sobota, 19 kwi 2008 Bangkok, Tajlandia
W Dali nareszcie przytrafilo sie nam to o czym marzylismy od dawna. Lenistwo. Ach.
Po ostatnich przygodach w przeludnionym Fenghuang, gdzie cudem uniknelismy zadeptania przez chinskich turystow, z dusza na ramieniu wysiadalismy na glownej ulicy w Dali. Niespodzianki bywaja tez mile, nawet w Chinach. Polozone u stop gor i nad jeziorem Dali, choc bardzo popularne wsrod "swoich" i zagranicznych turystow potrafi oczarowac i zacheca do zatrzymania zegarkow.
Postanowilismy sie specjalnie nie opierac ogarniajacej nas blogiej atmosferze. Pyszne i pozne sniadania z gazeta, bezsensowne dlubanie w internecie, tanie, podrabiane swiatowe premiery filmowe na wypozyczonym z recepcji dvd, zimne piwo, chinskie i europejskie smakolyki, spanie pod mila, gruba koldra, bluza i nawet buty w chlodne wieczory.....
Poruszeni wyrzutami sumienia z nic-nierobienia wybralismy sie raz na popularna tutaj wycieczke rowerowa po okolicy. Zabawa palcem po mapie (szczegolnie chinskiej) jest czesto bardzo ksztalcaca. Wymyslilismy, ze pojedziemy sobie polna droga wsrod ryzu i malych, zapomianych wiosek z kolorowymi marketami az do przystani, gdzie zlapiemy prom z powrotem do Dali. Z porannego lenistwa wyjechalismy po poludniu, z zapasem czasu na te planowane 30 pare kilometrow. Zza chmur wyszlo slonce, zrobilo sie sympatycznie, droga szybkiego ruchu skonczyla sie zaraz za miastem, wjechalismy w zielone pola ryzowe, zyc nie umierac.
Po 3 godzinach wytezonej jazdy, na jak sie okazalo, wydajacych niepokojace dzwieki rowerach, bitej drodze, zmuszajacej do chaotycznej ucieczki na pobocze przed pedzacymi i trabiacymi ciezarowkami, ze spalonymi od slonca twarzami i rekami wygladajacymi teraz jak prosto z piekarnika, bliscy psycho-fizycznego wyczerpania, dotarlismy do promu. Do promu, ktorego nie bylo, przynajmniej tego dnia. Bardzo smieszne.
Nie pozostalo nam nic innego jak wsiasc na nasze pojazdy i jechac z powrotem, modlac sie po drodze zeby sie nie rozpadly. Postanowilismy wracac poboczem drogi ekspresowej, tak bedzie przeciez szybciej. Faktycznie okazala sie wyjatkowo ekscytujaca. Mijanki autobusow z tirami, pedzace w tumanach kurzu ciezarowki wymijajace jeszcze te autobusy, na poboczu pyrkajace riksze, ludzie z grabiami i zaparkowane motocykle. Ostatnie 10 km przed Dali zamiast drogi ciagnela sie jedna wielka budowa, bez pobocza tudziez asfaltu.
Za to zobaczylismy duzo ryzu. Cale mnostwo ryzu. I tyle.
Ta wesola przygoda utwierdzila nas tylko w przekonaniu, ze w Dali nalezy wlasnie nic nie robic. Zadnych kormoranow, zadnych wycieczek w gory, zadnej jazdy do slawnego Lijangu, zadnych promow i przede wszystkim zadnych rowerow. I ryzu.
Jedyne na co sie jeszcze skusilismy, to wypad do zupelnie lokalnego, niedzielnego marketu w gorskiej wiosce. Atrakcja dla nas ogromna, porownywalna tylko z tym jaka atrakcja dla tamtejszych ludzi bylo ogladanie smiesznych "dlugonosych" wedrujacych wsrod ryczacych krow, pociagowych bawolow, chili i plastikowych klapkow.
Ale to juz zupelnie inna historia i najlepiej opowie sie zdjeciami.