poniedziałek, 3 sty 2005 Pruszków,
brama fortu Shahi Qila w Lahore
Ostatnie dni mijają pod znakiem poważnych problemów zdrowotnych Krzysztofa. Wszystko zaczęło się w Amritsarze, do którego dotarliśmy 20 kwietnia. Amritsar był naszym ostatnim przystankiem w Indiach. Życie tam toczy się wokół złotej świątyni - najświętrzego przybytku Sikhów - grupy religijnej będącej pewnego rodzaju połączeniem Islamu i Hinduizmu. Wielki kompleks świątynny wybudowany przede wszystkim ze składek bogatej międzynarodowej społeczności Sikhow robi wrażenie. Kompleks świątynny to wielka instytucja. W jej skład wchodzi kilka dużych hoteli, jadłodajnia wydająca dziennie 30000 posiłków, bank, poczta, parlament Sikhow, punkty informacyjne, pomocy lekarskiej, agencje turystyczne i pewnie dużo innych. W samym środku tego wszystkiego znajduje się świątynia pokryta kilkudziesięcioma kilogramami złota, w której przechowuje się świętą księgę Sikhów. Noclegi, posiłki i wszelkie usługi są za przysłowiowe "Bóg zapłać" lub dobrowolne dotacje wedle uznania.
Zatrzymaliśmy się w wieloosobowej sali w części przeznaczonej dla zagranicznych turystów. Ochrona złożona z wielkich, brodatych "świętych Mikołajów", w niebieskich turbanach, z nożami lub szablami przy pasach dawała poczucie ogromnego bezpieczeństwa.
Plan nasz zakładał jeden nocleg w świątyni i następnego ranka mieliśmy przekroczyć granicę Pakistanu.
uliczny fast food
Niestety, problemy zaczęły się zaraz po powrocie z opisanej wcześniej ceremonii zamknięcia granicy. Krzysiek dostał gwałtownego kataru i poczuł się dziwnie. Początkowo myśleliśmy, że to alergia na kwitnące na granicy drzewa, jednak rano okazało się, że to coś poważniejszego. Wysoka gorączka (powyżej 39?C), dreszcze, ból zatok i głowy, katar - w taki sposób minął Krzyśkowi dzień planowanego wjazdu do Pakistanu. "Święci Mikołajowie", choć nie znali angielskiego ni w ząb, starali się pomóc, jak mogli. Aż dziw bierze, że oni mówiąc po swojemu i Krzysiek z gorączką po angielsku, dogadywali się wyśmienicie. Co raz przychodzili inni "Święci Mikołajowie", oglądali Krzysztofa, stawiali swoje diagnozy, robili zalecenia, kiwali głowami i głaskali się po brodach. Wieczorem podjęliśmy decyzje, z którą do tej pory zwlekaliśmy - bez antybiotyku się nie obejdzie. Po jego podaniu temperatura szybko zaczęła spadać, noc była już spokojna, a rano termometr pokazał 36,6.
Z termometrem wiąże się ciekawa historia. Wieczorem rozbił się nam ten przywieziony z Polski. Próba kupienia nowego w nocy okazała się nieudana. Ni stąd, ni zowąd swoją pomoc zaoferował brytyjski Sikh - pielgrzym - który przysłuchiwał się rozmowie Agnieszki ze sklepikarzami. Pożyczył nam swój własny termometr, dodając, że jeśli chcemy, to możemy go ze sobą zabrać w dalszą podróż. Jeśli zdecydujemy się go oddać, mamy zostawić go w recepcji hotelu na drugi dzień. Tak też zrobiliśmy i do dzisiaj nie mamy nowego termometra. Bardzo miły człowiek, naprawdę przejął się stanem zdrowia Krzysztofa.
Gdy rankiem gorączka ustąpiła, uznaliśmy, że to jest dobry czas, by przekroczyć granicę. Złapaliśmy taksówke do granicy, sprawna odprawa po obydwu stronach, niemal magiczne słowa "welcome to Pakistan", wymiana pieniędzy i dwa miejskie autobusy, póżniej byliśmy w Lahore.
Niestety stan Krzyśka nadal jest niepokojący. Wysoka temperatura ciągle wraca i jest ciągle osłabiony. W Lahore jesteśmy już 3 dzień i czekamy, aż Krzysiek dojdzie do siebie. Jeśli sytuacja nie zmieni się w ciągu następnych 3 dni, będziemy musieli odwiedzić lekarza.