Chodzę po mieście omijając krowie łajna, kozie glutki, otwarte studzienki ściekowe, rynsztoki, czarne kopce osadów ściekowych wydobyte przy oczyszczaniu zapchanych kanałów i gówna ludzkie. Sporo rozmawiam z pewnym sprzedawcą wyrobów tekstylnych na temat zwyczajów hinduskich. Mówi głównie on, a ja słucham.
Wioska Khuri jest w odległości 47 km od Jaisalmer i jeżdżą tam autobusy. Teren jest nieznacznie falisty, ziemia głównie kamienista z niewielkimi połaciami piaszczystymi, porośnięta zielonymi kolczastymi krzewami, pojedynczymi drzewami, kwiatami o szerokich liściach bylin i resztkami traw. Kozy, owce, krowy i wielbłądy zjadają wszystko, co nadaje się do jedzenia.
Świta. Budzę się na dworcu w Jaisalmer. Wagony są penetrowane przez właścicieli hoteli szukających klientów - z taką sytuacją spotykam się po raz pierwszy. Ceny oferowanych noclegów są podejrzanie niskie, bo za jedynkę 60 IR i dowóz do hotelu jest za darmo. Z pociągu wysiada zaledwie kilku turystów, więc nadwyżka hoteli nad ilością turystów może być wytłumaczeniem niskich cen.
Koszmarna podróż trwa do 7:15. O tej porze Jodhpur budzi się do życia. Ulice są jeszcze puste, jedynie przy straganach gromadzą się liczni faceci pijący czaj, a bezdomni jeszcze śpią na chodnikach wśród stert śmieci. Czy taki obrazek jest egzotyczny, czy odpychający? Mnie zdecydowanie odstręcza.
Tuż przed południem ruszam dalej pociągiem do Ahmedabad, największego, bo liczącego blisko 5 milionów miasta w stanie Gujarat. Cały dzień jazdy przed mną. Za oknami jednostajnie monotonny krajobraz - płasko z polami uprawnymi naprzemiennie z nieużytkami, nieliczne kępy drzew i ciągle takie same wioski i miasta.
Bez żalu żegnam Veraval i jadę do kolejnego miasta Junagadh, brzydsze od Veraval już chyba być nie może. Odległość jest niewielka, więc w południe wysiadam na kolejnym dworcu autobusowym. Też skwar, też zgiełk, też smog i kurz. Kwiecień nie jest z pewnością dobrym miesiącem na podróżowanie po Gujarat, gdy temperatury przekraczają 40 C, a gorący wiatr unosi tumany kurzu.
O ile miasta w Rajasthan są warte zwiedzenia, to w Gujarat każde kolejne miasto jest coraz ohydniejsze. Veraval to kwintesencja ohydy, szarości i beznadziei. Docieram tu ok. 13:00 i już w hotelu blisko dworca mam dawkę niezwykłego brudu. Pokoik jest wprawdzie w miarę znośny, ale korytarze i schody zawalone są gnijącymi śmieciami.
Tuż przed zachodem słońca wjeżdżam przez most na maleńką wyspę Diu będącą przez kilka stuleci aż do 1962 kolonią portugalską. W Diu są 3 kościoły, jeden jest zamieniony na hotel i muzeum, w drugim jest szpital, a w trzecim jest akurat msza odprawiana po angielsku, co mnie dziwi, bo garstka katolików to mieszani potomkowie Hindusów i Portugalczyków.
Kolejne miasto, które chcę zwiedzić to Udaipur. Autobusy jeżdżą tam dość często, nie są przepełnione, a przejazd nie jest długi i trwa 3 godziny. Nie korzystam z pociągu, bo linia kolejowa jest w przebudowie i pociągi aktualnie nie jeżdżą. Udaipur to duże miasto i dość rozległe. Dworce, zarówno autobusowy, jak kolejowy są dość oddalone od centrum starego miasta.
Droga z Ajmer do Chittorgarh to dwupasmowa jezdnia szybkiego ruchu o dobrej nawierzchni z dobrym oznakowaniem, tak że jedzie się wygodnie - autobus nie trzęsie i nie musi co chwilę gwałtownie hamować lub przyspieszać. Tak dobre drogi to w Indiach rzadkość. Oprócz kobiet noszących tradycyjne barwne stroje również niektórzy mężczyźni hołdują tradycji nosząc szarawary i turbany.
Ruszam do Ajmer, ale z zatrzymania się w tym mieście szybko rezygnuję, bo miasto wydaje mi się mało przyjazne i ceny najtańszych noclegów są zbyt wysokie (powyżej 150 IR). Jest tu kilka dworców autobusowych, więc muszę przejść kilka kilometrów w upale i kurzu z jednego dworca do drugiego.
Pushkar to niewielkie miasteczko otoczone wokół kamiennymi wzgórzami i będące świętym miejscem dla Hindusów, a to z powodu niewielkiego jeziorka, które powstało wskutek upuszczenia przez boga Brahmę kwiatu lotosu. Jest tu kilkaset świątyń, a wśród nich świątynia poświęcona Brahmie, co jest niezmierną rzadkością.
W Jaipur jest sporo do zwiedzania. Na wzgórzu nad miastem jest ufortyfikowany pałac, a u podnóża stare miasto z XVIII wieku. Założycielem miasta był maharadża Jai Singh II, który przeniósł tu swoją siedzibę z Amber. Zaprojektował miasto, otoczył je murami obronnymi, a ponieważ był również astronomem, pobudował obserwatorium astronomiczne.
Wsiadam w autobus jadący do odległego o 10 km miasteczka wśród kamiennych wzgórz porośniętych rzadką roślinnością pustynną. To Amber z dwoma fortami górującymi nad osadą - Amber i Jaigarh. Pierwszy, niższy oglądam tylko z zewnątrz, drugi położony nad nim również wewnątrz. Na okolicznych wzgórzach jest kilka mniejszych warowni, a wszystkie obiekty obronne otoczone są licznymi murami obronnymi wijącymi się po stokach.
O 13:00 wysiadam w Jaipur - stolicy stanu Rajasthan. Z płaskiego i pustynnego terenu wystają tu i ówdzie niewielkie kamieniste wzgórza. Kilka kilometrów między dworcem a centrum starówki przemierzam pieszo. Dość łatwo znajduję tani hotelik. Największą atrakcją Jaipur jest starówka z XVII wieku znajdująca się wewnątrz murów obronnych.
Kupuję bilet na wieczorny pociąg do Jaipur, ale dostaję na kuszetkę odległe miejsce rezerwowe. Wieczorem mam się dowiedzieć, czy będę miał miejsce leżące. Mam przed sobą cały dzień oczekiwania w nudnym mieście. Gorakhpur jest dużym miastem, ale nie ma tu ani jednego zabytku. O 20:00 dowiaduję się, że nie mam miejsca leżącego.
Kwateruję się w klasztorze tybetańskim. W klasztorze jest tylko jeden mnich, który opuścił Tybet wiele lat temu jako młodzieniec. Leżący nieco na uboczu klasztor jest bardzo spokojnym miejscem, gdzie nad ranem słychać świergot ptaków. Mnich zaopatruje mnie na noc w spiralę przeciwkomarową, która ma się tlić całą noc i odstraszać komary.
Gorakhpur to przede wszystkim tumany kurzu niesione gorącym wiatrem. Na dworcu kolejowym dowiaduję się, że nie ma miejsc na dzisiejszy pociąg do Delhi, więc rezygnuję chwilowo z dalekiej jazdy i postanawiam jechać autobusem do pobliskiego Kushinagar.
Jedno z czterech świętych miejsc buddyzmu. Pozostałe trzy to Kushinagar, Bodh Gaja i Sarnath. Lumbini to miejsce urodzenia Sidharty Gautamy. W olbrzymim parku otoczonym murem znajduje się niewielki budynek, wewnątrz którego oznaczono zielonym kamieniem miejsce przyjścia Buddy na świat. Od tego miejsca prowadzi szeroka aleja długości 3 km do stupy światowego pokoju.
Znowu dzień spędzony w autobusie znowu jazda przez strome góry, raz w dół, raz w górę serpentynami bardzo wolno i ostrożnie. Autobus często przystaje, a konduktorzy biegają tu i tam szukając pasażerów, bo autobus jest prawie pusty. Droga jest wyboista i od ciągłego podskakiwania zaczyna boleć mnie trochę kręgosłup.
Opuszczam Kathmandu. Przez cały dzień telepię się w autobusie po krętych drogach raz w dół raz w górę, do drugiego co do wielkości miasta Nepalu - Pokhara. Autobus jest dość wygodny i jest sporo luzu. Większość Nepalczyków jeździ na krótkie trasy - ze wsi do najbliższego miasteczka i z powrotem.
Dolina Kathmandu leży na wysokości 1700 m npm, więc noce są jeszcze dość chłodne, ale w ciągu słonecznego dnia jest ciepło. Jestem w samym sercu starego miasta, a główny plac nazywa się Hanuman Durbar. Wokół liczne świątynie i stary pałac królewski. Zdaje się, że trafiłem w Nepalu nareszcie na coś pięknego.
O tym, aby się obudzić na autobus odjeżdżający o 4:00 nawet nie myślałem, ale łapię autobus z powrotem do Bardibas o 7:00. Autobus, choć jedzie wolno, trzęsie, a kurz dostaje się do autobusu. Przejeżdżam ponownie niewielkie pagórki porośnięte rzadkimi lasami teakowymi i kilka małych wiosek.
Pragnę zobaczyć trochę krajobrazu górskiego, więc decyduję się na jazdę do położonego w centralnej części Nepalu Sindhuli. Po 5 godzinach jazdy niezwykle monotonnym terenem (płasko, szaro, brudno, pełno miast i wsi nie odróżniających się od siebie i nie wyróżniających się niczym, bo nie widzę jakichkolwiek świątyń, autobus skręca w Bardibas w bok na północ.
Do granicy z Nepalem w Panitanki jest niedaleko. Jeździ tam sporo autobusów. Po godzinnej jeździe przez nieprzerwanie zabudowany teren wysiadam w rój rikszarzy. W ciasnocie ulicznego ruchu przepycham się do indyjskiego punktu granicznego. Mały barak gdzieś na uboczu to punkt odprawy i zdaje się, że Hindusi i Nepalczycy przekraczają granicę bez odprawy, bo oprócz mnie nikogo w małym biurze nie ma, zaś przez granicę ciągną nieprzerwanie riksze rowerowe.
Przejazd autobusem z Gangtok do Siliguri trwa 5 godzin.
W pobliżu Phodong są ruiny Tumlong, jednej z kilku byłych stolic Sikkim oraz dwie gompy. Utrzymuje się słoneczna pogoda z małymi obłokami wśród szczytów górskich. Pierwsza gompa jest w miarę blisko, ale też trzeba się trochę pomęczyć pod górę. Widok na nią jest bardzo atrakcyjny, bo jest zbudowana na niewielkim grzbiecie górskim z łańcuchem ośnieżonego pasma Himalajów w tle.
Z Yuksom idę ścieżką do niewielkiej osady Lepcha poniżej, potem już cały czas szosą. Droga prowadząca zboczami gór jest bardzo wąska i w kiepskim stanie i jeżdżą nią tylko jeepy, ale bardzo rzadko. Nie ma barierek, więc drobna nieuwaga kierowcy może skończyć się tylko źle, bo niekiedy stok jest niemalże pionowy.
Szlak wiedzie przez osady, nad którymi górują gompy. Pierwsza część szlaku to zejście szosą z mnóstwem serpentyn w dół do potoku do Rimbi. Odległość wynosi 12 km i wiedzie przez kilka małych wiosek zamieszkałych w przeważającej mierze przez Nepali. Sikkim jest zamieszkały głównie przez różne ludy azjatyckie, a głównym wyznaniem jest buddyzm.
Budzę się o świcie, kiedy jest najlepsza pora na widoczność, niestety nie dziś, Himalaje nadal spowijają chmury. W pobliżu Pelling, na szczytach są dwa klasztory buddyjskie, zwane gompa, to Pemayangtse i Sangachoeling. Oba klasztory zostały zbudowane na początku XVIII wieku i należą do najstarszych na terenie Sikkimu.
Jest zimno, a dolinę zalega rzadka mgła, Ponoć przy klarownej pogodzie można stąd zobaczyć najwyższe szczyty Himalajów. Licząc, że w ciągu najbliższych dni nastąpi taki dzień, załatwiam zezwolenie na wjazd do stanu Sikkim. Biegam wraz z innymi chętnymi do odwiedzenia Sikkimu turystami zagranicznymi między dwoma urzędami w różnych punktach miasta raz pod górę, raz w dół, jako, że Darjeeling jest położony na stoku dość stromej góry.
Jestem ponownie w Siliguri. W pobliżu dworca autobusowego aż roi się od jeepów wożących pasażerów do różnych miejscowości górskich. Przejazdy są szybsze, ale i droższe, a poza tym trzeba czekać na komplet, a nawet nadkomplet pasażerów. Póki mam alternatywę jazdy autobusem, wolę z usług jeepów nie korzystać.
Głodny i niewyspany wysiadam tuż przed 9:00 w New Jalpaiguri. Do dworca autobusowego w Siliguri jest kilka kilometrów. New Jalpaiguri i Siliguri to właściwie jedno miasto. Wśród brudu, hałasu, brzydkich budynków, tłumów ludzi, braku jakichkolwiek zabytków i co chwilę zaczepiających mnie rikszarzy zmierzam na pieszo do centrum miasta, gdzie jest dworzec.
Ląduję w Kolkata. Idę kawałek pieszo, potem autobusem do dworca w Sealdah. Kupuję bilet drugiej klasy do Siliguri i czekam na pociąg. Już mnie dobija hałas, brud i mało sympatyczni Hindusi (po pobycie w Myanmarze patrzę na Indie jeszcze bardziej krytycznie). Po podstawieniu pociągu na peron Hindusi atakują wejście z taką furią i zaciekłością, jakby od zajęcia miejsca siedzącego zależało ich życie.
Ostatni dzień w Myanmarze. Od rana ruszam na długi marsz przez miasto ku dwóm mostom. Na drugim moście zatrzymuje mnie policja. Pierwsza myśl to obawa, że złamałem jakiś zakaz fotografowania mostu, ale policjant nie zatrzymuje mnie w złych zamiarach. Jest szczęśliwy ze spotkania ze mną i z tego szczęścia zaczyna całować mnie po rękach.
W Twantay znajduje się zbudowana przez Monów podobna stupa do Shwedagon Paya z równie licznymi otaczającymi ją świątyniami z bardzo zdobnymi dachami. Na przystani spotyka mnie niemiła niespodzianka - brak statku powrotnego do Yangon, więc nici z moich planów odbycia spokojnego rejsu kanałem i rzeką.
W Dalla przy przystani czekają na pasażerów pickupy. Ustalam cenę, żeby nie było nieporozumień i wisząc z tyłu jadę do Twantay. Wysiadam jednak po drodze, 5 km przed Twantay, bo zauważam ciekawe świątynie w pobliskiej wsi (jakbym nie miał dość świątyń !) Po zwiedzeniu dość nietypowych budowli i przejściu przez całą spokojną wieś, wracam do głównej drogi i kontynuuję marsz na pieszo.
Budzę się bardzo wcześnie, bo zamierzam popłynąć promem kanałem między rzekami Yangon i Irawadi do leżącego w delcie tych rzek Twantay. Niestety z powodu dezinformacji w porcie jedyny statek do Twantay odpływa beze mnie. Rano jest bardzo gęsta mgła i nic po rzece nie pływa, gdy tylko mgła się rozchodzi ruch promów, statków i łodzi przewożących ludzi zapełnia zarówno rzekę, jak i przystanie.
Podróż autobusem z Nyaung U do Yangon trwa 18 godzin. Kończy się niestety mój pobyt w Myanmar. Dobrze się tu czuję i będzie trochę żal opuszczać tych ludzi i ten kraj. Mój kontakt z ludnością ograniczał się raczej do wymiany uśmiechów, bo barierą jest język. Dowiedziałem się ile zarabiają pracownicy hotelowi, o czym już pisałem, poza tym z grubsza o zarobkach kilku innych zawodów, a więc nauczyciel w wiejskiej szkole zarabia ok.
Dzień zaczynam od wizyty w porcie. Ciekawym byłoby wrócić do Yangon statkiem, jednak taka podróż jest dla mnie w obecnym momencie za długa, bo do Pyay trwa 3-4 dni i są tylko dwa kursy tygodniowo. Najbliższy za 2 dni, więc pomimo niezłej ceny 9 USD ta opcja odpada, bo za tydzień mam wylot z Yangon.
Tak, jak na stacji w Mandalay nie kupowałem biletu jeszcze nigdzie. Zamiast stanąć w niewielkiej kolejce zostaję poproszony do środka, gdzie mogę sobie wygodnie usiąść. I dobrze, bo procedura związana ze sprzedażą biletu obcokrajowcowi jest dość długa. W księdze zapisuje się moje dane, potem wypisuje bilet i choć jest to druga klasa, gdzie w zasadzie nie ma rezerwacji, otrzymuję miejsce rezerwowane.
Między centrum a wzgórzem jest olbrzymi obszar otoczony fosą i wysokim murem - to teren pałacu królewskiego. Stąd jest jeszcze spory kawałek do wzgórza, więc na drodze prowadzącej bezpośrednio do wzgórza bawimy się w autostop i ... ze skutkiem. Wchodzimy na wzgórze, ale nie jesteśmy tu długo, bo zbliża się wieczór.
W Mingun czeka kolejna porcja stup, klasztorów i świątyń oraz liczna rzesza sprzedawców pamiątek. Główną budowlą Mingun jest będąca już w ruinie niedokończona stupa, która miała być największą stupą świata. Zbudowana zaledwie do 1/3 planowanej wysokości uległa zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi.
W trakcie śniadania zawieram znajomość z pewnym wesołym turystą tureckim i z nim idę kilkaset metrów do przystani na Irawadi. Sama przystań jest już sporą atrakcją, bo nie ma nabrzeża, a przedpotopowe jednostki przypominające Arkę Noego cumują bezpośrednio przy gliniastym brzegu. Ruch jest tu niesamowity, a załadunek i wyładunek odbywa się ręcznie.
Znowu wisząc z tyłu pickupa jadę do Amarapura. Tu skupiam się przede wszystkim na przejściu przez długi na ponad kilometr teakowy most wiodący przez jezioro do małej wioski po drugiej stronie. Idąc do mostu mijam kilka świątyń, a i po drugiej stronie też są świątynie. W tak historycznym terenie widok świątyń jest wszechobecny.
Po kilometrze od mostu w bok dochodzę do przeprawy promowej na dużą wyspę położoną między Irawadi a kanałem, na której jest Inwa. Prom to drewniana łódź kursująca między gliniastymi brzegami. Na wyspie jest sporo zabytków i kilka niewielkich wiosek. Po drugiej stronie na turystów czekają liczne bryczki konne, wolę jednak zwiedzać na pieszo.
W pobliżu Mandalay są aż 4 byłe stolice Myanmaru - Sagaing, Inwa, Amarapura i Mingun. Przez zatłoczone targowisko zmierzam do punktu odjazdu pickupów w kierunku południowym do pobliskiego Sagaing. Przy tej trasie leży Amarapura i trochę w bok na wyspie - Inwa. Wisząc z tyłu pickupa docieram do mostu na rzece Irawadi.
Dworzec autobusowy w Mandalay jest olbrzymim zakurzonym placem pełnym dziur, gdzie parkują setki autobusów i ciężarówek. Jest to jednocześnie teren magazynów, gdzie przeładowuje się ciężarówki. W Myanmarze nawet taksówkarze są dość mili, pomimo iż nie korzystam z ich usług. W tym chaosie nie bardzo wiem, w którą stronę ruszyć do odległego o 7 km centrum miasta, a oni są jedynymi, którzy w tym tłoku mówią nieco po angielsku i mogą wytłumaczyć, jak dotrzeć do centrum.
Z Aungban do Kalaw jest 9 km (różne są informacje co do odległości), a ponieważ jest to teren górzysty porośnięty lasami sosnowymi, więc postanawiam przejść się na pieszo. Macham dzieciom, rozmawiam z mnichem, wszystkich pozdrawiam z uśmiechem, na stacji paliwowej żartuję z dziewczynami - jest bardzo miło.
Zwiedzić groty i wrócić do Aungban, a potem do Kalaw już nie zdążę, więc pierwsze co robię w Pindaya, to obejście gorzej wyglądających hoteli, ale najtańszy kosztuje 20 USD. Tyle z pewnością nie zapłacę. Na zboczu stromej góry górującej nad Pindaya jest grota, do której prowadzą zadaszone schody.
W Shwenyaung przesiadam się do kolejnego pickupa, a właściwie na dach, gdzie jest już dużo różnego towaru. Pickup nie odjeżdża od razu, tylko czeka jeszcze dobrą godzinę, aż zostanie tak załadowany towarami i ludźmi, że ledwo rusza. Jazda jest wolna, bo nie dość, że pickup jest przeładowany, to jeszcze drogi są w fatalnym stanie.
Hotelowe śniadanie w hotelach w Myanmarze to sok, owoce i do wyboru kawa lub herbata oraz naleśnik lub jajko z tostami, masłem i dżemem. Zostaję obudzony o 7:00, szybko jem śniadanie i podążam na przystań. W kanale jest sporo tubylców z okolicznych wiosek przybyłych z towarami na handel oraz wielu turystów wybierających się na całodniowy rejs.
Ostatnie 5 km jadę autostopem. Szybko znajduję tanią kwaterę i od razu idę na zwiedzanie niezliczonej ilości świątyń, stup i klasztorów. Nyaungshwe leży nad kanałem łączącym miejscowość z jeziorem Inle. Jest tu wiele domów, a ludzie poruszają się wzdłuż kanałów na łodziach. Na obrzeżach są malownicze ruiny (w trakcie renowacji) kolejnej porcji stup i posągów Buddy.
Wysiadam we wsi Shwenyaung. Jest zimno i szaro, i jeszcze przed wschodem słońca. Do osady Nyaungshwe mam jeszcze 11 km. Ponoć kursują na tym odcinku pickupy, na razie w ofercie są tylko taksówki - wiadomo, że nie skorzystam. Aby nie marznąć ruszam na pieszo sądząc, że zatrzymam po drodze później kursujące pickupy.
O 13:30 rozpoczynam długą jazdę na północ. Ruch na drodze jest niewielki, ale autobus jedzie dość wolno, bo nawierzchnia nie jest najlepsza. Co kilka godzin jest półgodzinna przerwa na posiłek. Teren jest płaski i usiany licznymi wioskami. Nie ma domów murowanych, tylko chatki na palach. Szkieletowa konstrukcja drewniana jest obita szczapami bambusowymi, a całość jest pokryta liśćmi palmowymi.
W Kinpun, małej osadzie wśród pagórkowatego terenu nie ma nic ciekawego. Atrakcja jest o 10 km stąd - to Kyiaktyio z pagodą na szczycie góry i złoconym głazem. Na placu autobusowym czekają naganiacze z hoteli, nie muszę więc się o nie dopytywać. Wybieram z poznanym w autobusie Japończykiem najtańszą opcję.- pokój dwuosobowy w baraku położonym wśród zieleni.
W Bago wysiadam wczesnym popołudniem. W centrum jest kilkanaście kilkupiętrowych domów, reszta to głównie bambusowe chaty. Najtańszy hotel jest blisko głównej drogi. Jest przytulny i czysty z ceną 3 USD, jest pościel, otrzymuję ręcznik i mydło, a w pokoju jest nawet telewizor. Obsługa jest bardzo przyjazna i pomocna.
Po dwóch godzinach lotu ląduję w Yangon. Odprawa jest szybka i sprawna, a lotnisko sprawia wrażenie opustoszałego. W rządowym punkcie wymiany walut wymieniam niekorzystnie 10 dolarów na 4500 kyatów, ale muszę mieć kyaty na autobus, a właściwie dwa, bo do centrum jadę z przesiadką. Za kurs płacę 100 K, zaś taksówkarze chcieli 6000 K.
Ze stacji Dum-Dum na lotnisko jest 6 km i przechodzę ten odcinek również pieszo pomimo częstego nagabywania rikszarzy. Okropny hałas - nieprzerwane klaksony samochodów i piszczałki riksz rowerowych. Indie to dla mnie głównie hałas i brud. Lot mam jutro wcześnie rano, więc w pobliżu szukam taniego hotelu, których jest tu sporo.
Znowu jazda podnosząca poziom adrenaliny wśród mnóstwa riksz rowerowych. W Benapole wydaję resztę taka zostawiając, jak zwykle kilka na pamiątkę. Na granicy niespodzianka - mam zapłacić 300 TK podatku wyjazdowego (to płacą wszyscy przekraczający granicę - może dlatego niewielu jest przekraczających granicę?
Po kilku pochmurnych dniach znowu jest słoneczny dzień. Chcę zobaczyć trochę życia na rzece, których w Bangladeszu jest więcej niż dużo (w myślach nazywam ten kraj rajem dla kaczek), więc idę nad rzekę, nad którą przerzucony jest betonowy most. Mnóstwo ludzi, łódki rybackie, stocznie łodzi rybackich, skromne bambusowe chatki na brzegu.
W Bagerhat, miejscowości ciągnącej się wzdłuż drogi przez wiele kilometrów jest tylko jeden hotel stojący obok placu autobusowego. To największy budynek w mieście mający 5 pięter i wyglądający całkiem nieźle. Sądząc, że albo przyjdzie mi zapłacić wysoką cenę, albo pójść gdzieś poszukać miejsca w polu, wchodzę do środka.
Hotelik jest bardzo prosty, pokoik maleńki z niewielkim zakratowanym okienkiem wychodzącym na mur sąsiedniego domu, zaś w prześwicie między budynkami płyną ścieki, ale nad łóżkiem jest moskitiera, która jest bardzo przydatna. Nie ma bieżącej wody i trzeba myć się pod pompą na dziedzińcu.
Pociągiem jadę do Bangaon, miasta w pobliżu granicy. Ledwo wysiadam na niewielkiej stacji końcowej, kiedy z sinej chmury spada najpierw grad o dwucentymetrowej średnicy kawałków lodu, potem rzęsista ulewa. Robi się dość późno, bo prawie 15:00. Do granicy jest 8 km i nie ma komunikacji autobusowej.
Tuż po 5:00 ktoś mnie szturcha - to już Kolkata. Jest jeszcze ciemno. Wychodzę przed dworzec (bardzo duży czerwony budynek), gdzie czekają tysiące żółtych taksówek marki 'Ambasador' - dumy ich właścicieli i przemysłu motoryzacyjnego Indii sprzed 50 lat, ale dotąd produkowanych. Wszystkie są mniej lub bardziej poobijane i wielokrotnie klepane, spawane, szpachlowane i naprawiane, ale są czyste.
Wyspany i nietknięty przez komary dzięki elektrycznemu emitorowi antykomarowemu jem zwykłe śniadanie i przed południem wsiadam w autobus powrotny do Bhubaneswar. Tłok jest taki sam, ale tym razem mam miejsce siedzące zamiast wiszącego i pasażerowie nie są agresywni. Przejazd trwa o godzinę krócej.
Noc jest bardzo hałaśliwa z powodu kłócących się gości hotelowych, a do tego pełno komarów, tak że niezbyt się wysypiam i postanawiam zmienić lokal. Przelotnie zerkam na świątynię boga słońca Suryi, orientuję się w osadzie, znajduję zaciszny hotelik za 100 IR i przenoszę się. Całe popołudnie zwiedzam jedną świątynię pełną rzeźb w dużej mierze o charakterze erotycznym.
Rano idę do starej części miasta pełnej starych świątyń w stylu Kalinda. Wokół stawu jest ich bez liku. Początek dnia jest mglisty, dopiero w południe pojawia się słońce. Po kupieniu na niedzielę biletu na kuszetkę do Kolkata jadę zatłoczonym autobusem do Konark. Czy tacy są mieszkańcy Orissy, czy jest to wpływ pełni księżyca, ale pasażerowie autobusu zachowują się wyjątkowo agresywnie, drą się na siebie, walą w autobus, nie dają się przepchać na tył autobusu i swoim zachowaniem powodują długie postoje na częstych przystankach.
Lecę do Chennai. Więcej odpraw i kolejek, niż lotu - w Colombo 2 godziny, sam lot niecałą godzinę, w Chennai 1 godzina. Pociągiem jadę do centrum, a tam na dworcu centralnym kupuję bilet na drugą klasę do odległego o 1300 km Bhubaneswar i w straszliwym tłoku rozpoczynam o 23:35 podróż, która ma trwać 22 godziny.
Trasa między Panadura a Colombo to morze slumsów i potworny brud. Wąziuteńkie plaże to kloaka dla ludzi stłoczonych w blisko obok siebie stojących chatach z drewna, dykty, blachy i plastiku. Tory kolejowe prowadzą bardzo blisko brzegu, nieraz nawet 5-10 m. Wieczorem jestem w Colombo. Kwateruję się w sali sypialnej schroniska chrześcijańskiego za 155 LKR.
Galle to port i twierdza ze starówką wewnątrz, zbudowana w czasach kolonii holenderskiej w XVII wieku na półwyspie. Leje jak z cebra. Budownictwo tego obszaru wyróżnia się in plus. Często na kwaterach są napisy "only for foreigners", co oznacza wysokie ceny, a turystów brak. Ostatni zamach samobójczy Tamilskich Tygrysów miał w Galle miejsce kilka miesięcy temu.
Budzi mnie świergot ptaków i szum oceanu. Jest pochmurnie. Jadę najpierw do Matara i cofam się kawałek do Dongra z powodu latarni morskiej. Jest niebrzydka i warto się tu pofatygować. Na pobliskiej plaży przyjemnie jest się wykąpać.Gdy opuszczam Dongra niebo robi się sine od chmur - nieb
Od rana siąpi deszcz. Kurz zamienia się w maziste błoto. Do następnego miasteczka autobusy jeżdżą często, więc po chwili jadę do Bandarawela równie zapyziałego miasteczka w górach. Muszę przejść przez ten zgiełk, bo do każdego miasta autobusy odjeżdżają z innego punktu. Nikt nie mówi po angielsku, więc mówię tylko nazwę kolejnego miasteczka Wellawaya i kieruję się do wskazanego punktu.
Na dworcu autobusowym ruch jak w ulu, szyldy tylko w alfabecie syngaleskim, a o informację trudno. Wskutek nieporozumienia wsiadam w niewłaściwy autobus (ponoć mogę się przesiąść, ale w miejscowości, której nie ma na mapie, a z ceny biletu wynika, że zrobiłbym kółko). Dość szybko orientuję się, że autobus jedzie w niewłaściwym kierunki, więc wysiadam i znowu drepcę na dworzec.
Kandy jest według Lankijczyków najpiękniejszym miastem Sri Lanki, ostatnią stolicą królów syngaleskich przed kolonizacją brytyjską. Miasto jest położone w górzystym terenie nad niewielkim jeziorem. Budownictwo jest podobne do innych miast azjatyckich, czyli nijakie, jedynie tu i ówdzie są pojedyncze starsze budynki z XVII-XIX wieku oraz duma miasta kompleks królewsko-świątynny nad jeziorem.
Mała wioska Nalanda, to miejsce małej kamiennej świątyni w stylu drawidyjskim, ale poświęconej Buddzie. Od głównej szosy idę tam 1 km w bok. Po drodze mijam pogrzeb - pod białą flagą kilkanaście osób ubranych na biało czeka na podwórku na karawan. Świątynia w Nalanda leży bardzo malowniczo i zacisznie nad jeziorem.
Idąc do drogi spotykam kobietę, która mnie zatrzymuje i wiedzie do swojego domostwa. Mówi kilka słów po angielsku, Przedstawia mnie dorosłym synom i mężowi, pokazuje bardzo skromną jednoizbową chatkę z kilkoma sprzętami stojącymi na klepisku. Mężczyźni siedzą w cieniu drzewa i piją herbatę.
Kolejny zabytek w ramach biletu zbiorczego to Sigiriya . Na skrzyżowaniu w Inumaluwa zostaję niespodziewanie wysadzony. Do celu jest jeszcze 9 km w bok. Dopadają mnie rikszarze oferujących kurs w jedną stronę za "tylko" 500 LKR, ale ja ruszam na pieszo. Upał. Po kilometrze zatrzymuję samochód terenowy i właściciel podrzuca mnie kawałek.
Wsiadam w autobus do Polonnaruwa. Droga jest bardzo kiepska, autobus przystaje bardzo często, bo zdecydowana większość pasażerów jedzie tylko krótki odcinek z jednej wsi do drugiej, bądź ze wsi do miasteczka. Początkowo mijam pola ryżowe i trochę pagórków, potem zaczyna się dżungla. Na drodze mijam kolejno trzy wypadki drogowe: autobus wbity w stojącą ciężarówkę, czołowe zderzenie autobusu i ciężarówki i trzeci wypadek dwóch ciężarówek, które wylądowały w rowie.
Mam szczęście, bo między przyjazdem z północy, a jazdą na południe nie muszę czekać - w kwadrans później jadę dalej.
Początkowo zamierzałem jechać na wybrzeże do Trincomalee, ale cała wschodnia część wyspy jest mało bezpieczna ze względu na prowadzone walki między wojskami rządowymi a separatystycznym ugrupowaniem Tamilskich Tygrysów. Już tu spotyka się sporadycznie samochody ONZ. Pragnę zapoznać się z problemem, ale gdy pytam o to Lankańczyków to w odpowiedzi słyszę tylko 'problemy etniczne'.
Kolej lankańska ma 3 klasy. W Colombo dla każdej klasy jest osobna kasa, ale kolejek nie ma. Bilet trzeciej klasy jest tani i za 200 km kosztuje 102 LKR. Pociąg koloru brudnej czerwieni rusza punktualnie i na każdej stacyjce wśród pól ryżowych i lasów palmowych przystaje. Po blisko 7 godzinach telepania się wysiadam w Anuradhapura.
Cały lot trwa zaledwie 1 godzinę. Niebo jest bezchmurne i dzięki temu widoczność jest dobra. Widać doskonale brzeg Indii, potem łańcuch wysepek między dwoma długimi i wąskimi półwyspami zwany Adams Bridge no i Sri Lankę. O 12:00 jestem już po odprawie. Jako obywatel Polski mogę przebywać w Sri Lance bez wizy do 30 dni.
Schronisko Armii Zbawienia trzeba opuścić o 9:00 i nie można nawet zostawić bagażu na przechowanie. Obsługa nie jest zbyt miła, zresztą ze szczególną serdecznością nie spotkałem się w żadnym z hoteli hinduskich. Zamierzam zwiedzić dzielnicę z urzędami. Jest niedziela, więc ta część miasta jest dość wyludniona.
W Mamallapuram kluczę wśród wąskich uliczek na obrzeżu miasta w poszukiwaniu prywatnej kwatery, którą w końcu znajduję. To pokój w glinianej chacie krytej palmowym dachem. Wokół ogród. Całkiem niezłe miejsce, szczególnie, że jest moskitiera. Zrzuciwszy plecak ruszam na zwiedzanie, a do zwiedzania jest tu całkiem sporo - wykute w skałach niewielkie świątynie, wyciosane z bloków skalnych małe kapliczki, no i główna atrakcja - świątynia na plaży.
Pondicherry to była enklawa francuska na terenie Indii. Szachownicowy układ ulic, trochę budynków kolonialnych nad brzegiem oceanu i klika kościołów katolickich - to wszystkie pozostałości po tamtym okresie. Przez środek miasta przebiega cuchnący kanał, tak cuchnący, że naprawdę robi się bardzo mdło.
Po krótkiej i szarpanej jeździe docieram w końcu do Chidambaram, trochę mniejszego miasta skupionego wokół olbrzymiej świątyni. Kwateruję się i niestety wałęsam się najpierw sporo wokół świątyni, bo w porze obiadowej jest zamknięta, jak zresztą wszystkie. Kompleks w Chidambaram jest podobnie jak prawie wszystkie otoczony murem pomalowanym w czerwono-białe pasy z rzeźbami krów na zwieńczeniu.
Nie jadę dalej pociągiem, bo tory do Chidambaram są w remoncie. Muszę skorzystać z autobusu. Dworzec autobusowy to kwintesencja chaosu - autobusy wjeżdżają i wyjeżdżają niemalże non-stop, ale mają tylko napisy tamilskie, a punktu informacyjnego brak. Nikt nie mówi po angielsku, więc chodzę od autobusu do autobusu z pytaniem "Chidambaram?
Na ostatnią minutę zdążam na lokalny pociąg do Thanjavur. Jeździ tam wprawdzie dużo autobusów, ale postanowiłem raczej korzystać z pociągów tam gdzie to będzie możliwe. Pociąg nie trzęsie i nie szarpie, a poza tym jest tańszy. Dziś jadę tylko nieco ponad godzinę. Zrzucam plecak w obskurnym pokoiku hotelowym i idę na miasto.
Do Tiruchchirappalli przyciąga pielgrzymów i turystów świątynia hinduistyczna na skale. Przy dworcu jest mnóstwo hoteli, niestety wszystkie zajęte. Postanawiam zwiedzić świątynię i jechać dalej. U podnóża świątyni jest kilka hoteli, więc próbujętutaj znaleźć nocleg - z pozytywnym wynikiem - dostaję bardzo schludny pokoik.
Pociąg do Madurai jest dopiero po południu, więc decyduję się na poranny autobus.Dworzec autobusowy jest wyjątkowo jak na Indie spokojny i sprawia wrażenie nieczynnego. Planowy autobus o 9:30 nie nadjeżdża. Nie ma informacji, rozkład jazdy jest w alfabecie hinduskim, nie ma kas, nie ma nawet żadnego baru czy sklepiku.
Kanniyakumari to małe miasto na południowym cyplu Indii. W dużym kompleksie turystycznym kwateruję się w wyjątkowo zaniedbanej sali sypialnej, ale za to tanio, bo 50 IR. Zwiedzam mało okazałą latarnię morską, dalej cypel ze świątynią, do której innowiercom nie wolno wejść, z którego widać kilka skalistych wysepek zabudowanych świątynią i dużym pomnikiem znanego hinduskiego poety Vivenakanda.
Thiruvananthapuram nie jest atrakcyjne, a głównym powodem dla którego się tu zatrzymuję to chęć kupna biletu lotniczego na Sri Lankę. Jest stąd najbliżej do Colombo.W biurze Srilankan okazuje się, że bilet stąd nie jest tani (11750 IR), tańszy jest z Chennai (8750 IR), więc kupuję bi
Wczesnym popołudniem wysiadam w Alappuzha, sporym mieście wśród kanałów. Dziś jest tu strajk z powodu wczorajszych zamieszek, w których zginęła jedna osoba, więc miasto jest jak wymarłe. Kerala to stan, w którym od 50 lat władzę z wyborów sprawuje partia komunistyczna. Po zakwaterowaniu się w hoteliku idę nad morze pustymi uliczkami o europejskim charakterze, tylko mocno podupadłymi.
Wystarczy mi już pobytu wśród tłumów turystów hinduskich ciągających się po Mysore, choć ciekawie jest poobserwować chociażby stroje. Muzułmanki chodzą w czarnych długich szatach, nierzadko tylko oczy są odsłonięte, choć bywa, że i na oczach jest czarna siatka. Jest sporo mężczyzn chodzących boso i ubranych na czarno - czarna chusta przepasana wokół bioder sięgająca do ziemi, czarna koszula i czarny szal wokół szyi, zaś czoło pomalowane w pasy - to pielgrzymi hinduistyczni.
Największą atrakcją Mysore jest pałac. Pałac wraz z ogrodami zajmuje spory obszar. Opłata za wstęp zaskakuje mnie - wszystkich obowiązuje jednakowa stawka 20 IR. Pałac został wybudowany przez Anglików i wg ich projektu, ale w stylu hinduskim w miejsce częściowo spalonego starego pałacu.
Niedaleko Mysore jest świątynia Somnathpur, którą zamierzam zwiedzić. Odległość jest niewielka, ale jadę tam z przesiadką mijając liczne wsi. Świątynia z XIII wieku jest wyjątkowo dobrze zachowana. Nie jest z piaskowca, ale z ciemnego i twardego kamienia, więc rzeźbienia zarówno zewnętrze, jak i wewnętrzne wyglądają jakby zostały wykute niedawno.
Wytrzęsiony i niewyspany jestem o 5:30 w Mysore.. Miasto jest jeszcze prawie puste, ale rikszarze już czyhają, czynne są też stoiska z czajem. Na dworcu czekam do świtu, czyli do 7:00, po czym ruszam na poszukiwanie noclegu. Mysore będące sporym miastem z pałacem maharadży z początku XX wieku jest bardzo popularne wśród turystów hinduskich.
Przesiadka w Gadag i zaraz dalej do Hospet. Nareszcie dość znośna droga i autobus jedzie dość żwawo, niestety w połowie drogi ma wypadek. Zahacza o jadący z naprzeciwka ciągnik z cegłami. Huk zderzenia i po chwili rozbity autobus ląduje w rowie. Kilka osób doznaje skaleczeń. W ciągu pół godziny kolejne autobusy zabierają sukcesywnie pasażerów.
Czas do rana bardzo się dłuży. Już sporo przed świtem zbieram się idąc do wioski poszukać czego do jedzenia. O tak wczesnej porze czynnych jest już sporo straganów, ale serwujących tylko czaj. Przez wysuszony teren jadę krótki odcinek do ruin Pattadakal. Dwie godziny wystarcza na zwied
Moim celem jest Badami, ale nie ma tam bezpośredniego autobusu. Mam dwie opcje, albo jechać wieczorem do Hubli, skąd są dobre połączenia do Badami, albo od razu do Belgaum z niewiadomą co do dalszego połączenia. Nie chce mi się czekać cały dzień, więc wybieram jazdę zaraz. Podróż przez góry do odległego o zaledwie 100 km Belgaum jest niesamowicie uciążliwa.
Jadę na północ stanu Goa. Niewielki odcinek kilkudziesięciu kilometrów pokonuję kilkoma autobusami. Pierwsza przesiadka w Panaji, druga w Mapusa i dopiero trzecim autobusem dojeżdżam do Arambol. Droga jest bardzo wąska i kręta i prowadzi przez małe osady tonące w zieleni palm. Arambol to mała wioska w pobliżu plaży o typowo turystycznym charakterze.
Wysiadam na stacji Margao w Goa i maszeruję do dworca autobusowego.Niewielkie miasto Panaji nad morzem jest stolicą stanu Goa. Z dworca idę do dzielnicy Miramar, do schroniska młodzieżowego. Mogę zatrzymać się tu tylko na 2 noce, bo ze względu na okres świąteczny nie tylko w schronisku, ale i w innych hotelach nie jest łatwo o nocleg.
Nazwa miasta Aurangabad pochodzi od Aurangzeba, który przeniósł tu w XVII wieku stolicę każąc tysiącom ludzi przejść na pieszo z Delhi. Wzorem swojego ojca zbudował dla swojej zmarłej żony podobny do Taj Mahal grobowiec Bibi-ka-Maqbara. Postanawiam go zwiedzić. Po godzinie kluczenia różnymi zakamarkami wśród brudów i ścieków dochodzę do bardzo imponującego obiektu na obrzeżach miasta.
Kolejną miłą niespodzianką schroniska jest tanie śniadanie. Nie muszę długo chodzić i szukać po budach czegoś jadalnego. Tu serwuje się śniadanie prawie europejskie, czyli omlet z tostami i herbatę. Do Ellora dojeżdżam w niecałą godzinę mijając po drodze potężne mury obronne byłego fortu Daulatabad z XIV wieku.
W Jalgaon nie ma zupełnie nic do zwiedzenia, więc po śniadaniu kontynuuję podróż dalej, teraz autobusem. Autobus telepie się dość szybko i po pięciu godzinach jazdy jestem w Aurangabad. Duże miasto nie różniące się wiele od poprzednich, ale jest tu kilka zabytków, a w pobliżu w Ellora są wykute w skałach liczne świątynie buddyjskie, hinduistyczne i jaina.
Suchy omlet, chapati, czaj i zaraz po tym biegiem do pociągu do Bhopal. Prawie bez kolejki kupuję bilet do Jalgaon.. Kilkakrotnie muszę się informować, co gdzie i jak, bo wszędzie są napisy tylko w hindi (inny alfabet). Dworce w Indiach są bardzo długie, bo i składy pociągów są długie. Pociąg nadjeżdża i odjeżdża punktualnie.
Khajuraho to szereg świątyń hinduistycznych skupionych w trzech grupach. Zwiedzam najpierw te rozrzucone po okolicy - do nich wstęp jest bezpłatny. Zbudowane z beżowego piaskowca na przełomie X i XI wieku są niesamowicie piękne o idealnych proporcjach i pełne dobrze zachowanych zdobień zewnętrznych.
Pociągiem jadę do Jhansi. Z dworca kolejowego do dworca autobusowego jest kilka kilometrów. Trudno jest dopytać się o drogę , bo odpowiedź to wskazanie na rikszę. Wszyscy zgodnie twierdzą, że do Orchha o tej porze autobusy już nie jeżdżą. Idę na nosa zatłoczoną jezdnią zahaczany nieustannie przez rikszarzy.
Drugi dzień pobytu w Agra poświęcam głównie na zwiedzenie fortu, Fort został zbudowany przez Akbara, a rozbudowany przez jego wnuka Shah Jahana, który w forcie pobudował pałace z białego marmuru. Shah Jahan spędził tu ostatnie dni swego życia pozbawiony władzy przez swego syna Aurangzeba.
Za 17 IR jadę do odległej o 40 km osady Fatehpur Sikri. Najpotężniejszy z Mogołów Akbar zbudował tu w XVI wieku stolicę, która ze względu na brak wody opustoszała tuż po jego śmierci. Na wzgórzu nad osadą wznosi się fort z meczetem i pałacami. Miejsce jest bardzo turystyczne. Część jest bardzo dobrze zachowana, część to ruiny.
Tuż przed 5:00 rano ląduję w stolicy drugiego co do liczby mieszkańców państwa świata. Harmider, kolejki, w końcu mam wszystkie kontrole za sobą. Korzystam z bankomatu i wychodzę na zewnątrz. Dopadają mnie taksówkarze, ale szybko się ich pozbywam wsiadając do rozklekotanego autobusu. Za 50 IR jadę przy wschodzącym słońcu do odległego o 25 km centrum miasta.
ostatni wpis: | 27 kwi 2007 (17 lat temu) |
pierwszy wpis: | 26 lis 2006 (17 lat temu) |
liczba tekstów: | 131 |
liczba zdjęć: | 320 |
liczba komentarzy: | 586 |
odwiedzone kraje: | 6 |
odwiedzone miejscowości: | 108 |
strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2023 transazja.pl
transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.