców tego kraju. Każdy fragment chodnika jest wykorzystany przez uliczne grupy muzyków, tancerzy (i znacznie ciekawszych tancerek) oraz dyskutujących starszych ludzi. Jeden z nich, emerytowany nauczyciel chińskiego, zagaduje nas biegle po angielsku i odpowiada cierpliwie na pytania, których nam nie brakuje.

Dzień 51: poniedziałek, 22 grudnia 2003

Po odwiedzinach konsulatu tajskiego i złożeniu podania o wizę zabieramy się za pranie i robienie porządków w zdjęciach. Po południu staczamy walkę z kafejkami internetowymi o pozwolenie na skorzystanie ze stacji dysków. Komputery pełne są tam gier uwielbianych przez Chińczyków w każdym wieku i właściciele boją się o zapamiętane na dyskach wyniki. Wieczorem oglądamy film korzystając z zaproszenia masażystek pracujących na parterze naszego hotelu.

Dzień 52: wtorek, 23 grudnia 2003

Dziś ruszamy na wypad do Shilin, gdzie znajduje się unikatowy Kamienny Las. Jadąc na wschód wypchanym turystami autobusem przez górzystą prowincję Yunnan zatrzymujemy się w Liliang, gdzie robimy sobie zdjęcie z wielkim złotym pomnikiem grubego i uśmiechniętego Buddy. W Shilin zbaczamy nieco z trasy, by ujrzeć Kamienny Las w naturalnej wersji, zanim dotrzemy do miejsca, gdzie pełno turystów. Kilkadziesiąt tysięcy kamieni kształtem przypominających drzewa robi niesamowite wrażenie. Morze, wiatr, słońce i deszcz przez tysiące lat pracowały na to, abyśmy mogli podziwiać cud natury. Delektujemy się widokami prawie do zachodu słońca i wracamy na noc do Kunming

Dzień 53: środa, 24 grudnia 2003

Pierwsza w naszym życiu Wigilia poza domem. W dodatku w kraju, gdzie chrześcijanie należą do zdecydowanej mniejszości. Odbieramy wizy do Tajlandii i zaczynamy przygotowania ograniczone do świątecznego golenia (Paweł przystrzygł brodę) oraz włożenia najczystszych ciuchów. W Chinach nie przywiązuje się prawie żadnej wagi do świąt, a "Merry Christmas" to tylko zwrot zachęcający do kupowania. Wieczorem idziemy do Mc’Donalds, gdzie... skończyły się fishburgery! Następna restauracja tej sieci ratuje na szczęście honor. Po kolacji oglądamy pastorałki w niewielkim teatrze i idziemy na Pasterkę, po chińsku oczywiście. Widok ochrony przed kościołem każe nam wątpić w bezpieczeństwo w tym wielowyznaniowym mieście. 

Dzień 54: czwartek, 25 grudnia 2003

fot. foto: Piotr
Dzisiaj w kościele jest znacznie mniej ludzi niż wczoraj i dużo łatwiej o skupienie, wczoraj wielu przyszło z ciekawości. Boże Narodzenie czcimy wielką pizzą na grubym cieście w amerykańskiej restauracji, co wystarcza, aby choć trochę poczuć się jak w Polsce. Wieczorem na jednym z placów w centrum miasta, naszą ciekawość przykuwa wyraźnie rozbawiony tłum. Zanim zdążamy wyjąć kamerę, orientujemy się, że jesteśmy głównym celem wojny na śnieg w aerozolu. Bronimy się dzielnie, ale Chińczycy przebijają nas zdecydowanie swoją liczbą. Wszyscy mamy niezły ubaw a największy chyba licznie zgromadzone dzieci. Pokonani wracamy do hotelu, by ujrzeć jeszcze wymowny uśmiech recepcjonistek. 


Dzień 55: piątek, 26 grudnia 2003

Po wyczyszczeniu ubrań ze sztucznego śniegu opuszczamy Kunming. Cieszymy się, że znów będziemy w trasie. Wsiadamy do autobusu sypialnego, który ma nas zabrać do położonego 400 km na południe Jinghong. Do naszej dyspozycji pięć łóżek z tyłu autobusu, na piętrze. Poznajemy młodą Francuzkę, która podróżuje już sama od 10 miesięcy. Pełni podziwu dla niej kładziemy się spać, wciąż jadąc w głąb górzystej prowincji Yunnan.

Dzień 56: sobota, 27 grudnia 2003

Nie ma mowy o spaniu, kiedy odległość między zakrętami rzadko przekracza 50 metrów. Za oknem zmiany, wszechobecne góry pokrywa już las tropikalny, coraz bardziej gęsty. Zjedzenie zupki chińskiej bez oblewania się jest największym wyzwaniem. Na miejsce docieramy popołudniem. W porośniętym palmami Jinghong zdecydowanie więcej jest turystów niż widzieliśmy dotąd w Chinach. Znajdujemy hotel, w którym zostaniemy do Nowego Roku. Mieszkankami tego miejsca są głównie masażystki pracujące na nocną zmianę... Pierwszy raz w naszej podróży montujemy nad łóżkami moskitiery.

Tydzień 9

Jinghong - Menghan - Jinghong - Simao - Kang Ping

Dzień 57: niedziela, 28 grudnia 2003

Rano budzi nas muzyka, znak rozpoznawczy przejeżdżającej codziennie śmieciarki. Postanawiamy rozejrzeć się po okolicy. Udajemy się na drugi brzeg przepływającej przez miasto rzeki Mekong. W przydrożnej pasiece kupujemy butelkę miodu. Gdy popijamy go podczas krótkiego postoju, podchodzi do nas starszy Chińczyk, członek zamieszkującej południowy Yunnan mniejszości Dajów, słynącej ze swej gościnności. Stary Daj zaprasza nas do chaty, zbudowanej na bambusowych palach pośród drzew kauczukowca. Wieki temu była to zabudowa typowa dla Dalekiego Wschodu, dziś jest unikatem. Mniej unikatowy jest już portret Mao Zedong’a zdobiący ścianę sypialni. Uśmiechnięty gospodarz częstuje nas wrzątkiem z miodem.

Dzień 58: poniedziałek, 29 grudnia 2003

Azjatycka kuchnia mści się na Piotrze, więc zmuszeni jesteśmy odłożyć planowaną na dziś wycieczkę rowerową. Udajemy się nad Mekong i puszczając kaczki obserwujemy codzienne życie Chińczyków, którzy piorą, zbierają rzeczne rośliny, nawadniają pola albo łowią siecią ryby. W drodze powrotnej zaczepia nas pewien lekarz, który chce podszkolić angielski. Zapytany o religię odpowiada, że wierzy w Marksa! Wieczorem w hotelu poznajemy Niemca, Kurta. Bardzo oryginalny wygląd to tylko część jego ciekawej osobowości. Od 35 lat podróżuje każdej zimy, zwiedził 140 krajów. Latem zarabia w Bawarii na podróże. Wieczorem we trójkę idziemy do centrum, obserwując nocny targ, wieczorne tańce i nalot policji na nielegalnych sprzedawców i masażystów. 

Dzień 59: wtorek, 30 grudnia 2003

Za niewielką opłatą wypożyczamy dwa rowery, które choć nie są wyczynowe, to całkiem nieźle radzą sobie na dość krętej drodze w dół rzeki Mekong. Po kilkudziesięciu minutach jazdy stromym brzegiem znajdujemy małą plażę i grzejemy się w słońcu. Widok kąpiących się ludzi sprawia, że my też wchodzimy do rzeki, na dzień przed Sylwestrem. Po powrocie wieczór spędzamy z Kurtem. Opowiada jak został okradziony przez policjantów w Ameryce Południowej, jak rodziny biły się w Sudanie o to, której przypadnie zaszczyt goszczenia obcokrajowca, jak uzależnił się od opium w Laosie i radził sobie z kryzysem i jak wędrował pieszo 16 miesięcy przez Afrykę, kilka razy chorując na malarię. Kładziemy się spać myśląc o różnych podejściach do podróżowania... 

Dzień 60: środa, 31 grudnia 2003

W Chinach nie przywiązuje się większej wagi do 31 grudnia. Tu kalendarzowy Nowy Rok niewielkie ma znaczenie, poza urzędowym, a hucznie obchodzony tradycyjny Nowy Rok związany jest z fazami księżyca i w tym roku przypada na drugą połowę stycznia. Bez względu na to umawiamy się z Kurtem na wieczorne świętowanie. Całą trójką żegnamy europejski stary rok, choć ulice miasta nie zwiastują niczego nadzwyczajnego. Słyszymy jedną petardę, bez pewności, że była wystrzelona z tej okazji. Północ zastaje nas w knajpie "U Sary", która przyrządza świetnego hamburgera. 

Dzień 61: czwartek, 1 stycznia 2004

Nie spodziewamy się wiele po dzisiejszym dniu, jak większość Polaków zresztą. Poświęcamy go na odpoczynek, zanim ruszymy jutro dalej. Na dotarcie do przejścia granicznego z Wietnamem będziemy mieć 15 dni, aż do wygaśnięcia naszej chińskiej wizy.

 Dzień 62: piątek, 2 stycznia 2004

Ruszamy do banku wymienić walutę i zrobić małe zakupy przed jazdą autostopem w stronę granicy z Wietnamem. Najważniejszym zakupem jest zeszyt z czystymi kartkami, w którym dosłownie rysujemy nazwy miejscowości. Nasz kumpel Kurt odprowadza nas na drogę wylotową z miasta. Pierwsze auto, mały busik, łapiemy po 20 minutach. Podwozi nas ponad 120 km, do Simao, docieramy tam, gdy zaczyna zmierzchać. Szukając noclegu spotykamy dwóch młodych Chińczyków. Jeden z nich proponuje nam nocleg u siebie w knajpce.

Dzień 63: sobota, 3 stycznia 2004

Rano okazuje się, że nocowaliśmy w parku wodnym. Młodzi Chińczycy oprowadzają nas i proponują rozrywkę, zjazd na linie między zboczami góry i jazdę rowerem po linie. Oczywiście korzystamy. Po zrobieniu kilku zdjęć ruszamy na drogę łapać samochody. Dziś znów nie czekamy więcej niż 20 min. Kolejny mały busik. Droga kręta, 90 km między górami, w połowie drogi problem z hamulcami, które przegrzały się od takiej jazdy. Pomagamy kierowcy, za co on zaprasza nas na obfity obiad i piwo. Dojeżdżamy do wsi Kang Ping, tu znajdujemy wspaniałe miejsce na camping nad rzeką. W nocy budzą nas mimochodem rybacy, ale nie zwracają na nas uwagi.

Tydzień 10

Plantacje herbaciane Yunnan - Dahai Shan - Granica prowincji Yunnan - Gejiu - Hekou

Dzień 64: niedziela, 4 stycznia 2004

Maszerujemy drogą przez 40 min, aż w końcu pojawia się samochód, wymarzona terenówka jak z amerykańskich filmów. Droga wciąż przez góry, zakręt za zakrętem, co nie sprzyja naszym pełnym po śniadaniu żołądkom. Dzisiaj łapiemy jeszcze kolejne cztery samochody. Droga zmienia się z asfaltowej na brukową, a my dojeżdżamy do wsi położonej pośród herbacianych plantacji. Prowincja Yunnan jest pokryta w 94% przez góry wielkością dorównujące Tatrom. Nie ma tam jednak żadnego parku narodowego, więc można poruszać się wszędzie. Słynie ona z uprawy herbaty, której pola są wszędzie dookoła. Rozbijamy namioty na szczycie takiego pola, po czym odwiedza nas trzech tubylców. Przyszli tylko po to, by zrobić sobie zdjęcia z nami. 

Dzień 65: poniedziałek, 5 stycznia 2004

Pierwszym złapanym autem dojeżdżamy do małego miasteczka. W barze zamawiamy smażoną wołowinę. Przynoszą nam pieczone ryby, po reklamacji dostajemy wołowinę w zupie, której nie znosimy. Zadawalamy się w końcu samym ryżem. Na kolejne auto czekamy bardzo długo, wreszcie nadjeżdża duża ciężarówka. Droga, asfaltowa tylko na naszej mapie, prowadzi pośród sławnych chińskich pól tarasowych zalanych w większości wodą. Odcinkami biegnie tuż przy przepaści sięgającej ponad 500 m. Dojeżdżamy do miasteczka Dahai Shan, jemy kolację, kąpiemy się w strumyku i zasypiamy w namiotach na jednym z pól tarasowych, które nie jest jeszcze zalane wodą. 

Dzień 66: wtorek, 6 stycznia 2004

W Chinach prawnie nie znają autostopu, więc wciąż musimy pokazywać, że nie chcemy płacić. Nieraz wzbudza to zdziwienie, że biali chcą jechać za darmo. Dziś najpierw jedziemy małym ciągnikiem z robotnikami. Następne auto po kilku kilometrach łapie gumę. Dojeżdżamy do miasta, gdzie mamy nadzieję zamienić dolary na jeny, w bankach nikt jednak nie ma pojęcia, o co chodzi. Za miastem natykamy się na jeepa, w nim wojskowi w mundurach. Podwożą nas do posterunku na granicy prowincji. Tam wysiadamy wykręcając się chęcią zjedzenia czegoś we wsi. Za najbliższym zakrętem łapiemy ciężarówkę. Potem znowu zabiera nas ten sam jeep z wojskowymi. I znowu po kilku kilometrach uciekamy z niego bojąc się, że zawiozą nas do hotelu, a nam zaczyna brakować jenów. Namiot rozbijamy nad rzeczką, Paweł odwiedza pobliski dom pytając o wrzątek. Tutejsi ludzie mieszkają w jednym murowanym pomieszczeniu. Na środku ognisko, w kacie drewno na opał, sufit okopcony, na półce pod dachem siedzą kury. Gospodarze są bardzo uprzejmi. Sprawiają wrażenie, jakby żyli tylko po to, by pracować.

Dzień 67: środa, 7 stycznia 2004

Odwiedza nas starzec z pobliskiego domu. Z wielkim zaciekawieniem ogląda namioty i cały ekwipunek. Szczególnie interesuje go małe radio z napisem Made in China. W drogę ruszamy popołudniem. Łapiemy kilka samochodów, a pod koniec dnia jedziemy ciężarówką pamiętającą jeszcze czasy Mao. Chwilę podróżujemy bez problemu, ale później wysiada trzeci bieg. No i przez kilkadziesiąt kilometrów jedziemy z prędkością 20 km/h. Docieramy do miasta Gejiu po 21, musimy nocować w hotelu. Znów nikt nie wie co to dolar amerykański. Szefowa hotelu pozwala nam zostać pod warunkiem, że rano pójdziemy z recepcjonistką do banku po pieniądze.

Dzień 68: czwartek, 8 stycznia 2004

Liczymy ile nam zostało chińskich pieniędzy. Wychodzi 23 jeny, czyli około trzech dolarów. Rano zgodnie z umową Paweł idzie z jedną z recepcjonistek do banku po pieniądze. Miasto nie obfituje specjalnie w atrakcje turystyczne. Do granicy z Wietnamem pozostało nam jeszcze 140 km. Planujemy przejechać tę odległość w ciągu dwóch dni. W Gejiu zostajemy kolejną noc.

Dzień 69: piątek, 9 stycznia 2004

Przejeżdżamy autostopem przez zagłębie górnicze, gdzie wydobywa się rudę. W tym miejscu ma swój początek Czerwona Rzeka, płynąca przez Hekou, LaoCai i stolice Wietnamu, Hanoi. Wyruszamy do miasta granicznego Hekou. Każdy z nas jedzie osobną ciężarówką. Droga biegnie tuż nad Czerwoną Rzeką, która na pewnym odcinku stanowi granicę. Widzimy więc wietnamską ziemię, na którą możemy wjechać dopiero 11 stycznia, ponieważ od tego dnia mamy wizę. W Hekou tani hotel pomaga nam znaleźć młody człowiek, mówi, że pracuje dla rządu.

Dzień 70: sobota, 10 stycznia 2004

Dzień spędzamy w Hekou, oczekując na wjazd do Wietnamu. Wieczorem gramy w szachy, Piotr przegrywa trzy razy z rzędu. Młody człowiek, który pomógł nam z hotelem, proponuje załatwienie towarzystwa dziewcząt na noc, od dziewczyny 10 jenów dla właściciela hotelu. Dziękujemy za taką pomoc, a on na to, że to jego obowiązek pomagać obcokrajowcom. Ciekawe, dla jakiego rządu pracuje...

słowa kluczowe: termin: 16.11.2003 - 10.01.2004
trasa: Zamyn Uud, Yungang Shiku, Datong, Pekin, Weifang, Morze Żółte, Góra Tai Shan, Qufu, Las Konfucjusza, Dengfeng, Klasztor Shaolin, Yichang,  Miasto duchów...

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 11450 od 21.10.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone