Gdy dochodzę do portu w Algeciras ociekam wodą i szczękam zębami z zimna. Promy przez Cieśninę Gibraltarską kursują dość często i niebawem za 33 euro płynę w gęstej mgle na drugą stronę do enklawy hiszpańskiej w Afryce Ceuta. W samo południe po godzinnym rejsie stawiam po raz pierwszy stopę na kontynencie afrykańskim. Ceuta leżąca naprzeciwko Gibraltaru to wąski i górzysty półwysep prawie całkowicie zabudowany budynkami mieszkalnymi. Widoczności nie ma żadnej, bo jest mgła, ale na reszcie nie pada, więc może nieco podeschnę. Zwiedzam pobieżnie dobrze utrzymane fortyfikacje dostrzegając w kilku miejscach bociany tkwiące na gniazdach i czekające zapewne na nadejście wiosny, by móc polecieć do Polski. Autobusem miejskim jadę do granicy. Tutejsza ludność jest bardzo zróżnicowana, od białych Hiszpanów, poprzez muzułmańskich Berberów i Arabów do czarnych Afrykanów. Granica jest szczelnie ogrodzona siatką z drutem kolczastym i pełna błota. Niebawem mam za sobą formalności paszportowe po stronie marokańskiej. Na zmianie czasu z europejskiego na marokański zyskuję jedną godzinę, którą jednak w drodze powrotnej będę musiał zwrócić.