sobota, 19 kwi 2008 Bangkok, Tajlandia
batad village
Rzeskie powietrze w Banaue, malym miasteczku w masywie filipinskich Kordelierów, oszalamia nas po smogu Manili. Pierwsza noc spimy dobrych 15 godzin, pod grubym kocem, pijani gorska temperatura. Dookola zielono, zielono, zielono...Okoliczne gory i pagorki sluza juz od 2000 lat tubylczym plemionom Ifugao do sadzenia ryzu. Z daleka tarasy ryzowe wygladaja jak sloje starego drzewa albo nierowne warstwy polskiego sekacza, jedne z tych dziwnych, antycznych dziel czlowieka, ktore wygladaja tak nierzeczywiscie, ze sklonni jestesmy przypuszczac ze stworzyla je jakas wyzej rozwinieta cywilizacja pozaziemska. Nic wiec dziwnego, ze Filipino z nieukrywana duma uwazaja te tarasy za osmy cud swiata.
Droga do Batad, wioski oddalonej od Banaue o niespelna 12 km, gdzie tarasy sa podobno najpiekniejsze, zajmuje ponad poltorej godziny. Nasze naiwne pytanie pod tytulem, dlaczego tak dlugo znajduje szybko bolesna odpowiedz. Tak zwana droga, polna, kamienista, z koleinami i niezmiennie pod gore, zostanie na dlugo zapamietana przez nasze posladki. Po drodze stajemy na krotki przystanek przy strumyku, kierowca dolewa lodowatej wody do chlodnicy...
Batad. Cofamy sie w czasie. Kilkanascie domow, kilka guesthousow, mala szkola, chude, wystraszone psiaki, ciekawskie dzieci, jeden mlodzieniec z gitara i miliony sadzonek ryzu. Widok z tarasu naszego hostelu uzaleznia i pochlania bez reszty.
pola ryzowe Banaue
Wzrok udaje sie jedynie skutecznie skupic na czyms rownie pociagajacym, czyli obiadzie zlozonym z lodowatego San Miguela i jemenskiego (tak wlasnie, przepis prosto z Jemenu!!) placka z jajkiem i pomidorem. Po oblizaniu palcow ruszamy w poszukiwaniu wodospadu, pod ktorym podobno mozna sie zanurzyc i poplywac w gorskiej rzece. Kto by o tym nie marzyl, nie??
Droga biegnie gdzies pomiedzy wiejskimi chatkami i ryzem, gubimy sie bez przerwy, ale uparcie opieramy sie pokusie wynajecia tutejszego przewodnika. W Batad wydaje sie kazdy jest przewodnikiem wlasnie, jesli nie to proponuje masaz, albo zna kogos kto chetnie przyjdzie cie wymasowac, jesli dalej odmawiasz to moze kupisz wode? nie? a batonika? albo suvenir? Na koniec zawsze znajdzie sie jakies umorusane dziecko z wyciagnieta po cukierka reka. Cukierkow niestety nie mamy, rozdajemy przepraszajace usmiechy i po meczacym poznaniu polowy wioski znajdujemy wreszcie stroma sciezke do wodospadu.
Po kapieli w lodowatej wodzie, calym dniu chodzenia pod gore i z gorki i skakania przez pola ryzowe, kolejnym obfitym jemenskim posilku, kubku slodkiej whisky z jeszcze slodsza filipinska cola, z trzesacymi sie z wysilku lydkami kladziemy sie do lozka. Tu wypadaloby napisac: I zasypiamy jak dzieci. Ale nie bedziemy przeciez niepotrzebnie klamac. Dziwnym zbiegiem okolicznosci w naszym hostelu oprocz nas mieszka jeszcze spora grupa Filipino z okolicznych wiosek. Naleza do jednej z licznych tu chrzesciajnskich sekt i wlasnie swietuja rocznice powstania stowarzyszenia. Glosne spiewanie z gitara, przemowienia z energicznym klaskaniem audiencji, wreszcie wesola, niemal tanczona msza przeciagaja sie do poznej nocy. I z takim samym religijnym zapalem zaczynaja sie od switu. Jak juz wspomnialam, naprawde lubimy Filipinos, dlatego rano nie pozostaje nam nic innego jak szeroko sie usmiechac z zapuchnietymi powiekami;)