lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Dili  
Portugalski kościółLaleia, Timor Wschodnifoto: Hans-Peter Grumpeźródło: Wikimedia Commons
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Russia shuts down UN tracking of N Korea sanctions

Chinese smartphone giant takes on Tesla

India's army of gold refiners face new competition

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

Two more abusers at J-pop predator's company

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Japan nappy maker shifts from babies to adults

Top UN court orders Israel to allow aid into Gaza

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

Israel cancels US talks after UN Gaza ceasefire vote

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

Miasta Azji

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Timor Wschodni
     kursy walut
     USD
     PLN
     USD
     EUR
  •  Timor Wschodni
     wiza i ambasada
    Timor Wschodni
    ambasada w Polscenie
    wymagana wizatak
    30 dniową wizę turystyczną lub biznesową wykupuje się na lotnisku w Dili za 30 USD

Timor Wschodni - Notatki z podróży

poniedziałek, 27 sie 2007
  • dotyczy:  

1/2 XI

Samoloty transkontynentalne są smutne. Setki ludzi wgapionych w telewizorki, ludzie przerzucani jak walizki. W Denpasar parno, ludzie mili, ale w Merpati nie da się kupić biletów do Dili w jedną stronę - potrzebny byłby jakiś świstek z kliniki, a ponieważ nie wiadomo ile zajęłoby mi to czasu wybieram dużo tańszy prom. Na pokładzie podobno serwują posiłki, ale do Kupangu dotrę dopiero 5 - będzie trochę czasu na naukę tetun. Przed portem kupuję przedziwny owoc w szorstkiej wężowej skórce, twardy o smaku truskawki z ananasem - salak albo snakefruit.

Rozmowy w standardzie podróżnym - hazard, dziwki, ceny, pieniądze. Powoli zaczynam przestawiać się na tryb "więcej pytań". Papierosy kretek.Na szczęście smsuje z Kasią - to mi daje dużo siły. Zaczynam się wahać, czy nie było lepiej kupić bilet lotniczy do Kupangu, ale decyzja już zapadła, bilet w kieszeni - piątek i sobota na morzu.Przynajmniej w każdym kiblu jest mandi i można się umyć w całości.

Bezwład informacyjny zupełny - niegrzecznie powiedzieć, że się nie wie, zmyślają więc na potęgę.
Palę kreteki pod kopulastym dachem z czerwonych belek. Na ulicach białe kwiaty przypominające magnolię, na lotnisku gamelany.

3 XI

Spotkałem dwie starsze kobiety i księdza z Polski. Ksiądz był misjonarzem z małej wysepki u wybrzeży Timoru. W pewnym momencie zapytałem się co znaczy nazwa tego miejsca - Ghaur czy jakoś podobnie. Nie dowiedziałem się jak bardzo znacząca miała być dla mnie ta nazwa, bo obudził mnie senor Manuel.To dopiero 2 dni, a moja - nieświadoma zresztą potrzeba mówienia po polsku, produkuje takie wytwory. Wczoraj zdarzyło mi się też zacząć rozmawiać z kimś po polsku, czego rozmówca nie zauważył. Daje to do myślenia - sam już nie wiem ile oni są w stanie zrozumieć z tego co mówię. Na pokładzie nikogo kto mówi po angielsku, co trochę utrudnia uczenie się tetun od lokalsów.

Dopływamy do Bima. Walczyłem ze snem, żeby wysłać sms do Kasi, senność czai się tu wszędzie. Przed południem zapadłem w przedziwny trans, słyszałem głosy szepczące mi do ucha niewyraźne słowa, miałem wizję jakiejś postaci, która kazała mi być cierpliwym i spokojnym - grzecznym i nie było w tym nic pozytywnego, raczej ukryta groźba i głębiej jeszcze ukryty strach, że jeśli go nie usłucham to wyrwę się spod władzy tego stwora.

Siedząc na pokłądzie zobaczyłem grupę cieni na horyzoncie i pomyślałem sobie, że to muszą być delfiny. Zaraz się skarciłem, za takie życzeniowe myślenie. I co się okazało - to było stado delfinów. Wyglądają jakby obłe kawałki morza wyrywały się na powierzchnię, jakby były idealnie dopasowane do wody. Poza tym latające ryby.

Na śniadanie, obiad, kolację (6,11,17) ryż. Na wodzie niewiele znaków nawigacyjnych - musi się tu dość upierdliwie żeglować. Uczę się tetun - trochę z Manuelem, żołnierzem z Timoru Zach, trochę z Baptistą - nauczycielem matematyki z Dili. Malajowie wydają się przerażający - ciemnoskórzy, z płaskimi twarzami siedzą w kucki, wpasowując się idealnie w opowieści o milczących okrucieństwach Indonezyjczyków. Kilka słów należy się też kiblowi - to najbardziej ohydne, cuchnące miejsce jakie widziałem. Prysznic pomiędzy dwoma sraczami jest tak odrażający, że staram się w nim dotykać tylko kurka z wodą, a jeśli przez rozkołys statku oprę się o ścianę to zaczynam kąpiel od nowa.

4 XI

Chore dziecko, wysoka gorączka, wymioty. W okrętowym szpitalu ani igieł, ani czopków, a dziecko to, co wypije, wymiotuje. Pielęgniarz okrętowy dość swobodnie miesza leki. Ja daję ibuprofen, a po kilkunastu godzinach, gdy po okresowej poprawie wraca gorączka daje cotrimoksazol, bo dziecku zaczyna coś grać w płucach. Pod moją nieobecność pielęgniarz faszeruje dziewczynkę innym kotrimoksazolem, paracetamolem i luminalem w takiej ilości, że później się dziwię czemu dziecko tak grzecznie śpi. Pod wieczór dziecko budzi się zdrowe i głodne. Pewnie się skończyło by to wszystko szybciej, gdyby ojciec nie uparł się za pierwszym razem, że będzie jej dawał mleko, które na 95% było źródłem infekcji. 

Po południu zawinęliśmy do portu Sumba - mniej malowniczo niż na Bimie - za to w desperacji spowodowanej oczekiwaniem na tropikalną sraczkę (bo niestety??? zamiast niej dręczy mnie zatwardzenie) zjadłem pierwsze bakso w warungu. Zobaczymy co z tego wyniknie - na stanie były 3 talerze, a ich mycie polega na zanurzeniu miski w garze z wodą.
Miły staruszek z wyspy Flores.
Układankowa frustracja.

Jeszce jedna obserwacja z Bimy - pożegnania odpowiadają społecznej randze. Osoba stojąca niżej w hierarchi - np syn czy żona - żegna się przykładając sobie dłoń drugiej osoby do czoła. Jeśli witający się są sobie równi to po prostu ściskają sobie obie dłonie. Świeże mango, przegrana partia szachów z midszipmenem. Dziś śpię na pokładzie. I pomyśleć, że na egzaminie z pediatrii obiecałem sobie, że badam ostatnie dziecko w swoim życiu. A doktorek Paracetamol właśnie migusiem obsłużył panią z miażdżycą za pomocą deksametazonu, na wszelki wypadek zaprawionego jeszcze hydrokortyzonem. Na fenobarbital ma duży luz - jak mi powiedział dorzuca go każdemu na wszystko.

5 XI

Statek oczywiście spóźnił się oczywiście ponad 4 godziny. Kilka kontaktów i miejsc do odwiedzenia - w ostatnim porcie wsiadło kilka osób mówiących po angielsku. W Kupangu hardcore - tysiące bemo, a każde jedzie oczywiście w twoim kierunku. Wylądowałem ostatecznie w wiosce pod Kupangiem - nie wiem czy naprawdę nie było autobusu, czy też Manuel chciał się mną pochwalić swojej rodzinie, w każdym razie po kwadransie amoku przyjąłem rzeczy takimi jakimi są - spędzam wieczór w timorskiej wiosce pijąc tua sabu - destylat z wina palmowego - i zagryzając to betelem. Działa to bardzo orzeźwiająco choć jest dość obrzydliwe w smaku. Na pewno dobrze sekunduje alko.

Mam nadzieję, że wyruszymy jutro o 8 rano. Przekonałem ich, żeby nie nazywali mnie malay. Atmosfera miła. Zwaliło się pół wioski - naliczyłem 27 osób w izbie może 4x4 metry. Z dóbr domowych krzesło, stół, dwa materace plus dvd i telewizor. Zapoznaje się z perłami timorskiej muzyki popularnej. Miód sam.
Półprzytomny rozwieszam moskitierę i walę się spać.

6 XI

Dzień fatalny, noc na posterunku na granicy. Służba graniczna pracuje od 9 do 17. Nad moją podróżą wisi jakieś fatum - już 6 dzień przebijam się na wschód. Rano na śniadanie dostałem kwaśne, niedojrzałe mango i popiłem je wodą. W efekcie na górskich drogach równo wszystko obrzygałem. Poza tym pali mnie przełyk, wczoraj w stanach upojenia połknąłem trochę betelu i taki rezultat. Do tego mam gorączkę i obłożone gardło. Manuel wysiadł po drodze, więc pozbyłem się miłego lecz dość wszechobecnego towarzysza podróży. Na trasie kopra, drzewa sandałowe, kualu. Po 8 godzinach dzikich serpentyn okazało się, że z Atambua nie ma bezpośrednich połączeń do Dili. 

Na wsi pobudka o 5 i od rana muzyka na full. Drugie porównanie do Beckhama - jak sądzę dlatego, że jestem biały i mam bródkę. Najczęściej czuję się jak w zoo - z tym, że to ja jestem w klatce. Wszyscy obserwują każdy mój ruch. Dzisiaj ku uciesze całej wioski ogoliłem się na zewnątrz wywołując żywe komentarze licznie zebranych Timorczyków. Jest bardzo wcześnie, ale chyba pójdę już spać - może uda mi się wyspać chorobę. Posterunek jest tuż nad morzem więc miałem okazję do pierwszej kąpieli. Nocleg na psterunku grzecznościowy, choć pod pilną obserwacją.

Bieda, zniszczone drogi. Podróż z Atambua skuterem, piękne serpentyny przez stromo wypiętrzone góry sięgające 4000m. Koło południa odrobina deszczu. Po raz pierwszy od 6 dni mam odrobinę spokoju, własny oddzielny pokój. Słomiane domki, gazebo kryte strzechą, cały ten panujący bezład, obce rośliny, nawet psy i świnie wyglądają inaczej. Rano zostałem poddany miejscowej terapii - bolesny masaż, który miał wyciągnąć chorobę. Niestety nieskutecznie. Miała to być jakaś forma drenażu limfatycznego, z uciskaniem z całej siły ramion, barku i nóg.

7 XI

Przede wszystkim nie mogę wysyłać smsów do Kasi. Plan, że wyskoczę wieczorem i kupię kartę SIM jest trochę nierealny. Cały Timor Lorosae jest nierealny, tak jakby mogłoby go nie być. Jedyna główna droga wygląda jak wąska droga w Bieszczadach. Pozarywane mosty, rozorany asfalt, dziury. Podróż z granicy zajęła chyba 5 godzin zamiast 2 i na dodatek jak skończony debil jechałem na dachu w efekcie dostałem porażenia słonecznego. Próbowałem zamieszkać naprzeciwko szpitala, ale pokój był duszny, a kobieta nie chciała zrobić prania, nawet udostępnić mi łazienki, przy czym trzymała się kurczowo swojej ceny. Poszedłem więc do Backpackers - tam można się odciąć od Dili. Mieszka tam pełno dziwacznych typów i jeden normalnie wyglądający pies Bossi. Miejsce prowadzi Australijczyk Henry. Mieszkają głównie woluntariusze z różnych organizacji - wszyscy rozczarowani oporem materii. Kraj ponad moje wyczerpane podróżą siły - pacjenci w Dili National są straszeni śmiercią przez innych pacjentów. Na ulicy dzieci wymachujące maczetami. Nikt nie mówi po angielsku, a tetun ma milion dialektów. Rano rybak zawiózł mnie swoją dłubanką nad rafę - pierwszy snorkeling. Mieszkańcy hotelu mówią, że nurkowanie jest tu wspaniałe i że zdecydowanie warto to zrobić.

8 XI

Kolejny dzień choroby. Cały dzień czułem się w miarę OK, ale pod wieczór po popłudniowym obchodzie, który przeciągnął się do 18, później jeszcze godzina omawiania przypadków - wróciłem do hotelu, wziąłem prysznic i znowu gorączkuje. W szpitalu zropiałe rany, ewidentnie przez ich podejście do aseptyki, szycia w brudnych rękawiczkach bez obłożeń i dokładnej inspekcji rany. Przypadek frambozji - tropikalnej choroby roznoszonej przez komary, muchy i dotyk. Wywołuje ją odmiana krętków. Zmiany wyglądają jak kawałeczki zielonej truskawki przykrytej naskórkiem. Dan mówi, że będzie więcej takich przypadków. Powiedział mi też dziś, że Australia codziennie zabiera z wód terytorialnych Timoru ropę wartą 1mln$. Oznacza to, że opłaca się jej utrzymywać państwo Timor, żeby nie musieć walczyć o tą ropę z Indonezją, która byłaby poważniejszym przeciwnikiem.

Stąd też tylu w Dili westersów, powiązanych z koncernami naftowymi. Są tu australijskie bazy wojskowe wyposażone w kompletne szpitale, z pełną obsadą chirurgiczną. Na zewnątrz umierają ludzie, bo nie można zrobić im urazowej laparotomii, a za zasiekami siedzi wyposażony po zęby sztab chirurgów którym nie wolno przyjmować nikogo z zewnątrz, ani użyczać leków czy sprzętu. Niektórzy pielęgniarze przychodzą stamtąd pomagać w klinice - są naprawdę dobrze wyszkoleni. W całym mieście i jego okolicach obozy uchodźców - namioty, głód, brak wody fatalne warunki sanitarne, gniewni sfrustrowani ludzie. Czytałem dziś raport o przyczynach i przebiegu wojny domowej - co za stek bzdur, napisanych bez zrozumienia, pełen powierzchownych obserwacji i niewyjaśnionych faktów. Pewnie kolejny projekt ONZu za który ktoś dostał grube, wyrzucone w błoto pieniądze.

9 XI

Dziś sporo wydarzeń - wyjazd z obwoźną kliniką, bez tłumacza, ale z pomocą Teresy, naszej najlepszej pielęgniarki udało się wszystko rozwiązać. Jechaliśmy do wioski wyschniętym korytem rzeki, wesołą gromadką sióstr i położnych. Na miejscu kilkudziesięciu pacjentów, cieknące nosy, dzieci chore na malarię, kilka przypadków dengi, staruszki z gruźlicą, nic czego by się nie dało rozwiązać. Po powrocie kilka małych interwencji w emergency room, a później pierwszys samodzielny obchód. Wieczorem alko i dyskusja, a może sprzeczka z Anglikiem, imieniem Wayne na temat Anglosasów. Mail w domu OK.

10 XI

Killyana zmógł wczorajszy wieczór przyjaźni polsko-irlandzkiej więc znów pojechałem sam tym razem do wioski Loraema. Od wczoraj chodzę z parasolem, słońce pali jak świeca, wschodzi o 6 i już od rana zaczyna się gęsty upał. W drodze powrotnej soczyste ananasy z budy przy polu ananasowym. Na blacie bataty, tapioka, owoce kualu - wielkie, owalne z guzowatą, kolczystą skórą. W środku pomarańczowe, wydłubuje się gniazdo i obiera je z długich jasnożółtych włókien. To co zostaje to miąższ o smaku kandyzowanych w zbyt dużej ilości cukrów ananasów, kryjący w sobie pestkę wielkości kciuka.
W plastikowych butelkach sprzedają tua mutin - palmowe wino zmieszane z wodą. 

Po powrocie wyjazd do centrum z Liz - w pewnym momencie ona i Alarico zaczęli się niespokojnie kręcić. Coś się szykowało na ulicach - powiedzieli i faktycznie zaraz czuły barometr chińskich wytryn to potwierdził. Chińczycy zaczęli zasuwać żelazne kurtyny, zbiegli się ludzie zataczając się pod ładunkiem wielkich kamieni noszonych w kieszeniach. Udało nam się przejechać.
Lotnisko małe i obrzydliwe, a tuż przy nim wielki obóz uchodźców. Odebraliśmy dziecko zoperowane w Australii.

Po powrocie w klinice mężczyzna, który dostał wielkim kamieniem w głowę. Dopiero się nauczę jak mają tu twarde czerepy - ten nawet nie stracił przytomności mimo, że cięcie było wielkie na kilkanaście szwów. Kasia już w podróży, niedługo się zobaczymy

11 XI

Okazało się, że Australijczycy założyli dren Antoniowi, którego od kilku dni opatruję bo nikt w szpitalu nie chcial się zająć jego wielkim gruźliczym ropniem, z którego codziennie utaczam pół litra cuchnącej zawartości. Dzięki drenowi ilość ropy drastycznie spadła, a Antonio, który wyglądał jak żywy trup zaczął się ruszać i nie przeklina mnie już tak gdy zmieniam mu opatrunek. Przedpołudnie spędziłem w obozie uchodźców. Pojechałem tam z Aidą, żywą, dowcipną, wykształconą w Stanach lekarką z Timoru. Aida wygląda jak dziecko, ma temperament stada hiszpańskich tancerek, ale też czai się w niej smutek kogoś złapanego w timorską pułapkę. Ze swoją licencją mogłaby pracować wszędzie, ale trzyma ją w kraju poczucie obowiązku. Nigdy tu nie stworzy rodziny, zbyt odstaje od anachronicznego, konserwatywnego społeczeństwa, w którym mężczyźni tłuką kobiety, a kobiety leją dzieci.

Przyjęliśmy 160 pacjentów - brud, pył, absolutny brak wody, długie kolejki ustawiające się po worek ryżu, 2 butelki oleju i baniak wody. Wszystkich coś swędzi - pewnie robale, poza tym bóle z przepracowania. Próbowałem ich przekonać, że muszą odpocząć, ale bez przekonania, w poczuciu absurdu takiej porady dla kogoś kto jak na przykład ta 21 letnia dziewczyna, z przeszywającym bólem pleców, która musi sama nosić jedzenie, opał i wodę dla siebie i dwójki swoich dzieci.

Wracając do szpitala czułem rosnące w mieście napięcie. W izbie przyjęć coraz więcej poturbowanych, przywieźli nam mężczyznę z raną od maczety. Chciałem ją zaszyć, ale przy eksploracji znalazłem kawałek odłupanej czaszki, więc odesłaliśmy go do Dili National. Po popołudniowym obchodzie zostaliśmy z Killyanem na chwilę w szpitalu i zrobiły się z tego 3 godziny. Przyjechała dziewczyna w śpiączce. Glukometr się popsuł więc Killyan podał glukozę na ślepo i to pomogło. Wieczór z Wayne’a i Ann. Poznałem Marianne, instruktorkę nurkowania. Anglosaskie gadki, gandzia przemycana z Bali i fajny szezlong.

12 XI

Poranek w szpitalu spokojny - niedziela. Nie przyjmujemy pacjentów, jest tylko duży poranny obchód i sesja dydaktyczna dla tych, którzy chcą posłuchać. Przyjechał chirurg plastyczny z Australii na konsultacje. Razem z nim anestezjolog, więc wykorzystałem tę okazję, żeby nauczyć się blokady nadgarstka. Tak naprawdę pracę anestezjologa docenie się dopiero wtedy, gdy go nie ma. Gdyby mieć anestezjologa i czystą salę zabiegową, w której nie przewalałoby się codziennie dziesiątki pacjentów z zaropiałymi ranami i gruźlicą możnaby zrobić tu wiele dobrego. Tak pozostają tylko proste zabiegi, dużo nadziei i odporność na wrzaski i przekleństwa ludzi ciętych i szytych w miejscowym znieczuleniu, a czasem i bez niego. 

W południe pojechaliśmy na plażę. Ukwiały, korale, całe zapierające swoją złożonością, i odcieniami barw królestwo przybrzeżnej rafy. Dziko bogaty ekosystem na wyciągnięcie ręki. Drzewa dochodzą nad sam brzeg wody, miły cień dający wytchnienie od wszechobenego upału przez całe popołudnie. Wieczorem w hotelu poznałem Ricka – nikt nie wie czym się zajmuje, z czego żyje. Kryje swój wiek i to co robi, ale jest jednocześnie najbardziej otwartą i żądną przygód osobą jaką poznałem w podróży. Zjeździł swoim rozpadającym się pocztowym motorkiem całą wyspę, trudno dostępne południowe wybrzeże, gdzie trzeba wynajmować ludzi do przenoszenia motocykla przez wezbrane rzeki, wysepkę Jaco na wschodnim krańcu Timoru. Podróżuje po zapadłych wysepkach Indonezji, po Filipinach, a jego strona www.dutchpickle.com jest najlepszym źródłem informacji o całym regionie.

Rozmawialiśmy o tajwańskich kutrach, które łowią na timorskich wodach, bez opamiętania i żadnej kontroli, opierając się na pozwoleniach w kórych nie okreslono limitu połowów – ktoż zresztą miałby to kontrolować. 10 lat takich połowów sprawi, że ten cudowny, delikatny ekosystem zginie do cna. Nagle w barze wybucha panika. Dziewczyny zaczęły krzyczeć, płakać, biegać, zamykać drzwi, gasić światła i wchodzić pod stoły. Ulicą ciągnął rozkrzyczany, rozgniewany tłum, waląc wielkimi pałkami po drzwiach, bramach, wygrywając zgrzytliwe melodie na płotach. W powietrzu zaczęły latać kamienie. Zbierali się na jakąś demonstrację, której hasła i cele nie były już ważne, ważne było, że pojawiała się okazja do zbicia się w bandę, siania strachu i walk. Teoretycznie miał być to pokojowy marsz w rocznicę masakry w Santa Cruz. W 92 roku podczas demonstracji na pogrzebie studentow indonezyjscy żołnierze otworzyli ogień do demonstrantów zabijając ponad 300 osób. Taśmy pokazujące to wydarzenie przemycone mimo prób australijskiego rządu by całej sprawie ukrecić głowę przyczyniły się do referendum i odzyskania niepodległości w 98 roku.


Strach dziewczyn byl przeogromny – większość z nich straciła domy w majowych zamieszkach i żyje w permanetnej depresji. Pod skórą każdego Timorczyka, kryje się jakaś historia pełna przemocy, czy to z czasów inwazji z 75, późniejszej okupacji, masakry w SC, horroru, rozpętanego przez wspierane przez indonezyjczyków bandy w 98, czy wreszcie nawet u tych najmłodszych chaosu, ktory wybuchł w maju 2006.

Rick mimo, że wygląda i zachowuje się jakby wrzucił w życiu jednego kwasa za dużo wykazał się opanowaniem i szybko znalazł nam broń – wielką pałkę dla siebie i łyżkę do opon dla mnie, ale tłum na szczęście przeszedł, nikt nie próbował sforsować wysokiego muru zwieńczonego drutem kolczastym. Praktycznie każdy dom jest teraz otoczony wysokim murem i drutem kolczastym, zamieniając się czasem w śmiertelną pułapkę, gdy zostanie obrzucony butelkami z benzyną.

13 XI

Rano przyszedł Eryk, przesympatyczny chirurg urodzony na Wyspach Salomona. Wyczyściliśmy kilka ran razem, pokazał mi kilka sztuczek. Na 14 była zapowiedziana pokojowa demonstracja, więc około 12 zaczęły pojawiać się pierwsze ofiary. Dwóch postrzelonych strzałami nazywa się to tutaj rama ambon. Robią je z 12 calowych gwoździ rozklepanych na końcu zaostrzonych i powycinanych w haczyki. Ostrza często maczają w gównie, ropie, kwasie, czy błocie. Strzela się nim z ręcznie robionych proc nazywanych shanghai, z gumami skręconymi z setek gumek recepturek.

Piszę przy latarce, bo znów odcięli prąd, a generator już nie wyrabia. Chyba przedwczoraj była w klinice taka przerwa akurat gdy zajmowaliśmy się dziewczyną w śpiączce – musieliśmy zakładać dojście przy świetle latarek.

Nastawiłem obojczyk i zdkkp u dziecka. Po południu dziewczyna z wysoką gorączką i objawami oponowymi. Zobaczymy jak zareaguje na antybiotyk. Wyszliśmy koło 20 i mieliśmy tylko tyle energii, żeby dowlec się do łóżka. Zacząłem szukać pokoju na mieście – tutaj nie ruszam do przodu z tetun i za dużo wydaję w barze. Mijają 2 tyg a ja wydałem już ponad 350$ - przez wszechobecny ONZ ceny wywindowały się na astronomiczny poziom.

14 XI

Spokojny dzień, wykręciłem się z wyjazdu z kliniką, więc mogłem poświęcić trochę czasu tetun. W południe pierwszy spacer po Dili. Bardzo miłe miejsce, choć dziura. Spotkałem się z Megan i od czwartku ruszam z bahasa indonesia. Później po powrocie musiałem zagipsować otwarte złamanie od czego wcale nie poczułem się lepiej. Pielęgniarek nie można zmusić, żeby zmieniały opatrunki Antoniowi i znów czuje się gorzej.

W czasie wieczornego raportu wpadła jakaś wystrzelona z dupy Australijka, która zaczęła pierdolić o wprowadzeniu certyfikatów jakości usług w zarządzaniu. Później Norweg, który ma sprzedać klinice samochód. Zajmuje sie energetyką i dużo nam wytłumaczył na temat przerw w dostawach prądu - Timorczycy kupili 5 wielkich generatorów na ropę wartych 5 milionów dolarów, tylko, że ich utrzymanie nie było wliczone w cenę, więc maszyny właśnie zaczynają się psuć.

Wieczorem rozmowa z Ann. Powiedziała mi, że Timor ma prawie 900 milionów nadwyżek finansowych – problem polega na tym, że nie wiedzą jak ją wykorzystać, po prostu brak tam odpowiednich kadr wyszkolonych w zarządzaniu. Jak Wy byście wydali 900mln$? Bo ja bym nie wiedział jak się do tego zabrać - pewnie wynająłbym specjalistow od wszystkiego. Haczyk jest taki, że na Timorze nie ma takich specjalistów.

15 XI

Dziś w szpitalu dwa postrzały. Krażą plotki o dzieciakach z gangów, które łapie policja, a te obdartusy mają w kieszeniach setki dolarów - powstaje pytanie na które nie ma odpowiedzi. Kto to wszystko sposoruje?
Obejrzałem pierwszy dysk PADI, straszna nuda, ale nurkowania nie mogę się doczekać.
Od jutra zaczynam regularne lekcje tetun z Ignaciem moim tłumaczem – ktoś zajumał mi podręcznik, a i tak nie byłem zbyt regularny w uczeniu się samemu. Lekcje po 2$ za godzinę mi nie zaszkodzą, tym bardziej że czas mija a mój tetun nie wyszedł poza bazowe medyczne słownictwo. 

W Dili działa podobno 100 gangów, wczoraj przed domem Liz była strzelanina. Nie chciałbym jednak, żeby powstało wrażenie że to jakieś piekło. Tu toczy się normalne życie, tylko siedząc cały czas w klinice się tego nie widzi. Dziś Liz zabrała nas do milej chińskiej knajpy, z rozpływającymi sie w ustach bułkami na parze i zupa Tom Yen.

Wieczorem rozmowa z Rickiem o podróży do Indonezji. Czas zacząć starać się o wizę. W klinice mamy dziecko z wielkim guzem, prawdopobdobnie deformację tętniczo-żylną, przez które dzieciak nie może jeść. Założyłem mu sondę, ale to tymczasowe rozwiązanie. Dziecko trzeba wysłać do Australii i tu pojawia się problem - matka urodziła się na Flores i zamieszkała na Timorze przed uzyskaniem niepodległości w związku z czym nie ma żadnego paszportu ani dokumentu tożsamości. W czasie timorskim może to zając zbyt długo.

Czas bowiem płynie tu inaczej, czy może raczej nie płynie w miejscu gdzie Słońce wstaje i zachodzi o tej samej godzinie, gdzie są dwie pory roku przechodzące w siebie przez tydzień, gdzie wszystko jest w zależności od miesiąca przytłaczająco dziko zielone, albo brązowe i zeschnięte. Tu się nie czeka tu wchodzi się w stan umysłu pomiędzy, czasem jakby nie było przeszlości ani przyszłości tylko niepostrzeżenie mijające godziny pomiędzy przebudzeniem, a zaśnięciem. W Indonezji nazywają to czasem z gumy, tutaj czasem timorskim. Podobno tak też jest daleko na północu w arktycznych rejonach - wszędzie tam gdzie warunki życia są bezwględne czas się staje względny, i choć zawsze taki jest tutaj się to odczuwa, wręcz widzi. Wracając do Ricka – podróżuje bez napięć, w tempie jaki narzuca ten upływ czasu, potrafi dostać się wszędzie. Zjeździł całą wyspę – a jest tu wiele miejsc, w które nie da się nawet dostać 4WD, wezbrane rzeki, zniszczone drogi i brak przepraw czynią czasem podróż niemożliwą.

16 XI

Piszę o świcie. Na mangowcu śpiewają ptaki, a fuckyou gekony trylami ostrzegają, że zaraz zaczną swój okrzyk ’fuckyou-fuckyou’ który wziąłem za pierwszym razem za rzężenia popsutej pompy do wody. Dziś nie było obwoźniej kliniki, więc spędziłem spokojny dzień w Bairo Pite. Przywieźli 2 ofiary wypadków – kobietę bez poważnych obrażeń i mlodego mężczyznę przygniecionego samochodem. Wyglądalo to dośĆ dramatycznie, ale ustabilizowaŁ się bez problemów. Po raz kolejny ciężko uwierzyć w ich kocią niezniszczalność. Założyliśmy mu kołnierz i podaliśmy płyny - to praktycznie wszystko co się da tutaj zrobić, nie mamy nawet tlenu. 

Rano lekcja z Ignacio, który spóźnił się pół godziny, timorski czas w praktyce. W porze lunchu lekcja bahasa, dośc zabawny język jak układanka z klocków. Wieczorem kolacja u Virginii - która jest jedną z osób, którym się wydaje, że administrują kliniką. Są 3 takie osoby i jak się wydaje żadna tak naprawdę tego nie robi. Ważne decyzje zapadają kolektywnie, wszystko organizuje się oddolnie. Anarchosyndykalizm w praktyce.

Na kolacji banda pracowników rozmaitych NGO, pasożytów żyjących z funduszy organizacji humanitarnych. Ciężko mi się z nimi gada. W pokoju zamieszkał ze mną Jake/Kuba australijski emigrant z Warszawy. Miałem okazję porozmawiać po polsku, a było mi to potrzebne, by trochę się otrząsnąć z wszechobecego poczucia nierealności. Jake żyje w osadzie, dwutysięcznym miasteczku, gdzie mieszka zaledwie 150 białych. Przyjechał tu spróbować szczęścia jako fotograf, chce zrobić reportaż o gangach. 

Organizacje humanitarne to olbrzymi biznes, przemysł o rozrośniętym budżecie, źródło dochodów dla calej rzeszy westersów. Pomoc daje władzę nad tym komu się pomaga i jak nigdzie widać to wyraźnie na Timorze, gdzie cała akcja humanitarna jest płaszczykiem dla przejęcia kontroli nad złożami timorskiej ropy. Humanitrany kolonializm.

Czasem wydaje mi się, że w całym mieście tylko ja i Killyan pozbawieni jesteśmy typowych przywilejów białego człowieka - terenowego samochodu, pieniędzy na wydatki i dodatku za pracę w strefie działań wojennych, za jaką ku naszemu rozbawieniu uważa się Timor.

17 XI

Kaiteho. Rybacka wioska na zachód od Dili. Pacjentów przyjmowaliśmy pod dachem, przy kamiennym stole. Dużo gruźlicy. Zabraliśmy stamtąd dwójkę dzieci z podejrzeniem frambozji - choroby wywoływanej przez odmianę kretków, bardzo zakaźnej i niebezpiecznej jak kiła. Roznoszą ją owady, a ponieważ zbliża się pora deszczowa to szanse na wybuch epidemii są bardzo duże. Dzieci uciekły, spędziliśmy 1,5 godziny czekając, aż je znajdą. Poszliśmy na pobliskie wzgórze, z widokiem na rajską plażę, otoczeni tłumem dzieciaków. Wracaliśmy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, dzieciaki przyklejone do szyby patrzyły jak ich wioska zostaje za nimi, a nasza Toyota wwozi je po raz pierwszy raz w życiu do stolicy. Pełni dumy dorzucaliśmy sobie uwagi typu - :Niezła robota Killyan", albo "No to uratowaliśmy Timor przed epidemią, Mateusz". Oczywiście Dan przekłuł nas jak baloniki, gdy tylko z wielką dumą wprowadziliśmy dzieciaki do gabinetu. To nie była frambozja. I pomysleć, że dzieci się przed nami schowały więc nieco histerycznie tłumacząc jak niebezpieczna jest frambozja i jak zakaźna wysłaliśmy pół wioski na poszukiwania w góry, sami siedząc naburmuszeni pod daszkiem z minami bardzo niezadowolonych białych doktorów. Miny mieliśmy troszkę inne kiedy musieliśmy odwieźc dzieci do domu. Myślę, że przynajmniej daliśmy im dużo radości, no i zobaczyły po raz pierwszy asfalt. 

Po południu Dan wziął nas do gabinetu i spytał się czy moglibyśmy zrobić marsupializację gruczołów Bartholiniego. Obaj pokiwaliśmy ochoczo głową - poza gabinetem okazało się, że ja kiwałem ponieważ nie zrozumiałem zbyt dobrze Dana, a poza tym bylem pewien, że Killyan wie o co chodzi. Killyan co prawda zrozumiał, ale pokiwał ponieważ ja pokiwałem. Nie pozostalo nam nic innego jak poszukać rysunku w książce - okazało się, że to stricte ginekologiczny zabieg, który zreszta powinno wykonywac się w znieczuleniu ogólnym. Biedna dziewczyna cierpiała tak strasznie, a że nie miałem serca jej odesłać to się za to zabrałem nieco z duszą na ramieniu. Udało mi sie podszyc torebkę i wszyscy odetchnęli z ulgą.

Wieczorem urodziny Virginii na plaży. Nie mam talentu do small talks, dobrze czuję się natomiast z Killyanem. Mamy podobne podejście do wielu rzeczy, na imprezie uwspólnilismy irlandzko-polskie podejście do picia wódki. Chodziliśmy, czy też raczej czołgaliśmy się wśród uładzonych i bardzo dobrze wychowanych Ngo’sów. W tym klimacie Absolut wyparował z nas na szczęście naprawdę szybko, miałem więc okazję poznać Tobiasza, który jako jedna z niewielu osób na przyjęciu wykazywał jakieś zaangażowanie w timorskie sprawy. Mówi w tetun i rozmawia z Timorczykami, ma porównania które trafiają im do serca. Miło było wyłowić go z tłumu tych baranów. Dostałem też telefon do drugiej szkoły nurkowania. Kanadyjczyk powiedział mi, że ma w dupie porę deszczową więc chyba zrezygnuje z usług zimnych Angoli i zdezerteruję do Dive Timor.

18 XI

Absolutnie nic, jakby w wybuchu agresji przez ostatnie kilka dni złość się w Dili wypaliła. Przygotowałem prezentację na jutro. Absolutnie za drogi lunch w Castaway, choć widok na Atauro za chmurami zostaje w pamięci, widok na najgłębszy przesmyk pomiędzy Oceanem Indyjskim a Pacyfikiem, głęboki na 3 kilometry, wystarczająco głęboki by mogły prześlizgiwac się nim niezauważenie atomowe łodzie podwodne do kryjówek w cieśninie Pantar, pomiędzy wyspą Alor, a wyspą Pantar w archipelagu Małych Sundajów. Obok ropy jeszcze jedno naturalne nieszczęście Timoru. Do baru wparowałem z roztargnienia ze stetoskopem na szyi i oczywiście musiałem skonsultować barmankę Matyldę.

W hotelu znów rozkręca się impreza, ale znikłem mam już tego dość, nie mam dziś potrzeby, nie bylo napięcia krwi i krzyków.

19 XI

Rano nauki. Killyan prezentował naszą nieszczęsną frambozję, a ja złamania kończyny górnej. Położna przedstawiała fazy porodu. Razem z Denm było 7 osób. Dan mnie jak zwykle zadziwił, ma ogromną kliniczną wiedzę, porusza się we wszystkich specjalnościach. Przy okazji jest niczym wioskowy szaman - codziennie przychodzi do niego około 200 chorych - większość z błahych powodów, jak podejrzewam tylko po to by ich klepnął - gdy bowiem skończy badanie i wypisze leki wykonuje ten sam gest, coś jakby magiczne przyklepanie swojego leczenia. I dzieją się tu cuda - leczy ludzi jakby rozpoznawał choroby węchem, nigdy nie traaci nadziei i nawet gdy jesteśmy sceptyczni i tak wychodzi na jego.

Wśród westersów cieszy się dziwną reputacją. Wszyscy uważają go za bohatera, jednak każdy ma do niego jakies ale - "mógłby się bardziej udzielać..." "mógłby leczyć inaczej..." "ma zbyt zdecydowane poglądy..." "wydaje mi się że nie ma prawa wykonywania zawodu...". Najpiękniejsze w tym jest to, że Dan leje na to ciepłym moczem. 

Rick użyczył mi motocykla – mój pierwszy dzień w życiu jezdziłem słynnym na całym Timorze motocyklem numer 3. Zresztą wogóle pierwszy raz w życiu jeździłem na motocyklu - bez prawa jazdy, bez kasku, a w drodze powrotnej upalony, lekko wypity i bez świateł w nocy. Killyan pstrykał z tyłu zapalniczką, a po przyjeżdzie do hotelu okazało się, że światła działają tylko nie wiedzieliśmy żę trzeba je włączyć. Motocykl numer 3 jest rozkosznym, rozpadajacym się rzęchem, który uruchamia się linką, migacze nie działają, chyba dlatego że zwisają na paskach taśmy samoprzylepnej, przy 90 silnik sie krztusi i nie da się jechać szybciej, siedzenie dawno się rozpadło i całe poobklejane jest plastrami. Pełen fan lewostronny ruch, jazda bez trzymanki. Takimi rzeczami nikt sie tu nie przejmuje.

W piątek w drodze na urodziny zatrzymała nas policja - Stephanie, która prowadziła samochód nie miała wogóle prawa jazdy, a mimo wszystko puścili ją bez problemów. Australijska policja, bo timorska po wojnie domowej została rozwiązana, nie ma tu żadnej władzy. W porze lunchu pojechałem dostarczyć list z Kupangu. Na Timorze nie ma adresów. Gdy chcesz kogoś odnaleźć robi się to tak – wiadomo w jakiej dzielnicy mieszka adresat, należy więc tam pojechać i zacząć się rozpytywać. Dziś zajęło mi to prawie godzinę, ale w koncu przepytawszy kilkudziesięciu ludzi znalazłem wreszcie grupę dzieci, które przyprowadziły mamę, która znała człowieka, który mieszkał obok kogoś kto pracował z mężem kobiety, której szukałem. Udało mi sie dostarczyć list, choć odbiorcy byli bardzo speszeni faktem że przyjechał do nich Malay (jak tu mówią na cudzoziemców) - przez krótki moment Hermenegilda bała się do mnie podejść, obawiając się chyba że przyjeżdzam w złych zamiarach. 

Po południu pojechaliśmy na rafę na cyplu, na którym stoi mała replia jezusa z Rio de Janeiro. Znów nieziemski snorkeling - papuzie ryby w opalizujących kolorach tęczy, fioletowe rozgwiazdy, anemony i żyjące w nich błazenki (clown-fish; Amphiprion Ocellaris). W pewnym momencie para tych rybek wypłynęła z anemonów i buńczucznie podpłynęła zawiszając kilka centymetrów od maski. Wychodząc z założenia że w jedności siła zawróciły po resztę rodziny. Całe stadko zaczęło wokół mnie pływać i wyraźnie podkreślać, że moja obecność przy należącym do nich anemonie jest niepożądana. Co ty tu robisz zdawały się pytać. Dobre pytanie.

20 XI

Spokój prysł jak bańka mydlana. W nocy przywieziono do kliniki Brazylijczyka, którego ktoś wziął za Australijczyka i postrzelił w szyję. Biedny chłopak umarł w naszym baraczku. Przyjechał Eric, dowieźli paskudną ciętą raną maczetą przez plecy i faceta, któremu ucięli ćwierć twarzy z uchem. Rano jeszcze cięta rana maczetą w dłoń, już bez Erica. Mięśnie pocięte, ale ścięgna zostały całe.
Rano wizyta w Bagaro, pacjentów w normie. W środku wioski mają starą tradycyjną timorską chatę, używaną w czasie oficjalnych uroczystości.

W drodze powrotnej wizyta u staruszka chorego na serce. W domu nic nie ma - krzesło, dwa wieszaki. Obejścia pilnuje pies z jedną nogą przywiązaną do szyi. W czasie popołudniowego obchodu znaleźliśmy 16 letnią dziewczynę. Ktoś ją przyjął, nikt nie przebadał, nikt nie zawołał lekarza. Położyli ją zwiniętą w kłębek w fotelu i dopiero gdy przypadkiem natrafiliśmy na nią 2 godziny poźniej okazało się, że ma uraz kręgosłupa szyjnego i złamaną rzepkę.

Dziś zamordowano też przywódcę ruchu na rzecz pojednania plemion ze Wschodu i Zachodu - to ta animozja napędza przemoc od maja, co ciekawe gdy przyjrzeć się historii Timoru takie napięcie, taki konflikt nigdy nie istniał, jakby ktoś wymyślił takie plemienne tarcie dla swoich potrzeb. W ludzkiej świadomości nie istnieli ci ze Wschodu i ci z Zachodu. Nie istnieli, aż do początku 2006 gdy nagle zaczęły krążyć opowieści, że to odwieczna rywalizacja. Ale dodam od razu, że na Timorze, na mniejszych Sundajach nie trzeba dużo, żeby jedno plemię napadło na inne, jedna wioska na drugą. Wystarczy czasem zabita świnia, kilka złych słów. Szczególnie w Indonezji, choć o tym się nie słyszy, takie plemienne wojny na mniejszych wyspach toczą się bez przerwy. Na Timorze żyje w tej chwili 300 grup etnicznych - każda ma swój język i mimo prób wprowadzenia lingua franca w postaci tetun-dili nadal poza głównymi miastami ciężko porozumieć się z kimś, jeśli nie zna się lokalnego dialektu, albo ironicznie i cynicznie indonezyjskiego, Indonezyjczycy bowiem w przeciwieństwie do samych Timorczyków byli w stanie wymusić na nich naukę wspólnego języka. 

Australijska policjantka, które przesłuchiwała dziś pobitych hospitalizowanych w klinice ostrzegła nas, że na środę znów szykują się rozruchy. Plotki, plotki, całe Dili utkane jest z plotek. Zastrzelony Brazylijczyk w plotce okazywał się zasztyletowany, przejechany, zabity przez pomyłkę, był Australijczykiem, jechał własnym samochodem, taksówką, motocyklem. Jedno jest pewne - nie żyje. Ostatnio ruchawki wszczynają gangi z Maubisse. AFP miała tam zgłoszonych w ciągu jednego dnia 5 zgonów, podobno rzucono granat w tłum, ale jak wszystko trzeba to brać z rezerwą.

Łatwo się tu nakręca spirala agresji. Pewnego zbyt gorącego popołudnia ktoś kogoś popycha, wszczyna bójkę. Nazajutrz już może ktoś zginąć, dwa dni później są już regularne starcia, przywożą ofiary, ginie kilku ludzi i nagle z niewiadomych przyczyn jakby ktoś ucinał to jednym rozkazem sytuacja wraca do normy, znowu świeci Słońce, znów jesteśmy w tropikach, znowu lecą portugalskie szlagiery, mamy lazurowe morze i delikatną bryzę, jakby przez ostatnie dni nic się nie działo.

21 XI

W nocy wezwanie, co za ulga - to tylko zwichnięty bark. Nastawiam barczystego mężczyznę bez znieczulenia, robię to pierwszy raz w życiu i choć udało mi się zreponować to nie wiem kiedy mam skończyć chwyt i w końcu pacjent mi mówi, cały biały i zlany zimnym potem że wydaje mu się, że wskoczyło już na miejsce.

Rano wezwali mnie do autystycznego dziecka, które od kilku dni nie jadło. Exitus. Kropka. Próbowałem pocieszać ojca - szczerze mówiąc poradził sobie z tym szybciej niż ja. Dan pojechał na spotkanie z premierem, więc konsultowaliśmy wszystkich którzy przyszli do kliniki. Zaciąłem się na malarycznym dziecku, poszedłem sprawdzić dawkę arthemisate i voila - Dan wrócił. Podobno premier się spóźnił kwadrans, więc Dan, kochany staruszek powiedział, że go pierdoli i poszedł. Horta się tak przejął, że zapowiedział wizytę w klinice na wtorek.

Koło południa wycinałem tłuszczaka wielkości śliwki z dołu nadobojczykowego męcząc się przy tym co niemiara i gdy już go prawie miałem wparował Dan i powiedział - no łatwy prawda, sam wyskoczył. Naprawdę go uwielbiam.

Po południu pierwsze nurkowanie, na razie w basenie. Marianne jest dobrą nauczycielką, zrobiliśmy 3 sekcje zostały jeszcze 2 i możemy płynąć na morze. Wieczorem w FreeFLow spotkanie ze zdziwaczałym Hectorem do którego gadają ptaki.

22 XI

Od rana plotki, że szykuje się wielka bitwa gangów. Podeszliśmy do tej informacji z rezerwą, co Virginia, nasza administratorka uzależniona od wybuchów przemocy podekscytowana zbliżającym się rozlewem krwi odebrała jako osobistą obrazę. Na szczęście jak to w Dili wszystko okazało się plotką. Wizyta w naszym gruźliczym sanatorium nad zatoką Tibar. Alfonso, tłumacz, chłopak zabawowy i w miarę możliwości unikający wysiłku nie do końca zrozumiał o co mi chodzi gdy poprosiłem go o przetłumaczenie na tetun słowa "parestezje". Powiedział, że mówi się na to "makilin" tak więc przepytałem około 30 chorych na okoliczność obecności "makilin". Nie do końca rozumiałem czemu wzbudza to taką wesołość. Pod koniec przyszedł Ignacio, który powiedział, że tak naprawdę pytałem się czy mają łaskotki.

Po południu zaszyłem męża dziabniętego nożem przez żonę - mężczyzna był tak pijany i agresywny, że nawet nie potępiałem tej kobiety. Zresztą przyszła tam przerażona tym co zrobiła, pełna troski o swojego mężczynę. Dziwne panują tu układy rodzinne - mnóstwo przemocy, bicia, poniżania kobiet, mężczyźni nie dotykają się prac domowych. Ignacio znów nie pojawił się na porannej lekcji - znów ten brak poczucia upływającego czasu. Nie ma listu od Kasi co smutne. Z rzeczy wesołych znaleźliśmy rewelacyjną tajską restaurację nad brzegiem morza.

23 XI

Batugado. 120km od Dili, 3,5 godziny rozwaloną drogą z pozarywanymi mostami. Ta droga to główna arteria komunikacyjna wyspy. Poza nią jest tylko gorzej. Na brzegu wyschniętej rzeki cudowna opuszczona rezydencja, willa w portugalskim stylu. Należała do przywódcy indonezyjskiej milicji Enrique R. W tym domku zginęły bez śladu setki zakatowanych przez niego ludzi. Żaden Timorczyk tam nie pójdzie - boją się duchów pomordowanych. Wszędzie tu duchy, uroki, złe oczy, miejsca tabu. W zatoce Batugado rzucają papierosy duszom ludzi porwanych przez prąd. Timorczycy są bardzo przesądni - wierzą w duchy i życie pozagrobowe. Organizują 4 uroczystości pogrzebowe - w dzień pogrzebu, 2 tygodnie później, 6 miesięcy i rok po. Karmią swoich zmarłych i budzą pukaniem co roku w rocznicę śmierci.

W Batugado przyjęliśmy chyba około setki pacjentów - sporo malarii i gruźlicy. Na dodatek program gruźliczy tu szwankuje - kilka drop-outów z terapii, które doprowadziły mnie do białej gorączki. Cała podróż zajęła ponad 10 godzin. Wracaliśmy w 12 osób z dzieckim z wysoką 40 stopniową gorączką, które zabrałem do szpitala w obstawie całej rodziny.

24 XI

Absolutnie nic przed południem - dwa niegroźnie wypadki motocyklowe, trochę szycia.
Po południu skończyłem basenowy wstęp do kursu. Teoria 5x100%, w praktyce lewitujący budda nie wyszedł mi perfekcyjnie, ale będzie dobrze. Pierwsze nurkowanie we wtorek.

25 XI

Męcząca wizyta w obozie Metinaro, około 100 pacjentów. Jedna z pacjentek, która zgłosiła się 2 tygodnie temu z biegunką okazała się gruźliczką - mam wyrzuty sumienia bo powinienem rozpoznać to już wtedy. Dziś była w fatalnym stanie, ale nie chciała jechać z nami do szpitala. Zacewnikowałem staruszka z potwornie zatkanym pęcherzem - ma chyba guza prostaty. Znów kilka niegroźnych wypadków motocyklowych i samochodowych. Pracowałem do 9, a wieczorem w hotelu indonezyjska impreza. Przyszedł Tobiasz więc miałem przynajmniej okazję pogadać sobie z nim i jego sympatyczną dziewczyną.

Wcześniej w klinice wezwanie do dziewczynki, która dostała drgawek w czasie ceremonii wypędzania duchów. Bardzo miła Australijka Jenny zawiozła mnie swoim samochodem na miejsce - jechaliśmy przez zakazane rejony Dili i w końcu dostaliśmy się do słomianej chatki pełnej starych babć mamroczących pod nosem zaklęcia. Rozpoznałem stan epileptyczny, dziecko GCS 7, wysoka gorączka. Udało mi się przekonać rodziców, że dziewczynkę trzeba zawieźć do szpitala. Pierwszy magiczny pojedynek zaliczony na moją korzyść, choć pozostaje dylemat. Na ich oczach tacy ludzie jak ja podważają ich wiarę, wbijają klina pomiędzy nich, a ich kulturę, która może być ostatnią obroną przed cynicznymi wpływami Zachodu. Z jednej strony ważę taką rację - z drugiej widzę umierające dziecko, które, według mojej wiedzy z każdym nawracającym napadem drgawek ma coraz większą szansę na nieodwracalne zniszczenia w mózgu. Co wy byście zrobili? W klinice zawsze idziemy na rękę gdy ktoś postanawia wrócić do rodzinnej wioski i poddać się tradycyjnemu leczeniu, pod warunkiem, że opuszczenie szpitala nie zagraża jego życiu. Znów według naszej wiedzy, naszych statystyk, naszego doświadczenia. Wiem, że możliwa jest fuzja przy odrobinie szacunku z obu stron nie trzeba stawiać tych kwestii na ostrzu noża, our way or the highway.

26 XI

Okrutnie męczy mnie kac od rana. Motocykl, który zamówiłem na dziś 3 dni temu oczywiście zniknął. O 7:30 pojechałem z ambulansem jako obstawa medyczna towarzyskiego biegu na 10km. Na początku bylo milutko – sunelismy sobie spokojnie za peletonem, brzegiem morza w kierunku posągu Jezusa. Sielanka skończyła się w drodze powrotnej - na mecie czekało na nas 2 chorych - Portugalczyk z wieńcowym bólem i młoda odwodniona dziewczyna. Killyan zabral ją do szpitala, a ja pojechałem z facetem do portugalskiej kliniki w bazie Guardia Nacional. Ku mojemu zdziwieniu nie tylko był tam lekarz, ale okazało się na dodatek, że to anestezjolog. Mieli tlen EKG i ku mojemu absolutnemu zdziwieniu małe laboratorium, w którym mogli zrobić CKMB i troponiny. Wszystko to czego nam brakuje.

Po południu kupiliśmy wielkiego tuńczyka i z Liz, Danem, Aidą, Killyanem rodziną Aidy (czyli połową Dili wedlug naszych ocen) i kilkoma ludźmi z kliniki wyprawiliśmy się na plażę. Było tak miło, że Dan nawet zdjął stetoskop. Uczyliśmy Timorczyków pływać, a najprzyjemniej było nam gdy wpadli w zachwyt mając po raz pierwszy okazję zajrzeć przy pomocy naszego sprzętu pod wodę.

27 XI

Obwoźna klinika w Batugaro. Ewidentnie całą wioskę od dwoch dni dręczy wirus, więc pomijając jedno dziecko z przedziwnymi dźwiękami w płucach i mężczyznę z uszkodzonym stożkiem rotatorów większość wizyt brzmiała i wyglądała tak samo moras saida inus been fatuk moras mear loron hira loron tolu wdech wydech recepta i następny.
Gdy skończyła się wizyta poprosilem, żeby pokazali mi ceremonialną chatę, dom na palach w środku wioski, miejsce przeznaczone na specjalne uroczystości. Domy takie utrzymywane są przez całą wioskę, czesto też są fundowane przez zamożne rodziny (tak jak np w Herze, gdzie 1 starzec ma stado bawołów warte kilkadziesiąt!!! tysięcy dolarów).

W środku chaty dość skromnie, choć był tam zestaw ciekawych instrumentów - miedziane cymbały, wielkie bębny i trąby z bawolich rogów.
Wprosiłem się na najbliższą uroczystość, ale to niestety dopiero 1 stycznia, watpię więc że jeszcze wtedy tu bedziemy.
W drodze powrotnej widziałem stado makaków i orła bielika. Wczoraj na plaży pierwszy raz zobaczyłem kraby-pustelniki, a pod wodą meduzę z długimi cienkimi ramionami rozsnutymi na promieniu kilku metrów.
Po południu absolutny odpływ sił, ogarnęło mnie poczucie beznadziejności - często mi towarzyszy w klinice. Położę się wcześnie spać i spróbuję pojechać na wschód Słońca na wzgórze z rzeźbą Jezusa.

28 XI

Chaos. Dzień zacząłem 9 po północy. Telefon od Liz. Dan prosi, żebym rzucił okiem na mężczyznę przyjętego do kliniki. Przyjeżdzam i ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że jestem sam. W erce leży mlody mężczyzna - spadł z motocykla i zerwał sobie skórę z przedramienia, która zwisa mu w okolicach nadgarstka jak zrolowana rękawiczka. Na podłodze krwiste błoto. Czucie i motoryka zachowane, nie ma uszkodzonych naczyń, nie wygląda też szczególnie brudno więc zabieram się do składania tego do kupy. Po pół godziny szukania udaje mi się znaleźć 3 buteleczki lidokainy. Nie mam pod reką anestezjologa i niczego co mogłoby mi pomóc gdyby nie udało mi się dobrze założyć bloku więc decyduję się na miejscowe znieczulenie. W środku zerwany flexor carpii ulnaris, urwana kolaterala od nerwu pośrodkowego - tego nie naprawię. Proszę o miskę z wodą - dostaje basen. Gehenna. Kończę o 3:30  założyłem 35 szwów.
Nabuzowany adrenaliną ruszam na wschód Słońca. Timor o poranku jest olśniewający, opanowany przez setki ptakow i zwierząt.

Wspinam się na złe wzgórze i w końcu ląduje 500m od posągu Jezusa, niestety dzieli mnie od niego przepaść. Od dzisiaj będę znany na wyspie jako ten który nie trafił do Jezusa.
Czekam na wschód Słońca i w tym powolnym oczekiwaniu uspokojam się i odpoczywam.
O 6:30 schodzę na dół - mój motocykl nie chce odpalić. Spędzam pół godziny walcząc z zapłonem, aż w końcu metodą łagodnych próśb udaje mi się go uruchomić. Akurat zostaje mi tylko tyle czasu, żeby zmienić pacjentowi z nocy opatrunek. Teraz pozostaje czekać - jesli minie go zespół powięziowy i zakażenie to mu się uda.
O 8:30 ruszam na pierwsze nurkowanie w morzu. Zanurzam się i caly niepokój znika. Jest fantastycznie, jak na rajskiej łące. Patrzę w górę i nad głową unoszą się miliony ryb jak rajskie ptaki. To jak dotykać życia, gęstego jak smoła. W drugim nurkowaniu widoczność jest jeszcze lepsza, widzę stada ryb przyklejonych do siebie, koniki morskie, anemony wyglądające jak bukłaki z wodą, małe rybki chowające się w norkach i wielkie papuzie ryby kruszące koral swoimi dziobami.

Robimy kilka ćwiczeń, Marianne jest zadowolona bo dość szybko łapię jak utrzymywać głębokość, więc zamiast wciąż mnie pilnować możemy razem oglądać te cuda.
Wracam robię zakupy, czekam na Megan, która po raz 3 z rzędu nie pojawia się na lekcji - kładę na nia laskę, to chyba swoista zemsta po naszym malutkim spięciu sprzed kilku dni na temat NGO, Dana i całej timorskiej sytuacji.
Ruszam w chaotyczną wycieczkę motocyklem po mieście, płoszę jaszczurki, błąkam się kierując się tylko zdziwieniem przechodniów - im ono większe tym bardziej dzielnica oddalona od utartych ścieżek ngosów. Uwielbiam jeździć motocyklem.
Krótka drzemka i wracam do kliniki. Wydostajemy się po 20 i jedziemy do Wayne’a - złapał malarię, czym najbardziej z naszej trójki przejmuje sie chyba Killyan. W drodze powrotnej jeszcze chwilka w Castaway gdzie znajoma Killyana wynajęła chór z liceum. Miły moment, śpiew pod gwiazdami. Spotykam tam Caroline, korespondentkę CNN, kóra mówi jakby była cały czas na wizji. Kończę dzień szaleństw.

29 XI

Dość przygnębiający dzień. Zaczynamy mieć dość pracy przez 7 dni w tygodniu po 16 godzin dziennie. Mężczyzna z wypadku zagorączkował i trzeba było to wszystko otworzyć - jeszcze jeden kamyczek do mojego zniechęcenia. Myślę już tylko o przylocie Kasi.

30 XI

Wizyta premiera w klinice pozwoliła się nam porządnie wyspać. Założyliśmy sondę żołądkową dziecku z malformacją AV i podajemy mieszankę z cukru, oleju i mleka.
Po południu przywieźli 18 chłopaka - dawno nie widziałem takiego szczęściarza. Trafili go rama ambon w klatkę, ale strzała zeslizgnęła się po żebrach i nic mu się nie stało – poprawili więc robotę uderzeniem młotka w skroń ale jemu znów się udało wykręcić. Młotek trafił w kość jarzmową i nawet nie naruszył czaszki. Przyjęliśmy go i kilka godzin później jego koledzy zemścili się i w bramie kliniki spuścili niezłe manto jakiemuś kolesiowi. Przemoc nakręca przemoc bez końca, już mnie to nawet nie porusza, tak tu po prostu jest.

A chłopak - jak to ładnie ujął Dan - to żywy przykład, że w Timorze nie działa zasada survival of the fittest ale raczej survival of the luckiest. Ciekawe czy szczęście przenosi się genetycznie.
Wróciła Fatihna, jutro pojawiają się studenci więc możemy bez wyrzutów sumienia zostawić klinikę. Zaczynamy odliczanie - 5 dni do końca.

1 XII

Od rana walka o przedłużenie wizy. Nieopisywalne uwielbienie dla pieczątki - biurokracja jest jedyną rzeczą, którą Portugalczycy skutecznie zasiali na Timorze. Waga dokumentu jest oczywiście wprost proporcjonalna do ilości przybitych pieczęci. Wizę dostane za 6 dni.
Po powrocie do kliniki śmierć. Rodzina w szale. Śpiewają pieśni, rzucają się na ciało. Ktoś wybiega i zaczyna tarzać się w kurzu. Jakaś mloda dziewczyna obok mdleje. Zaczyna się napięcie chcą jak najszybciej zabrać ciało, a ambulans jest w Ketaiho. W końcu Suku rozkłada fotele w Toyocie i ładuje kobietę na noszach do środka. Ja z Liz zabieram rodzinę. Dojeżdzamy do ich domu i natychmiast zwala się tam cala dzielnica. Wszyscy płaczą rzucają się na ciało. Zostawiamy ich, żeby mogli w spokoju zająć się swoimi działaniami, ktore będą się ciągnęły przez najbliższy rok. Te wycia, jęki płacze, to trochę teatr, bo w całym swoim szale działają bardzo rozsądnie, sprawnie wszystko załatwiają. Animistyczne tło wymusza okazywanie rozpaczy po utracie kogoś z rodziny, to dobrze wygląda, to uspokoi nieboszczyka.
W klinice umiera drugi mężczyzna. Po południu miał 33 stopnie - hipotermia w tropikach. Zostawiliśmy go pod kocem, zawiniętego w folię NRC, podaliśmy ciepłą kroplówkę. Będę zdziwiony jeśli dotrwa do jutra. Dan oczywiście uważa, że luzik że nic mu nie będzie.

Wieczorem wesele siostry Alarico. Rzędy krzeseł i kolejka do jedzenia. Cudem uniknęlismy posadzenia na froncie obok pary młodej jako dodatkowa atrakcja, status symbol.
Gdy skończyło się jedzenie, zabrali stoły i zaczęły się tańce. Mają to w genach więc poddałem się po pierwszym tańcu czując się jak niezgrabny olbrzym wśród liliputów. Górowaliśmy tam nad wszystkimi o głowę, dwa drągale w masie szczuplutkich Timorczyków i pięknych jak kwiaty Timorek.
To bylo strasznie miłe, zobaczyć wreszcie ich roześmianych, rozbawionych, uwierzyć, że nie wszyscy rozbijają sobie głowy. Cały przydział alkoholu ograniczył się do puszki piwa na głowę. 

2 XII

Spokojny dzień. Teraz kiedy wróciła Fatinha i oprócz nas jest 3 stałych lekarzy w klinice mam więcej czasu. Rano zastępowałem Dana w przychodni - pora deszczowa się zbliża pojawia się coraz więcej malarii. Zarezerwowałem lot dla Kasi.

3 XII

WYkład o BTLS. Drzemka po południu, która bardzo mi się przydała. Największa ryba jaką udało mi się kupic na kolację u Liz. Niestety nei byłęm dość asertywny i wbrew mnie rybę podano za wcześnie. Piękna niedogotowana ryba.

4 XII

Zamieszki w Maubisse. 6 głów rozbitych kamieniami. Postrzał w ramię. Rana kłuta ramienia. Najbardziej zajęty dzień w klinice do tej pory. W międzyczasie zdążyłem jeszce zaliczyć wizytę z mobile clinic w Bogoro i zamknąć biedaka, który rozdarł sobie ramię na motocyklu. Na koniec w klinice zaczęli koczowac członkowie gangu, do którego należał jeden z pacjentów. Wyrzucenie ich było najbardziej stresującym momentem całego dnia, na dodatek musiałem zrobić to dwa razy, bo natychmiast po tym jak jedna grupa wyszła to zwaliła się następna. Grozili, że zaatakują klinikę w nocy, ale myślę że było to tylko puszenie się. Zobaczymy jutro.

5 XII

Noc upłynęła spokojnie, podobnie jak i dzień czego już nie miałem okazji sprawdzic doświadczalnie. Cały dzień spędziliśmy nad morzem. Dwa nurkowania. Podziemne ściany i orla płaszka którą jeszce teraz widzę, gdy zamykam oczy. Prawie 5 minut krążyła nad naszymi głowami jak prehistoryczny ptak. Skończyłem trening dostałem certyfikat i mogę wreszcie nurkować sam. Spotkaliśmy też wielkiego żółwia - miał ponad metr. Przez chwilę bacznie nas obserwował i w końcu majestatycznie odpłynął.

6 XII

Dostaliśmy dzisiaj leki - tadafinil czyli viagrę. Bardzo się ubawiłem otwierając tę paczkę. Kuba dziś wyjeżdża, za chwilę cała nasza paczka. Killyan, Kuba ja i Mat rozpierzchnie się i zniknie.

7 XII

Przyjechała Kasia i wreszcie poczułem wolność. Rano byłem umówiony na nurkowanie, ale Wayne był zbyt pijany więc nici z pływania. Podrzucili mnie na lotnisko. Moja biedna dziewczyna nie dostała bagażu i musi czekać do jutra w kupionym na Bali sarongu i koszulce. Rozpoczęliśmy podchody w kierunku samochodu. Sprzęt już dostaliśmy od Wayne’a. Cudowne popołudnie z moją żoną.

8 XII

Ruszamy na wycieczkę po wyspie - cel wyspa Jaco na wschodnim krańcu Timoru. Dostalismy terenową Toyotę za absolutnie nierozsądną cenę, ale bylismy zdesperowani. Od wczoraj pada - po południu dzikie ulewy. Wczoraj z powodu deszczu niby odwołano ceremonię symbolicznego złożenia broni przez plemiennych wodzów. Udało nam się tylko spotkać kilku z nich ubranych w pióropusze i ze starymi portugalskimi szablami u boku. Ogarnięcie wyjazdu zabrało nam prawie cały dzień. Musieliśmy wypożyczyć samochód zabrać sprzęt z Freeflow, pojechać po bagaż Kasi na lotnisko, który ku mojemu zdziwienu dotarł zgodnie z obietnicą z Paryża do Dili sam. Zjedliśmy lunch, przeczekaliśmy ulewę, zrobiliśmy zakupy i wreszcie koło 5 udało się nam wyruszyc. Nad wyspą przetaczała się burza, na drodze kilka zwalonych drzew, które trzeba było omijać przebijając się przez dżunglę. Samochodzik poradził sobie dzielnie więc dotarliśmy w końcu do Baucau. Po drodze na dłuższą chwilę zatrzymało nas stado bawołów, które wracało z wieczornej błotnej kąpieli. Baucau jest miłym spokojnym miasteczkiem pełnym starych portugalskich domów. Wieczory są tu w przeciwieństwie do Dili pełne życia, ludzie się nie boją nie ma tego całego napięcia towarzyszącego życiu w stolicy. Pierwszy raz wydostaliśmy się tak daleko na wschód. Widoki były niesamowite droga wije się zboczem gór nad brzegiem morza, a nawierzchnia nie licząc kilku zarwanych mostków jest dużo lepsza niż się spodziewałem.

9 XII

Ostatnie 50 kilometrów zajęło nam 3 godziny z czego godzinę poświęciliśmy na 8 kilometrową drogę z Tutuala nad brzeg morza. Za wysepką Jaco jest już tylko kilkanaście tysięcy mil morza, aż do Ameryki. Cieśnina pełna jest ryb, a co kilkanaście minut przepływa stado delfinów. Koral niestety zniszczony rabunkowym rybołóstwem - część wycyjankowana, część zniszczona dynamitem. Zdaje się też, że zabijają żółwie. Na dnie znaleźliśmy wielką półtorametrową skorupę. W nocy gwiazd było tyle, że niebo wydawało się nierealne. Ognisko na plaży i smażony trewal. Miejscowi rybacy pomogli nam oprawić rybę i rozpalić ognisko. W milczeniu przeleżeliśmy przy ogniu gapiąc się w niebo. Wschód Wenus, a później wschód Księżyca. Przez niebo przesunął się Orion w całym ekwipunku zanim zasnęliśmy, wykańczając przy okazji resztki przemyconego z Bali materiału zakupionego za nieludzką cenę.

10 XII

W nocy zmoczył nas lekki deszczyk, więc przenieśliśmy się do jaskini i doczekaliśmy tam do rana. Zbierać zaczęliśmy się koło 7 ale zanurkować udało się nam dopiero koło 9. Prąd był tak silny, że po kilku minutach zrezygnowaliśmy, wynurzylismy się i załatwiliśmy sobie łódź do asekuracji. Koral zniszczony, ale ryb zatrzęsienie. Widzieliśmy kilka niewielkich rekinów i płaszczki. Pierwsze nurkowanie było bardzo przyjemne, zdryfowaliśmy sobie z prądem i łódź odwiozła nas na brzeg. Drugie zanurzenie to walka z prądem, mimo że mieliśmy tabelę pływów dla Com ale slack przy Jaco absolutnie się nie pokrywał z tamtym. W efekcie wypłynęliśmy pod prąd i musieliśmy wracać z prądem. Popłynęliśmy na wysepkę - przechadzka po lesie wyrastającym z wulkanicznych mas. Wszędzie kolczaste liany, kłujące liście, ciernie i rzepy - wszystko na szczęście tak suche, że przedzieraliśmy się bez problemu. Koło 5 wyruszyliśmy z powrotem. Nocleg po drodze w Com a bambusowej chatce nad brzegiem morza.

11 XII

Droga z Com do Dili po podróży do Tutuali wydawała się autostradą. W nocy na plaży niemal nie rozdeptałem wielkiego 1,5 metrowego węża w zielone paski. Odpełzł sobie spokojnie. Zapomniałem wspomnieć, że plaża na Jaco była rajem krabów-pustelników. Było ich tam dosłownie tysiące i bez przesady można powiedzieć, że każda muszelka którą się podniosło była zamieszkana. Zauważyłem jednego, jak szedł sobie przez zbiór muszelek Kasi. Przy każdej przystawał i bardzo dokładnie ją badał czy przypadkiem nie nada się na nowy domek. Widziałem też wielkie muszle z krabami zebrane przez rybaków - były wielkości ludzkiej głowy. Biedne kraby były wyrywane hakami, a zdobyte w ten sposób muszle szły na sprzedaż. Po powrocie do Dili pozałatwialiśmy kilka spraw - nasza karta tu nie działa, więc muszę jutro spieniężyć czeki. Wieczorem pożegnanie Killyana, który we wtorek wraca do domu po rocznej nieobecności. Wayne wypił wczoraj śliwowicę i dziś już nie mógł tknąć alkoholu rozczęstowałem więc polską truciznę wśród gości. Przyszedł Dan, Aida, Fatihna, Chloe, Virginia. Julie i Liz. Szkoda, że Killyan wyjeżdza. Przez ten miesiąc naprawdę go polubiłem. Porządny z niego cżłowiek, dobry lekarz z odpowiednio rozwiniętym poczuciem absurdu, absolutnie bezproblemowy. Lubi zapalić, wypić, pogadac i cały czas jest uśmiechnięty - może oprócz poranków. Niech mu się szczęści.

12 XII

Kasia spała prawie do południa, załatwiłem w międzyczasie łódź na Atauro (używając wypróbowanej sztuczki - Hau ema Polanda ita konhese Polanda papa Johannes Paulus Secundus - zjechałem z 60 dolarów na 40) i sprawy w banku. Wpadłem na chwilę do kliniki - dostaliśmy od Dana misję, żeby spróbowac przetrzec na Atauro szlak dla mobile clinic z Bairo Pite. Mamy znaleźć jakąś kobietę, która wie gdzie szukać irlandziego misjonarza, który może nam pomóc. DZiwnie się poczułem, jakbym przeżywał znów sen z początku podróży. Ksiądz na malutkiej wyspie. Nie mogę się doczekac tej wyprawy - płyniemy z samego rana rybacką łodzią. Targi były ciężkie bo UN wywindowało ceny na niebotyczny poziom. Paszporty zostawiliśmy Piusowi i czekamy na indonezyjską wizę.

13 XII

Przyjechaliśmy do portu o 7 rano. Toniego rybaka ani śladu. Rozpytujemy się ludzi - podobno jeszcze nie przypłynął. Czekamy godzinę, dwie. Koło 730 przyjeżdża ciężarówka z 30 mężczyznami i pirogą. Każdy niesie bambusowy kijek i trzcinę. Mam nadzieję, że czekają na łodzie rybackie i że Antonio niedługo przypłynie. Niestety nie, choc faktycznie mężczyźni czekają na rybaków. Gdy tylko piroga przywozi ryby nanizają je na wstęgi trzciny - to uliczni sprzedawcy którzy roznoszą ryby po ulicach Dili. Czekamy do 10 kiedy to znajduję kogoś kto był wczoraj przy tym jak się umawiałem z Antonio. Z niedowierzaniem dowiaduję się, że Antonio popłynął już na Atauro. Ktoś mówi mi, że na Atauro płynie jeszcze jedna łódź. Znajduję kogoś kto mówi, że trzeba trochę zaczekać. Czekamy następne 3 godziny. Koło 1 zaczyna się ruch koło naszej łodzi. Łódka ma kilka metrów długości, a zamierzają na nią załadowac kilkadziesiąt 20 litrowych baniaków z wodą, kilkadziesiąt worków z ryżem. Pytam czy się zmieścimy - odpowiedź już pewnie znacie. Trzeba czekać. Czekać tym razem na sternika, który podejmie decyzję. Wreszcie przychodzi Ondio i mówi, że może nas wziąć za 10$ od łebka. Prosimy by po nas przysli gdy będą gotowi. Czekamy aż w pewnym momencie widzimy jak nasza łódź odpływa bez nas. Ondiego nigdzie nie widać więc musiał popłynąć. 

Tracimy całą nadzieję, ale spotykamy kogoś kto też czeka na łódź i przekazuje nam życiową mądrośc dotyczącą podróży na Atauro - trzeba czekac. Czekamy i wtedy nasz potencjalny współpasażer znika. Zbieramy się już do sromotnego powrotu i wtedy wraca Ondio - okazuje się, że nie popłynął na tamtej łodzi bo to była łódź towarowa a my popłyniemy pasażerską. A właściwie "pasażerską". Jedyne co trzeba zrobić to oczywiście poczekac. Czekamy oczywiście. Zbiera się załoga i teraz czekamy już wspólnie na kogoś kto ma z nami popłynąc. PO jakimś czasie wraca nasz współpasażer, który zniknął jakiś czas temu. Okazuje się, że czekaliśmy a niego jego motocykl i dwa telewizory, które wiezie na wyspę. Ładujemy się więc na tą łupinę w 6 z motocyklem i dwoma wielkimi pudłami i wreszcie po 8 godzinach czekania ruszamy. Od samego rana morze było gładkie, a pogoda idealna, ale gdy tylko ruszamy zaczyna się psuć. Po godzinie dopada nas burza - stan morza 5 wiatr w porywach do 6. Niby nic na jachtach, na których normalnie pływamy, ale na tej łupinie jest trochę inaczej. W pewnym momencie deszcze jest tak gęsty, że widoczność spada do kilkunastu metrów - nie widać ani Timoru ani Atauro. 

Okazuje się, że na pokładzie mamy nie tylko kompas, ale również nawigatora. Jego praca polega na tym, że pokazuje reką kierunek sternikowi. Powoli wszystkim - i nam i innym pasażerom i załodze rzednie mina. Łódź przecieka i co 10-15 minut trzeba wybierać wodę. Na szczęście na pokładzie objawia się butelka wina palmowego, która przywraca nam wszystkim animusz. Fale rosną, łodzią strasznie rzuca, aż w pewnym momencie zmywa nam z pokładu zbiornik paliwa. Nasza Yamaha staje i zaczynamy dryfowac. Fale są krótko cięte, formują się przeciw prądowi, który dochodzi w tej cieśnienie do 4 węzłów. Chłopaki z załogi podłaczają zapasowy zbiornik, ale ponieważ zgubiony plastikowy baniak wart pewnie koło 10$ jest zbyt cenny by zostawiać go na pastwę oceanu więc w środku burzy zaczynamy zawracać i go szukać. W końcu się znajduje i ku mojemu przerażeniu zamiast go wyciągnąc z pokładu jeden z nich wskakuje po prostu do wody i płynie po niego wpław. Na szczęście udaje mu się odzyskac zbiornik, a nam udaje się wyciągnąc go na pokład. W końcu docieramy do brzegów wyspy, ale że załoga nie ma dość wrażeń więc zaczynam łapać w tej burzy ryby. Nic nie łapiemy i wreszcie po 10 godzinach od wyruszenia docieramy na wyspę. Niestety jak się okazuje wylądowaliśmy 6 kilometrów od naszego noclegu. Na szczęście ktoś nas podrzuca na miejsce i lądujemy u Barry’ego w idealnym momencie, żebym mógł wyciągnąc drzazgę z palucha Micheala - przyjaciela Barry’ego z dzieciństwa. Zasypiamy w chatce nad morzem, po długiej opowieści Micheala o podróżach po Afryce.

14 XII

Od rana wyruszamy na misję. 6 kilometrów do Villa gdzie mieszka większość ludzi, z którymi mamy się spotkać. Sytuacja nieco się komplikuje - okazuje się, że na wyspie nigdy nie było irlandzkiego misjonarza, a Gabriela która miała nam pomóc absolutnie nie jest tym zainteresowana. Gabriela spędza tu już 11 rok i jak się wydaje interesuje ją tylko utrzymanie status quo. Pomoc medyczna dla drugiej strony wyspy spotyka się z oporem przełożonego pielęgniarek tutejszego szpitala, Lukasa, który jest też przedstawicielem ministerstwa Zdrowia na wyspie i jak się zdaje dąży do zmonopolizowania opieki zdrowotnej i przejęcia pełnej kontorli nad funduszami płynącymi na wyspę. Mityczny Irlandczyk okazał się Włochem - ale on też nie potrafi nam pomóc. Po pierwsze nie chce się wcinać w powerplay pomiędzy Gabrielą i jej organizacją ROLU, a Lucasem i przedstawicielami lokalnych władz. Na dodatek nie może nam nic powiedzieć o drugiej stronie wyspy, ponieważ żyją tam głównie protestanci. 

Spotykam się z kubańskim doktorem, który prowadzi klinikę w Villa. Miły 26 letni chłopak, przysłany na Timor przez Fidela wraz z kontyngentem 300 innych kubańskich lekarzy. On też niestety jest zależny od Lukasa i jego decyzji. Dowiadujemy się, że nie jeździ na drugą stronę wyspy bo nie dostaje funduszy na benzynę. Wszystko związane z organizacją służby zdrowia kręci się tu wokół Lukasa - ale z nim nie możemy się spotkać bo jest w Dili. Wracamy do rodziny Nemy. Po drodze spędzamy chwilę u timorskiej rodziny, któa zaprasza nas na kokosa. Matka jest na wpół szalona - sądząc po zębach przedobrzyła nieco z betelem. Po powrocie załatwiamy przez Barry’ego przewodnika. Postanowiliśmy sami zobaczyć co tak naprawdę dzieje się po drugiej stornie wyspy. Jeszcze chwila snorklowania - fantastyczna ściana i kanał o głębokości 35 metrów, a później następna rafa i dno opada na głębokośc prawie 3 kilometrów. Udaje mi się zobaczyć rybki czyściciele i stację mycia ryb, węża morskiego, wielkie homary i co zaskakujące - ropuchy(???). Po powrocie Barry opowiada mi historię, która jeszcze bardziej nakręca mnie, że ruszyć na drugą stronę wyspy i spróbować zorganizować tam klinikę. 

Żona Barry’ego Nema była w 37 tygodniu ciąży kiedy dostała napadu rzucawki. Lokalny doktor z pomocą dwóch lekarzy, którzy pracowali w Bairo Pite próbował rozwiązac sytuację, ale mimo telefonicznych konsultacji z Danem napady się nasilały. Trwało to 16 godzin, wyspa była odcięta przez huragan. Żadna z łodzi wysłanych z Dili nie przedarła się przez sztorm. Helikoptery ONZ miały zakaz lotów i mimo tego, że w środku nocy wiatr ucichł na godzinę, czyli akurat tyle ile potrzeba było, żeby dolecieć i wrócić onzetwoska biurokracja przeszkodziła w wysłaniu śmigłowca. Kiedy helikopter w końcu doleciał było już za późno. Nema się udusiła. Próbowano ją reanimować ale nic to nie dało. Z jakiegoś powodu żaden z 4 lekarzy nie zdecydował się na cesarskie cięcie. Nema umarła w wyniku bardzo długiego ciągu małych nieszczęść. Barry mówi, że to było przeznaczenie. Z czwórki jej rodzeństwa troje umarło przed trzydziestką. Barry wierzy w sny, przeczucia. objawienia. Na Atauro nie jest to zaskakujące.

[tu następuje w notatkach pewna nieścisłość - następny wpis jest z 16 XII chociaż jestem gotów przysiąc że wyjechaliśmy z Atauro w sobotę czyli właśnie 16 XII. W notatkach wyjazd jest pod datą 17 XII. Wyjaśnienie tego jest takie, że przez jakiś czas prowadziłem z datą do przodu. Następny wpis, który potrafię bez wątpienia umieścić w czasie to wigilia więc gdzieś po drodze zginął 1 dzień. Nie pierwszy raz w podróży więc wspominam o tym raczej z rozbawieniem]

16 XII

Ruszamy o wschodzie Słońca. Filippe, szwagier Barry’ego podrzuca nas na koniec drogi. Dalej przez eukaliptusowy las, a później dżunglę pełną ptaków. Prowadzi nas Mani. Po godzinie docieramy do Mali, wioski w lesie otoczonej metrowym murkiem. Do środka wchodzi się po małej drabinie. [wtedy myślę, że to ochrona przed zwierzętami. Dopiero po rozmowie z Andree na Alor pojawia się myśl że to obrona przed ludźmi]. Docieramy do stromego urwiska i w nieznośnym upale schodzimy na drugi brzeg do celu naszej podróży Adary. Na miejscu spotykamy się z naczelnikiem wioski, pielęgniarką i pastorem. Na początku wydają się zainteresowani pomocą, ale bardzo szybko znów pojawia się imię wszechmocnego Lukasa. W nagrodę za nasze trudy dostajemy 4 kokosy i bon na popołudnie w chatce nad morzem. Nic tu nie wskuramy. Na dodatek po rozmowie z nimi nie wydaje mi się, żeby mieszkańcy drugiego brzegu potrzebowali tak naprawdę pomocy. Jak sami mówią nie mają żadnych problemów - życie polega na spaniu, jedzeniu i odpoczynku. Oczywiście trzeba to przesiać prze filtr mojej doskonałej znajomości tetun, która nie wykracza niestety poza zbieranie wywiadu. Moras saida. Moras nebe. Hori bainhira. O 3 ruszamy z powrotem. Naszego przewdnika puściliśmy do wioski, gdzie mieszka jego dziewczyna. Spóźnia się tylko 3 kwadranse, więc jak na standardy timorskie nieźle - czego zresztą oczekiwać skoro zegarki mają tu tylko najbogatsi. Droga powrotna zajmuje nam 3-4 godziny. Padamy na pysk ze zmęczenia.

17 XII

Wolne przedpołudnie. Robię kilka zdjęć na sobotnim rynku, na który spływają łodzie z całej wyspy. Czekamy na prom, który zabierze nas do domu. W czasie naszej nieobecności sytuacja nieco się zaostrzyła, obrzucono granatami kilka domów, ciągłe blokady ulic. Zginęło dziecko zastrzelone przez australijskiego żołnierza. Rzutem na taśmę poznajemy ojca Chica, który obiecuje nam pomóc jeśli będziemy chcieli zorganizować klinikę na Atauro. Na promie spotykamy Timorczyka, który pracuje dla ONZ. Jego program planuje wynająć łódź i popłynąć do Adary więc namawiam go, żeby zadzwonił gdy będą się tam wybierać. Rozmowa z akulturowaną Timorką, jej jedyny komentarz na wszystkie możliwe pytania to "stupi culture", a cała jej wiedza pochodzi z telewizji. Wracamy do hotelu i w nagrodę dostajemy dwupokojowe mieszkanie z własną kuchnią i łazienką.

18 XII

Wracamy do kliniki - bez stresu siedzę tam kilka godzin rano na "sorz"’. Próbuję wyciągnąć grot od haczyka, ale tkwi za głęboko, a że nie chcę grzebać za głęboko muszę go zostawić. Biorę motocykl, wielką czarną yamahę i szlajam się po mieście. W pewnym momencie motor się psuje. Siedzę bezradny i wtedy jak spod ziemi wyrasta grupa dzieciaków, które wymieniając bardzo profesjonalne uwagi rozbierają gaźnik i go czyszczą. Wysyłają mnie na obiad i gdy wracam motocykl znów działa. Ruszam nad jezioro, które kilka tygodni temu zrobiło się purpurowoczerwone co wszyscy uznali za zły omen. Woda jest czysta - może to dobry znak. Kasia zaliczyła pierwsze nurkowanie w morzu i jest tym absolutnie zachwycona. Dostajemy nową książkę do wchłonięcia. W klinice postęp - EKG i koncentrator tlenowy. Wieczorem zdajemy raport Danowi - mityczny misjonarz podobno go osobiście odwiedził pół roku temu, więc może faktycznie jest gdzieś na wyspie. Dan chyba zrezygnuje z pomysłu obwoźnej kliniki na wyspie - nie dziwię mu się. Piętrzy się tyle przeszkód, a zapotrzebowanie nie wydaje się duże.

19 XII

W klinice znów spotykam Eryka, sympatycznego chirurga z Wysp Salomona. Podobno to jedno z najlepszych na świecie miejsc do nurkowania - 8000 wysp i atoli rozciągających się na przestrzeni 1000 mil. W porze lunchu po raz kolejny zdycha mi motocykl - zabieram go do mechanika, któy sugeruje wymianę gaźnika za bagatela 500$. Na szczęście Rick pożycza mi swój kultowy bike no 3 i ruszam do Maubisse. Droga pnie się serpentynami przez 30 kilometrów. Widok na całą zatokę, na Atauro. Niestety zaczyna padać i nie jest to przelotny deszczyk. 3 razy muszę się zatrzymać bo nic nie widzę. Pnę się dalej, postanawiam dotrzeć chociaż do Ailieu i może tam przenocować albo przynajmniej coś zjeśc. 10 km przed celem znów zatrzymuje mnie deszcz. Półtorej godziny spędzam na zadaszonym opustoszałym targowisku, czekając aż się przejaśni. Odkrywam, że mam ze sobą tylko 2$. Postanawiam zawrócic. Deszcz na chwilę ustaje, więc ruszam do Dili. Znów zaczyna lać, chmury są niżej niż ja. Wbijam się w gęstą mgłę, zsuwam się serpentynami w dół na wąziutkich zakrętach mijają mnie ciężarówki bez świateł. Deszcz leje jak z cebra, trzęsę się z zimna. Zgrabiały mi ręce. Przestaje mi działać jeden hamulec. Mgła gęstnieje, widoczność spada do 10 metrów, więc ciężarówki wypadają na mnie z nicości. Sypię kurwami i jadę dalej. W pewnym momencie nie widzę już kompletnie nic i muszę się zatrzymać - okazuje się, gdy troszkę się przerzedza, że przy polu ananasów. Udaje mi się ubic dobry interes - 4 dorodne ananasy za dolara. Obok kupuję kiść czerwonych bananów - to lokalna odmiana bardzo słodka. Mają tu zresztą kilkanaście odmian bananów różniących się kolorem, kształtem, smakiem, a czasem też przeznaczeniem - niektóre np nadają się tylko do gotowania. Wracają mi siły i trochę przestaję się trząść. Ciepły podmuch znad morza rozwiewa mgłę i choc nadal leje jak z cebra to ruszam dalej. Katuję motocykl i po godzinie jestem w domu. Po tym starciu z porą deszczową padam nieprzytomny i odsypiam przejażdzkę.

20 XII

Nurkowanie z Waynem. Troszkę głębiej niż ustawa przewiduje - jakieś 11 metrów. Widoczność fatalna, ale dzięki temu zobaczyłem mnóstwo drobnych stworzonek, na które inaczej bym nie zwrócił uwagi. 5 gatunków nagoskrzelnych ślimaków - jak twierdzi Wayne, który lubi się troszkę chełpic, każdy tak rzadki, że ludzie płacą tysiące dolarów, żeby zobaczyc jednego z nich. Piękna lionfish i ryba-skorpion. Rekin mieszkający w jaskini. Wayne za punkt honoru postawił sobie, żebym spędził ponad godzinę pod wodą, więc wyszedłem na powierzchnię z 5 barami.

21 XII

Dzień spędziłem na nauce obsługi sprzętu. Zobaczyłem jak się rozkręca reduktor, serwisuje regulator wymienia uszczelki. Nie jest to rocket science. Wieczorem dla odmiany dzika ulewa - wracając do domu brodzimy w kałużach po ośki koła. Dostaliśmy 60 dniową wizę do Indonezji. Wyjeżdżamy chyba we wtorek albo w czwartek.

22 XII

Zaczęliśmy robić nurkowania do AOWD. Zeszliśmy 2 x 30 metrów. Nie wiem czy była to narkoza azotowa ale czułem się tam absolutnie euforycznie. Za drugim razem znad ściany wypłynęło na nas 7 wielkich 1,5 metrowych ryb z guzami do rozbijania korala - bumphead parrotfish. Wyglądały jak przedpotopowe zeppeliny. Wreszcie zacząłem się czuc komfortowo pod wodą.

23 XII

Dzień lenistwa.

24 XII

Dość niespodziewanie okazało się, że świąteczny obiad jest dzisiaj, więc w pośpiechu zabraliśmy się do robienia pierogów. Musieliśmy zadowolić się jogurtem, bo białego sera ani surowego mleka tu nie uświadczysz, ale mimo wszystko odnieśliśmy oszałamiający sukces. Największe zdziwinie budził fakt, że sami zrobiliśmy ciasto. Obiad absolutnie nie miał świątecznego nastroju, ale czas spędziliśmy miło, tym bardziej, że Liz nie żałowała ginu i toniku.

25 XII

Chory chyba przez wczorajsze salami. Pojechaliśmy motocyklem za miasto na dwie gwiazdkowe imprezy. Wycierpiałem strasznie i końcu po południu nie miałem siły, żeby pójśc na walki kogutów.

26 XII

Drugi dzień świąt nikogo tu nie rusza - to normalny dzień pracy. Zrobiliśmy zakupy, pożegnaliśmy się z większością ludzi - szczególnie z tymi z kliniki bo jutro już nie będzie czasu. Strasznie zalatany przez cały dzień. Wieczorem małe pożegnalne spotkanie w hotelu.

27 XII

Ostatnie 2 nurkowania. Bez fajerwerków - po prostu miło. Cały dzień, popołudnie, wieczór i pół nocy spędziliśmy z Waynem. To zadziwiające jak rozwinęłą się nasza znajomość - od pierwszej pyskówki do chwili gdy nie mogliśmy się rozstać przy samochodzie, gdy odwiózł nas do hotelu. Pokazał nam dziś swoje zdjęcia - począwszy od demontażu muru berlińskiego, przez Bagdad, Somalię, Jugosławię i znów Bagdad. W końcu obiecał Ann, że nie pojedzie już więcej na żadną wojnę, osiedlił na Timorze i wtedy wojna przyszła do niego. Abstrahując - naprawdę polubiłem tego skurczybyka. To taki londynski rude boy. Pod wieczór dostaliśmy pożegnalne prezenty - wielki piękny ręcznie robiony thai od Aidy, mniejszy od Rity, torebkę dla Kasi. Chyba naprawdę nas tu polubili.

28 XII

Autobus spóźnił się zaledwie 45 minut. Rita prawie się popłakała żegnając się z nami. Zdążyłem jeszcze poznać nowych studentów, którzy przyjechali do kliniki - wyglądają na sympatyczną paczkę. Jechaliśmy w strugach ulewnego deszczu, wioski zalane jeziorami kałuż, autobus po ośki w wodzie. Na granicy przesiadka, tony stempli, 5 kontroli bagażu, ale ogólnie dość przyjemnie. Po drodze do Kupangu wciąż się zatrzymujemy. 3 razy na jedzenie, na jakieś pogaduszki. Mijamy kopułowate, wyglądające jak kapelusze grzybów psich chaty kryte strzechą i krzewy obsypane anielskimi trąbami. Jedziemy południowymi zboczami łańcucha góskiego, który przecina całą wyspę. Jest tu o wiele bardziej zielono. Tropikalny las zasnuwa mgła. Wreszcie po 14 godzinach docieramy do Kupangu. 

Tej nocy śni mi się, że znów jestem w Dili. To taka rozdwojona świadomość - jedna część mnie wie, że to nie jest Dili, podczas gdy senna cześć mnie jest przekonana o realności tego miejsca, tak właśnie bowiem o nim śniłem zanim tu przyjechałem. Jestem w miejscu które jest onirycznym odpowiednikiem Smokehouse, spędzając z sennymi kopiami moich przyjaciół stamtąd. Słucham nawet muzyki o której wiem i nie wiem, że jest inna i taka sama. Wychodzę na zewnątrz i nagle zdaję sobie sprawę, że jestem już w Indonezji. Nad głową przelatuje mi helikopter, który odlatuje w stronę Timor Lorosae. Jestem na jego pokłdzie i jednocześnie zostaję na ziemi. Budzę się i wiem, że tam wrócę.

[Dalej potoczyła się już zupełnie inna historia - jeszcze miesiąc podróżowalismy po Nusa Tengara Timor, 2 tygodnie po Jawie, a ostatni tydzień spędziliśmy w Hong Kongu. Gdy znajdę chwilę czasu postaram się skopiować też notatki z tej części podróży. Gdy wróciłem do Polski uświadomiłem sobie, że najlepszy sposób w jaki mógłbym pomóc Timorowi to umożliwić choć jednej z tych młodych osób, które ochotniczo pracowały ze mną w klinice ukończenie studiów medycznych. Rozmawiałem na ten temat z dziekanem School of Medicine in English w Krakowie i choć nie istnieją ku temu przeszkody formalne to na drodze stoi olbrzymia suma pieniędzy, którą trzeba zapłacić za te studia. Gdyby ktoś z Was mógłby pomóc mi w uzbieraniu tych pieniędzy - czy to osobiście czy też sugerując jakąś organizację do której można zwrócic się o pomoc proszę o kontakt. Moj adres drmutoATgmail.com. Podróżujcie szczęśliwie.]

słowa kluczowe: termin: 01.11.2006 - 01.12.2006

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 15110 od 27.08.2007

Komentarze

Liczba komentarzy: 4
tadalis sx

tadanafil buy tadalafil us tadalafil xtenda 20 mg

cialis tadalafil & dapoxetine

https://cialiswithdapoxetine.com/ cialis coupon

Cmjjnd

cialis over the counter cialis 40mg brand buy ed pills generic

Tayrst

generic name for allergy pills best allergy medicine for rash prescription strength allergy meds

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone