sobota, 19 kwi 2008 Bangkok, Tajlandia
OBRAZEK PIERWSZY, HUTONG.
Wąskie i szersze, wybrukowane, czasem asfaltowe alejki, otoczone równymi, szarymi murami, które odgradzają domy i podwórka od ulicy i ciekawskich spojrzeń przechodniów. Biegnące ze wschodu na zachód i z północy na południe pocięły Pekin w żywą szachownice, symbol miasta. Hutongi, których nazwa znaczy z mongolskiego "źródło wody", powstawały od XIII wieku skrupiając sie wokół studni na przyznanej przez cesarza ziemi, odpowiednio dla arystokratów bliżej Zakazanego Miasta w tzw. Mieście Wewnętrznym, a dla prostych rzemieślników dalej- w Mieście Zewnętrznym.
Na ławce przed naszym hostelem siadamy co wieczór i jak najlepszy chiński film oglądamy życie hutongu.
Starsze kobiety, w luźnych strojach, maszerują w skupieniu wymachując ramionami i klaszcząc co jakiś czas w sobie tylko znanym rytmie chińskiej gimnastyki. Udręczeni właściciele wyprowadzają swoje czworonogi na spacer z obowiązkowym przed Olimpiada woreczkiem na nieczystości, pieski są małe i w większości strasznie brzydkie. Male, bo partia zabrania posiadania psów wyższych w kłębie. Gdzie nie spojrzeć relaksujący widok ludzi w piżamach, poziewują, wymieniają plotki z sąsiadami, wszyscy jak sie okazuje w drodze z lub do publicznej toalety, w XXI-wiecznym Pekinie nie wszędzie dotarły luksusy kanalizacji. Dorośli grają w chińskie szachy lub zagadkowa dla nas grę mahjong, na spracowanych drewnianych stoliczkach, spracowanymi, pomarszczonymi rekami i na pieniądze.
Dzieci bawią sie głośno i jak wszędzie chyba na świecie byle czym i tam gdzie najbrudniej, te najmłodsze maja rozcięte spodnie z których bez wstydu wstają gole pośladki. Chiński sposób higienicznej nauki załatwiania swoich potrzeb wprost na chodniku, szybko i bez pieluch. Gorąca herbata sprzedawana na szklanki, w tak wielu odmianach, ze większość subtelnych różnic wyłapują tylko koneserskie chińskie nosy. Sklepy pełne kolorowych dziwnych owoców i jeszcze bardziej kolorowych makaronowych zupek w kartonowych miskach. Jogurty w glinianych dzbanuszkach z papierowa pokrywka i gumka recepturka wyglądają jak nasze babcine konfitury, a smakują pysznie i orzeźwiająco, jak posłodzony, zimny kefir. Zawieszone nad oknami czerwone, okrągłe i kiczowate w dziennym świetle lampiony, nocą pogłębiają tajemnicza atmosferę uliczek. Wielostronny, chaotyczny ruch rowerów, z przyczepkami, koszykami i pasażerami torują sobie drogę hałaśliwym dzwonieniem.
Przeskakują klatki, zamieniają sie ujęcia i twarze tej sąsiedzkiej telenoweli, a my z innymi "długonosymi" przykuci do naszej ławki, patrzymy jak zaczarowani na to miasto w mieście.
OBRAZEK DRUGI, ROWERY.
Katie Mehlua śpiewa w swojej znanej, melancholijnej piosence o 9 milionach rowerów w Pekinie. Na pierwszy rzut oka wydaje sie, ze jest ich jeszcze więcej, na drugi- ze każdy Chińczyk, który na tyle odrósł juz od ziemi, ze sięga do pedałów wskakuje na rower.
Na rowerze jada do pracy panie w ładnych sukienkach i sandałkach na małym obcasie. Jada panowie w przydługich, wyświechtanych marynarkach, przypominających smutne, granatowe okrycia w które za czasów Mao ubrany był niemal cały naród. Śmigają szybko młodzi ze słuchawkami na uszach, dostojnie i powoli pedałują starsze juz damy w słomkowych kapeluszach, z torba na zakupy. Bezszelestnie suną nowoczesne motorki elektryczne pulchnych właścicieli z grubszym portfelem. Co jakiś czas widać "długonosego" obcokrajowca, który tak jak i my z wypiekami na twarzy i wyraźnym podnieceniem w oczach z zapałem naciska na pedały. W stolicy ulice są szerokie i gładkie, swobodnie mieści sie kilka pasów dla zmotoryzowanych i hojnie wykrojona ścieżka dla rowerów, tak wygodna, ze bez problemu mogłyby tu jechać obok siebie dwa autobusy. Problem w tym ze często jada, do i z przystanku, nie za bardzo wzruszone rowerzystami. Podobnie na skrzyżowaniach panuje, o dziwo raczej bezkolizyjna, wolna amerykanka. Zielone światło dla rowerów to jednocześnie sygnał do jazdy dla samochodów skręcających z prostopadłej ulicy...
Z obserwacji doświadczonych mieszańców Pekinu uczymy sie, ze należy szybko, bardzo szybko pedałować i dużo, bardzo dużo brzdękać dzwonkiem. Raczej nikt sie tym dzwonieniem nie przejmuje, a juz na pewno nie autobusy, ale jak świetne rozładowuje frustracje!!!