wtorek, 20 cze 2006 Babu, Chiny
glowna ulica w Zhongba
Jak sie okazuje, jestem okolo 20-30 km od Sangsang, w jakiejs wiosce, gdzie jest doslownie 10 domow. Leje i jest zimno. Wchodze do chinskiej knajpy, gdzie dopiero rozpalaja ogien w piecyku (odchodami yaka). Przebieram sie, a plecak stawiam blisko ognia. Mieszkancy budza sie pozno, zalatwiaja sie wszedzie, nawet na drodze, kobiety nosza wode z jedynej tu studni, psy rozgrzebuja smieci a kozy wpychaja sie nawet do knajpy, pewnie tez im zimno. Wlascicielka niechetnie na mnie patrzy, place jej wiec za wrzatek i robie sobie kawe.
Ciagle wygladam na droge i wydaje mi sie, ze ruch w przeciwna strone jest duzo wiekszy, ale to pewnie zludzenie. Kolo 13ej zatrzymuje sie mini bus i zabiera mnie do Sagi, 50-60 km za 100Y. To za duzo, ale mam juz dosyc czekania i nie targuje sie. Auto jest pelne Tybetanczykow. i jest tylko jedno wolne miejsce. Jedziemy wzdluz Brahmaputry (Yarlung) ktora miejscami jest calkiem wyschnieta. 1 km przed Saga check-point, szlaban i tu kontroluja wszystkich (Tybetanczycy maja cos w rodzaju dowodow osobistych)
i samochody rowniez. Tu musze oddac dokumenty do kontroli tzn. najpierw daje swoj Foreign Experts Certificate (dowod, ze pracuje w Chinach jako nauczyciel) a dopiero paszport i wmawiam im, ze przeciez nie potrzebuje zezwolenia na podrozowanie po Tybecie skoro pracuje w Chinach. Kierowca sie denerwuje, ze nie moze jechac dalej a zolnierze gdzies dzwonia i oswiadczaja mi, ze nie moge dalej jechac i musze czekac az przyjedzie tlumacz i policjanci z Sagi.
Zhongba
Place wiec kierowcy umowiona sume aby mogl juz odjechac. po godzinie przyjezdzaja 3 policjanci i tlumaczka-Tybetanka. od razu jej mowie o co chodzi, ona, ze musze wrocic do Lhasy a ja jej na to, ze nie mam ani czasu ani pieniedzy i prosze by mi wystawila permit. niby sie godzi i zabiera mnie do Sagi.
Budynek policyjny w Sadze wola o pomste do nieba, wszedzie grzyb a z sufitow leje sie woda na biurka. Czekam godzine na wystawienie dokumentu. Czestuja mnie papierosami i herbata. Dostaje jakis papier w jez. chinsko-tybet. do podpisania i jeszcze musze odbic 2 palce w czerwonym tuszu jak jakis przestepca. place za to 50Y. Ciesze sie, ze mam permit a jak sie potem okaze to jest to kara. Tlumaczka oswiadcza mi, ze moge to pokazywac na kazdym posterunku i jechac z tym az do Ali. Nie trace juz czasu i od razu ide na droge lapac okazje. Wsiadam znowu do tego samego mini busa z tymi samymi pasazerami. kierowca oswiadcza, ze zaplacil jaks kare, moze ze wzgl. na to ze wiozl wlasnie mnie bez permitu i zada teraz az 150Y za 150km do Zhongba. Ale inni placa tez sporo bo 130Y. Droga jak pralka, auto podskakuje, zagrzebujemy sie w piachu, przekraczamy rzeki, pomocnik kierowcy czesto wysiada i sprawdza glebokosc wody, mijamy wioski, namioty nomadow i ich stada owiec, krow i yakow. Dopiero w nocy dojezdzamy na miejsce. Wraz z poznana nauczycielka nocuje na zapleczu apteki w pokoju goscinnym (30Y), bez WC, wody itd, ale wysypiam sie w miare, bo jest nawet koc elektryczny i jest mi cieplo. Za sciana do poznych godzin nocnych w aptece urzadzono salon gier i dlugo nie moge usnac.