poniedziałek, 7 wrz 2009 Warszawa, Polska
Następny dzień był pierwotnie dniem, w którym Krzyś miał zaliczyć Tiencin, ale właśnie... To byłoby klasyczne 'zaliczene'. Więc stary zrezygnował. Jak co dzień - problem ze wstaniem żeby zdążyć na śniadanie. Zdążyli, zjedli (bo śniadanie jest do 9. nie do 9.30). Potem - jako że nie jechali do Tiencinu - zrobili sobie dzień odpoczynku. Posiedzieli w pokoju, Krzyś porysował, tata przeczytał im część swych wypocin (czyli to co szanowny czytelnik czyta teraz). Potem zeszli na dół do hali targowej. Chcieli kupić owoce, ale w sumie niczego nie było. Mają tu takie same owoce jak w Polsce + kilka nam nie znanych, które nie są zachęcające. W supermarketach są też np. mango, ale są drogie - żaden interes (a nikt z trójki poza tatą za nimi nie przepada - wolą np. brzoskwinie - bardzo zresztą w Chinach popularne). Z powrotem do pokoju, wcześniej jeszcze w supermarkecie byli. Po napoje. Do miasta dopiero ok. 12. wyjechali. Znów do świątyni lamaistycznej (na którą tak się potocznie mówi, a która jest 'Światynią Harmonii i Pokoju').
Nie tani wstęp, ale Krzyś nie zapłacił - pani oglądała go czy ma 120 cm - bo od tego wzrostu się płaci - ale ostatecznie orzekła chyba (wbrew prawdzie), że 120 nie ma. W ogóle dziwnie ze wstępami. Ceny wydają się być nieadekwatne do wartości odwiedzanego obiektu. Świątynia fajna, mnisi, młynki modlitewne, dym kadzideł. Do Świątyni Konfucjusza nie weszli. Nie skorzystali też z ofert rikszarzy, którzy chcieli ich przewieźć po hutongach. W Indiach ryksze są po prostu środkiem transportu. Tutaj Krzysia banda widziała je tylko jako atrakcję dla turystów - do przejażdżek. Tym razem sami się przeszli.
Fajne te hutongi. Życie na gorąco. Jak mają w domach? Chyba nie tylko biedni tam mieszkają. Co krok darmowe toalety publiczne. Czy to po prostu dla przechodniów, czy też mieszkańcy hutongów (część z nich?) nie mają toalet w domach? Tata zresztą wszedł do jednej. Czyste, ale bez przednich drzwi (oczywiście otwartą stroną zwrócone są do wewnątrz - z wewnątrz niczego nie widać). Weszli w jakąś bardziej turystyczną uliczkę (też z tych hutongowych), bo Krzyś zrobił się głodny. Bardzo prosił o możliwość zjedzenia pizzy. Rodzice postanowili spełnić tę prośbę (wyjątkowo, bo normalnie to nie spełniają:-). Sporo fajnych knajpek widzieli, także podających europejskie jedzenie, ale głównie barów, herbaciarni, kafejek itd. Knajpek ładnych, ze smakiem urządzonych, nie jadłodajni. Ta, którą wspólnie z Krzysiem wybrali, mieściła się obok 'Downtown Accommodation for Backpackers'. Pizza - jedną tylko wzięli dla Krzysia - maleńka, droga, ale nienajgorsza. Ojciec poczytał mu, wypisali kartki. Kartki kupili w świątyni lamów. Tam też kupili maskę potwora, która miała być na prezent dla gorzowskich dziadków, ale którą przywłaszczył sobie Krzyś (zasługuje na to, wiec mu rodzice pozwolili). W knajpce Mama zamówiła espresso. Spacerek do metra, 4 stacje na Chong'wen'men - do jadłodajni w galerii handlowej, tej co wczoraj, tej z kartami. Rodzice tam coś zjedli. Supermarket. I do hotelu. Rysowanie, czytanie itd.